LUDWIK ORPISZEWSKI.

W jesieni r. 1872, przeniosłem się z rodziną z Brukseli do Lozanny w Szwajcaryi. Szwajcarya, ojczyzna Jana Jakóba Rousseau, Pestalozziego, księdza Girard, mocno mnie ku sobie wabiła od momentu, jak ojcem zostałem. Ku niej, jako ku krainie ozłoconej podaniami o Tellach, Winkelridach, o walkach o wolność, od dawna się zwracały marzenia moje.

Po upadku powstania styczniowego, marzenia ustąpiły miejsca pragnieniu, któremu, jak skoro możność mi na to pozwoliła, uczyniłem zadość. Wybraliśmy Lozannę tak dla wziętości, jaką sobie szkoły tameczne uzyskały, jako też dlatego, że w mieście tem przemieszkiwały trzy z krewnych żony mojej i jedna z moich osoby. Przez nie zabieraliśmy z innymi spółziomkami znajomości, jak np. z młodym księdzem ekspowstańcem i z bardzo zacnym lekarzem, leczącym się na chorobę sercową i udzielającym się współziomkom z pomocą.

Upłynęło tygodni kilka naszego pobytu w mieście, właściwie w miasteczku, w którem Gibbon swoją historyę upadku cesarstwa Rzymskiego, a lord Byron "Więźnia Chillonu" napisał, w którem Mickiewicz "Nad wodą wielką i czystą" upodobał był sobie, koło znajomości naszych nie rozszerzyło się. Dowiedzieliśmy się jeno o dwóch stale - jedna w samej Lozannie, druga na wsi w pobliżu - zamieszkałych rodzinach, przedstawiających pod względem wierzeń religijnych i wyznań politycznych dwa skrajne przeciwieństwa: dla jednej Bóg był hypotezą, bez której wygodnie obchodzić się można, druga ślepo a święcie wierzyła we wszystko, co kościół, matka nasza, do wierzenia podaje; jedna wyznawała nihilizm i sprawę polską uważała za zakończoną, druga, patryotyzm podporządkowując sprawom kościelnym, skrajnego trzymała się konserwatyzmu. Głową tej ostatniej był p. Ludwik Orpiszewski.

Orpiszewski ?... Orpiszewski ?...

Nazwisko to obcem mi nie było. Czyniłem za niem poszukiwania w pamięci mojej: czy kogo tego nazwiska nie znałem ? czy nie spotykałem go wśród polskich znakomitości na polach wojennem, politycznem, naukowem, literackiem, artystycznem? O tem, że mnie we względzie tym pamięć zawodzi, komuś się pożaliłem i ów ktoś powiedział mi:

- Przecie to jeden z Belwederczyków...

- Ah! - skrzyknąłem, o czoło się dłonią uderzając.

Nazwiska tych szesnastu, co morskie straszydło, pod postacią wielkiego księcia, z zamku, z Warszawy i z Polski wypłoszyli, czytało się i słyszało nieraz, lecz spotkanie się z którym z nich niespodziane nie wskazywało jego znaczenia historycznego. Nie mogłem się od razu domyślić, skąd i jak mi ono znanem było. Dowiedziawszy się, za obowiązek sobie miałem, nie zważając na bogobojność i konserwatyzm tego belwederczyka, ze czcią przed nim czoło uchylić.

Pan L. O. był człowiekiem familijnym. Hrabianka Plater-Zyberg, z którą się ożenił, obdarzyła go gromadką dzieci; z tych jedne w latach siedmdziesiątych były podrastające, drugie dorastające. Państwo Orpiszewscy .zajmowali dom cały z ogrodem, urządzony z komfortem. Gdym się w domu tym z pierwszą stawił wizytą, przyjęty zostałem przez pana bardzo grzecznie, ale tak, jak się przyjmuje ludzi, których się nie widywało nigdy, o których się nigdy nie słyszało. Trochę mnie to zdziwiło, już bowiem w Polsce o mnie wiedziano, poza Polską zaś mocno naraziłem się tej sferze, z którą Orpiszewskiego gusta i przekonania wiązały, ażeby do niego, zajmującego w niej stanowisko powiernika i przyjaciela, słuchy o osobie mojej nie doszły.

W rozmowie, na wstępie wspomniałem mu o 29 listopada i o Belwederze; zbył tę wzmiankę, jako rzecz obojętną i rozmowę zwrócił na tematy banalne. Nie zatrzymałem rozmowy tej w pamięci. Wspominam o niej tylko dlatego, że była wstępem do zawiązania pomiędzy dwoma stadłami, państwem O. a nami, stosunków krochmalnych, o ile państwo O. i państwo M. schodzili się u jednych lub u drugich. Schadzania się te były rzadkie. Oni i my trzymaliśmy się jedni i drudzy "a distance", przestrzegając ściśle etykiety czy to pod dachem, czy pod gołem niebem, w salonie i na ulicy. Na ulicy spotkanie z panem samym odbywało się zawsze jednakowo : mijaliśmy się, ja rękę prawą w pogotowie do podania dłoni lub uchylenia kapelusza nastawiałem: p. O. mnie nie widział, mijał i, spostrzegłszy niespodzianie, wzdrygał się, niby ze snu nagle zbudzony, wykrzykiwał "ach!" i przepraszał.

- Przepraszam!... bardzo przepraszam!... Że się to za każdem powtarzało spotkaniem w mieście, które za naszego w niem pobytu doliczyło się było dopiero ludności głów tysięcy trzydziestu, częste przeto niedowidzania takie wydały się rzeczą nabytą - jedną z reguł etykiety, zachowywanej w wyższych sferach towarzyskich. I tak też zapewne było. Etykietalność atoli przestrzegana przez O. ściśle, w naturze jego nie tkwiła. Pokazało się to, gdy raz, z racyi jakiejś okazyi szczególnej, przyjąłem go w mieszkaniu naszem nie w saloniku, ale w moim warsztacie literackim. Przekonałem się wówczas, że człowiek ten rozkrochmalać się niekiedy nie tylko umie, ale potrzebuje. Ujrzał się wśród książek, pism czasowych, dzienników polskich, obok stołu zarzuconego przyborami piśmienniczemi w nieładzie poetycznym, co mnie, nie-poetę, mocno zawsze wstydziło i wstydzi - i dowiedział się dopiero, że się u literata znajduje.

Przekonany jestem, że tak było, w sferze bowiem stosunków jego nie wszyscy literaci rzeczywiści za literatów uznawanymi są. Moja np. osoba stale przez krytyków i historyków literatury z tej sfery z grona pisarzy polskich wykluczaną jest. Mam na to dowody. W momencie, kiedy wziętość moja pisarska po ukazaniu się w druku "Uskoków", w apogeum się znajdowała, Gubernatis opracowywał swój słownik literatów współczesnych. Ktoś go o literatach polskich informował i nie tylko o mnie, ale o całej grupie podejrzewanych o demokratyzm pracowników pióra w Polsce, Gubernatisa nie zawiadomił. W dobranem, bo Orzeszkowej, Świętochowskiego, a nawet, o ile przypominam sobie i Sienkiewicza, który sfery tej nie obłaskawił był dla siebie jeszcze, znajdowałem się towarzystwie.

Było to dawniej. Obecnie zaś, prof. hr. Tarnowski, krytykując Historyę literatury polskiej, po niemiecku przez A. Brűcknera napisaną, delikatnie i dobrotliwie autora skarcił za zaliczenie mnie do pisarzy na uwagę zasługujących. W wydaniu tejże historyi w języku polskim, Brűckner się w odniesieniu do autorstwa mego stosownie do skarcenia poprawił, ale nie bardzo. Nie dziw przeto, że przed rokiem 1875 Orpiszewski zasłyszał co może o mnie jako o demagogu, ale kwalifikacye moje literackie całkowicie nieznanemi mu być musiały.

Nieznajomość zresztą bieżącej literatury polskiej była naonczas w emigracyi polskiej z r. 1831 ogólną. Wychodźcy nasi z małymi wyjątkami nie wiedzieli i wiedzieć nie chcieli, co się w Polsce na polu literackiem po Mickiewiczu dzieje. Olbrzymia Mickiewicza postać zasłoniła sobą całkowicie wytwórczość na niwie tej krajową. "Nowi poeci" co się "po tym deszczu krwawym w Polsce jak grzyby rodzili", za poetów uznanymi nie byli, Ci nawet, co z łona emigracyi wystrzelali, z wielką przebijali się trudnością. Słowacki na przykład.

Dzisiejsi jeszcze arystarchowie literaccy wyrzuty czynią emigracyi starej, że się na Słowackim nie poznała. Nie poznała się, bo się nie poznał (czy tylko nie poznał?) Mickiewicz, którego zdanie we względzie "sprawy bożej" podzielali wybrańcy jeno, we względzie atoli literackim stanowiło wyrok nieodwołalny. "Mickiewicz go w wykładach historyi i literatury polskiej pominął - rzecz skończona". Odnosiło się to do poezyi. Proza mniej jeszcze łaski posiadała.

Powieściopisarstwo istniało we Francyi, w Polsce zaś... powiastkopisarstwo. Ileż razy mnie, autora "Szandora Kowacza", "Historyi o prapradziadku i praprawnuku", "Uskoków", spotykała pochwała "pięknego powiastek pisarza". Uwzględniano do pewnego stopnia Kraszewskiego i Korzeniowskiego - tego ostatniego poty, póki go w "Wiadomościach polskich" Klaczko za "Krewnych" nie podeptał.

Kiedy w czasie wojny wschodniej przebywałem w Konstantynopolu, do grona, zaprawionego poetami, (K. Brzozowski, H. Jabłoński), do którego jako amator literatury należałem, dochodziły wieści o poglądach literackich ze sztabu generała Zamojskiego, w którym w mundurze kozackim paradował Kalinka. Wieści te w poezyi na wyżynach helikońskich stawiały Zygmunta Krasińskiego, w prozie prym dawały Zygmuntowi Kaczkowskiemu. Gmin emigracyjny mało co o nich wiedział.

Orpiszewski do gminu nie należał. Za pierwszą swoją w warsztacie moim bytnością zainteresował się tem, com mu o bieżącej literaturze naszej powiedział. Pokazałem mu pisma ilustrowane ,Tygodnik" i "Kłosy".

- A?... aa?... - odezwał się. Z nowością tą, od lat kilkunastu nie nową, spotkał się u mnie po raz pierwszy. Zajęła go ona. Ofiarowałem się udzielać mu pisma literackie. Wziął "Tygodnik" i "Kłosy" "do przejrzenia" - i odniósł mi je niebawem, a odniósł na to, jak się zdaje, ażeby mnie objaśnić i przekonać o niższości literatury nowszej w porównaniu z dawniejszą. Rozmowa naturalnie oprzeć się musiała o Mickiewicza. Rozmowa ta dogodziła i jemu i mnie: mnie dlatego, żem się z ust jego dowiadywał rzeczy nowych dla mnie i niezmiernie ciekawych; jemu dlatego zapewne, że znalazł we mnie słuchacza chętnego i może trochę pojętnego. Zachęciło go to do zaszczycania mnie od czasu do czasu odwiedzinami i spędzania ze mną przeciągającej się niekiedy do kwadransów sześciu i więcej "godzinki", zaprawnej akcentem poufności koleżeńskiej.

Godzinki te pozostają dla mnie i pozostaną na zawsze niezapomnianemi, w względu na zajęcie, jakie we mnie wzbudziły. Orpiszewski opowiadał - a opowiadał dobrze - wyłącznie prawie o dwóch postaciach literackich, zajmujących w piśmiennictwie polskiem stanowiska przewodnie: o Mickiewiczu i Krasińskim. Znał ich obydwóch osobiście: Mickiewicza mniej, Krasińskiego więcej. Z autorem "Pana Tadeusza" spędził w Rzymie czas pobytu jego w tej świata stolicy, kiedy on przybył do niej dla "sprawy bożej", celem nawrócenia Piusa IX na towianizm. Przypominam sobie relacyę audyencyi, udzielonej za staraniem księży Zmartwychwstańców wielkiemu poecie polskiemu przez głowę kościoła. Dla uzyskania tej audyencyi trzeba było papieża uświadomić dokładnie, z kim ma mieć do czynienia. Przedstawiono więc ojcu św. błąd, w jakim wielki poeta pozostaje i nadzieję, że z błędu wyprowadzi go łaska, jaka na niego ze znalezienia się wobec zastępcy Chrystusa na ziemi spłynie.

Audyencya, po szczegółowem nauczeniu Mickiewicza, jak ma się na niej zachować, odbyła się - i w zdumienie papieża, w kłopot niemały tych, co ją wyjednali i przy niej asystowali, wprawiła. Nie brakło jej strony komicznej, dzięki zamianie ról, zaszłej pomiędzy tym, co nauczycielem był z urzędu, a tym, co funkcyę nauczyciela wziął na siebie dowolnie.

Po dopełnieniu hołdu powitalnego i wyrzeczeniu przez papieża słów kilku, Mickiewicz się wyprostował, włosy z nad czoła zwykłym mu ruchem charakterystycznym w tył głowy odrzucił i głos zabrał. Mówił - płynnie i długo mówił, jak w College de France. Na obliczu papieża widać było, że nie wie, co z oczami robić - gdzie je podziać. Asystujący scenie tej kardynałowie, biskupi i niższego stopnia kapłani, osłupieli. Niezwykłe to zdarzenie w umyśle każdego z obecnych stanęło w postaci zapytania: "Co tu począć?" Nie wypadało mówcę za drzwi wypchnąć. Wysłuchać więc musiano przemowy tej niespodziankowej do końca i, po udzieleniu przez Ojca św. na prędce błogosławieństwa, wyprowadzono Mickiewicza z honorami.

Mickiewicz pewnym był, że przemowa jego jak najlepsze na papieżu sprawiła wrażenie i domagał się audyencyi drugiej jeszcze, chcąc mu wyłożyć dokładnie, w jaki sposób "sprawa boża" Bogn miłą i ludziom pożyteczną być może. Domagał się audyencyi tej tem usilniej, że chodziło mu o uzyskanie oficyalnego ze strony stolicy apostolskiej uznania owego głośnego, przez poetów opiewanego legionu, o którym by nikt nie wzmiankował, gdyby nie byt pomysłem Mickiewicza.

Trzeba wiedzieć, że Mickiewicz, będąc genialnym poetą, nie przestawał przeto być człowiekiem, mogącym błądzić niekiedy.

O Mickiewiczu przeto opowiadań Orpiszewskiego słuchałem i dosyć się nasłuchać nie mogłem. Prosiłem go, błagałem, aby je spisał. Obiecywał, obiecywał, ale... śmierć mu do spełnienia obietnic na przeszkodzie stanęła. Nie umiałem stenografować, mógłbym był jednak po każdej z byłym księcia Czartoryskiego agentem w Rzymie rozmowie, znotować ją sobie. Moja wina, żem tego nie zrobił.

Przypuszczać jednak należy, że relacye te nie zaginęły doszczętnie. Znajdować się one muszą w raportach oficyalnych, w archiwach książąt Czartoryskieh, przeniesionych nie wiem dokąd z Hotelu Lambert. Tylko że w oficyalizmie ginie prawdziwość szczerego, poufnego opowiadania.

Mickiewicz tak mnie był zajął, żem z tego, co słyszałem o Krasińskim, nie zapamiętał ani trochę.

Wycofawszy się z polityki, po ożenieniu Orpiszewski osiadł w Lozannie r., jeżeli się nie mylę, 1852 r. i oddał się całkowicie dwom zajęciom: chwaleniu Boga i wychowaniu dzieci. Rodziny bogobojniejszej w życiu mojem spotykać mi się nie zdarzało. O bogobojności ojca poświadcza syn jego, p. Józef, obecnie inżynier przy kolei żelaznej w Szwajcaryi. Zamierzywszy sylwetę ś. p. Ludwika nakreślić, zwróciłem się do niego z prośbą o udzielenie mi dat niektórych. W odpowiedzi p. Józef pisze, że ojciec jego ,zawsze mawiał: "Jam katolik i Lach". "O mało podobno - słowa z listu pana J. - nie został Zmartwychwstańcom, jak mi Ojciec Semenenko mówił: "Gdyby twojej matki nie spotkał, to by z nami był; ale, gdy się ożenił, to nam powiedział: kiedy nie ja, to dam wam "syna". Jakoż jeden z synów ś. p. Ludwika (Władysław), jest obecnie jednym z wybitniejszych członków w Towarzystwie Zmartwychwstańców.

Orpiszewski uprawiał i niwę literacką. Przed wyjazdem do Rzymu redagował organ Hotelu Lambert "Trzeci Maj", drukował kilka po polska i po francusku broszur; po osiedlenia się w Lozannie pisał powieści ("Pan Pułkownik") i dramaty ("Zebrzydowski"), zamieszczając od czasu do czasu w dzienniku miejscowym poglądy na literaturę polską, nie bieżącą jednak. Ta ostatnia w nim ciekawości nie wzbudzała.

Zmarło mu się prawie nagle, d. 22 lutego 1875 r. Wiadomość o jego śmierci spadła na nas niespodzianie. Odprowadziliśmy go na cmentarz i przy otwartym grobie, na prośbę rodziny nieboszczyka, wygłosiłem w krótkości pożegnanie ostatnie temu Belwederczykowi. Biograf jego, ś. p. Bronisław Zaleski, przemilczał o tem. Niechże się spodziewa na tamtym świecie ze strony mojej wymówki za nie zaznaczenie tego, żem ś. p. Ludwika Orpiszewskiego szanował za życia jego i zachowuję obecnie dla tego przeciwnych moim wierzeń i przekonań człowieka szacunek taki sam, jaki wyraziłem na jego grobie.


SYLWETY EMIGRACYJNE