I

"Dość! - dość żyłem nie sobie...

Duszno, ciasno jak w grobie

Żyć zamkniętym w ścian czterech niewoli...

Mnie tu nuda zabije!...

Ha!... tam chyba ożyję,

Gdzie powietrza, gdzie stepów do woli.

 

Bom na stepach się rodził;

Wiatr pustynny mnie chłodził,

Gdym na koniu biegł stada dozierać...

Ciągle widne niebiosy...

I step lśniący od rosy...

Ach!... tam tylko i żyć, i umierać.

 

Berkut, z gniazda gdy dzieckiem

Wzięty sidłem łowieckiem,

Sądzisz - zbratał się z tobą... człowiecze!...

O!... poczekaj... niech z wiosną

Pióra w skrzydłach podrosną,

Puść go tylko - on wie, gdzie uciecze.

 

Koniu! - i ty u toku

Tęsknisz, choć ci obroku

Ani wygód nie zbywa stajennych.

I ty nie tuś się chował...

Ciebie Kirgiz hodował...

Nam nie użyć w tych jurtach kamiennych.

 

Noc - pomyślna do jazdy...

Świeci księżyc i gwiazdy,

Biały tuman po łąkach wije się...

Śpij... nie czekaj nas, panie!...

Na dzień dobry w świtanie

Wiatr ci chyba wieść o nas przyniesie."

 

* * *

Lecą - w lewo i w prawo

Mkną przedmioty tak żwawo,

Że nie poznać, dom, wzgórze czy drzewo...

Lecą - jeździec wzniósł czoło.

Spojrzał - stepy wokoło,

Przed nim, za nim, na prawo, na lewo.

 

Tu - skończyły się drogi...

W krąg jak zajrzysz - rozłogi

Puste, równe, faliste, szumiące.

Gdy w nich Kirgiz żegluje.

Któż mu drogę wskazuje?...

Niebo tylko przez gwiazdy lub słońce.

 

Lecą - któż go dogoni?...

Tylko trawa się kłoni,

Gdzie ją rumak w przelocie dotyka.

Ślad i jeździec - to chwila...

Wnet się trawa odchyla,

Jeździec przemknął - a za nim ślad znika.

 

Zioła, twory - w śnie drzemią.

Między niebem a ziemią

Nikt nie czuwa, nie żyje - w pustyNI.

Jeździec powiódł oczyma...

Tak! - nikogo tu nié ma,

On sam - w środku tej ciemnej świątyni.

 

W tym czarnoksięskim kole

Kraina mroku - w dole,

Lecą jej krańców wzrok jeźdźca nie sięga.

Kraina świateł - w górze

Iskrzy w ciemnym lazurze,

Środkiem jasna przesłania ją wstęga.

 

* * *

Zatrzymał konia - spiął się w strzemieniu,

Rozpostarł ręce z czuciem dziecinnym, -

Aby po długim, długim cierpieniu

Odżyć powietrzem stepu gościnnym.

Jemu się zdało - czystsze i letsze...

A więc je chwytał z takim pośpiechem,

Jakby chciał jednym, pełnym oddechem

Objąć w pierś całe stepów powietrze.

I długo, długo, jak ten, co łaknie,

Bał się, czy jemu tchnień nie zabraknie.

 

* * *

Odżył. - Opuścił koniowi wodze,

A sam się rzucił po myśli drodze,

Drodze samotnej, dzikiej - a która,

Jak nić pajęcza, gdy nią wiatr miota,

Wiła się przez step jego żywota.

Jeździec był duszą - koń jej tłumaczem:

Myśl, którą jeździec drżeniem udzielał,

Koń ją pojmował i w pędy wcielał;

A niebo, ziemia były słuchaczem.

Przez dni dziecinne szedł stępym krokiem;

Pustoty dziecka znaczył podskokiem;

A w lekkich susach z nogi na nogę

Przeskakał chwile młodości błogie.

Czwałem go niosły lata młodzieńca,

Gdy rozwinąwszy skrzydeł swych loty

Puszczał się w kraje dzikiej tęsknoty;

Pędzi... i nagle kołem zakręca,

Bo na wspomnienie cierpkiej niewoli

Opuścił głowę i szedł powoli.

Lecz gra namiętnych żądz i uniesień,

Co żółci życie jak trawy jesień,

I zemsta... [zemsta...], co jak gadzina

Owija serce .. koń - chrapi, prycha...

Żuje wędzidło, pieni się... wspina...

I jak błysk, co ćmy nocne rozpycha,

Sunął z kopyta... i gnał szalony

Piekielną myślą jeźdźca pędzony.

 

* * *

Koń już ustawał od szybkiej jazdy

I jeździec myśli zwrócił od siebie;

Zwrócił je w przestrzeń, puścił po niebie

I mówił sobie: "Cóż są te gwiazdy,

Co na niebieskim iskrząc się sklepie

Migocą różnych świateł odbiciem?...

Czy to nie kwiaty na lepszym stepie?...

Czy to nie twory z ognistszym życiem?..

A nasz step tylko zasian kwiatami,

Co się tak pilnie w niebo wpatrują;

Te kwiaty pewnie będą gwiazdami

Tym, co po niebie w północ koczują...

Jak tu tchnąć miło!... jak ta przyroda

I wiecznie piękna, i wiecznie młoda.

Możeli człowiek, który ma serce,

Więzić się pośród murów ciasnoty

Mając pod stopą takie kobierce?...

Mając nad głową takie namioty?..."

 

* * *

Dniało... Wschód płonił się jak dziewica,

Na której blade cierpieniem lica

Wytryska nagle szczęścia rumieniec,

Gdy jej przysięga miłość młodzieniec.

Poranny wietrzyk szumiał po trawie;

W słupach się wzniosły muszki brzęczące;

Zaklekotały w dali żurawie;

A promień, którym błysnęło słońce,

Prześlizł po całej stepów przestrzeni

I na miliony rozbryzł promieni.

I wszystkie krople wiszącej rosy

Ognistym życiem diamentu grały;

I wszystkie ptasząt zbudzonych głosy

W jednego hymnu ton się zlewały.

Chcąc czuć ten obraz wielki, wspaniały,

Trzeba kapłanem być tej świątyni;

Trzeba się rodzić synem pustyni.

 

* * *

Jeździec powitał pieśnią wschód słońca...

Z szerokich piersi nuta lecąca

Dźwięczna, doniosła jak srebrny dzwonek

Odbiła w niebo - i jak skowronek

Zawisła w górze - aż drżąca cała

Spadając zwolna tony niższemi,

Jak deszcz wiosenny zeszła ku ziemi

I gdzieś, w dalekim echu - skonała.

O, dziwna nuto pieśni kirgiskiej!...

Melancholijna - jak te płaszczyzny;

Dzika - jak krwawej zemsty pociski;

Rzewna - jak tęskność do pól ojczyzny,

Gdy cię pierś męska z siebie wylewa,

Cała natura wytęża słuchy;

Niebu się zdaje, że to step śpiewa;

Ziemi - że nucą niebieskie duchy;

A śniąc od wieka w łonie kurhanów

Dusze praojców, naddziadów, stanów,

Słysząc znajome i bujne dźwięki

Rodzinnej, tęsknej stepów piosenki,

Budzą się ze snu; i śpiew zbłąkany

Z ust do ust echem sobie podają,

Coraz lżej... ciszej... - bo im kurhany

Starsze - tym słabiej, wolniej śpiewają,

A dźwięk ostatni staje się ciszą.

Ach! kiedyż znowu stepu ojcowie

W rodzinnej nucie, w rodzinnej mowie

Tę pieśń, co z grobów budzi, posłyszą?

 


KIRGIZ

          II