STANISŁAW MALINOWSKI.

S. Gałęzowski, gdy szkoły polskiej na przedmieściu Batignolles kierownictwo objął, zastał na czele ciała nauczycielskiego i gromady uczącej się, dwóch mężów: Hipolita Klimaszewskiego, dyrektora, i Stanisława Malinowskiego, prefekta (prefet des etudes).

W życiorysie S. Malinowskiego, zamieszczonym w "Bulletin Polonais" z r. 1891 od Nru 49 do Nru 57 włącznie, nie znalazłem jasnego funkcyi tej wytłumaczenia. Uwagę tę czynię mimochodem i przechodzę do nakreślenia pobieżnie, wedle tegoż życiorysu, kolei, przez jakie przechodziła osobistość emigranta, wziętego za przedmiot sylwety niniejszej.

Z góry oznajmiam, że osobistość to charakterystyczna i typowa ze względu na pojmowanie obowiązku i stosowania się do pojmowania skrystalizowanego w przekonanie.

Malinowski należał do tego śmiertelników rodzaju, co nie chwyta się przekonań gotowych - narzuconych lub wmówionych - ale je w sobie urabia, przechodząc umysłowo przez fazy, mające znaczenie prób czy doświadczeń. Jedno, co się w nim nie zmieniało i nie zmieniło, to miłość ojczyzny. Głęboki a gorący patryotyzm był gruntem, uprawianym stosownie do poglądów pojęciowych, którego istota jedną i ta samą, niezmiennie polską pozostawała.

Przyszedł na świat w 1812 w zredukowanej do rozmiarów Księstwa Warszawskiego Polsce; nauki gimnazyalne z dobrem powodzeniem odbył w Kielcach i po otrzymaniu świadectwa dojrzałości, wstąpił do uniwersytetu w Warszawie. Wybuch powstania r. 1830 oderwał go od nauki. Zaciągnął się do pułku strzelców pieszych. Słaba jednak kompleksya, wzrost szczupły i stan chorobliwy to sprawiły, że nie w szeregach, ale w kancelaryi pułkowej kampanię w stopniu podporucznika odbył. Żartem opowiadał o kuli działowej, co mu między nogami przeszła; nie żartem atoli, zamiast z Rybińskim wyjść do Prus i stamtąd powędrować do Francyi, zwrócił się na południe, do Krakowa i w Krakowie od razu wykierował się na spiskowca. Spiskował zawzięcie, łącząc się ze stowarzyszeniami, wyznającemi najskrajniejsze polityczne, społeczne i religijne zasady, a nawet zakładał jeszcze skrajniejsze.

Gdy mu się za bladem wydało "Towarzystwo Ludu Polskiego", znajdujące się pod kierownictwem radykalnych demokratów-republikanów, jakimi naonczas byli Seweryn Goszczynski i Franciszek Smółka, zawiązał "konfederacyę", występującą nietylko przeciwko tronom, ale i przeciwko ołtarzom.

Propagował antykatolicyzm, konspirował wespół z Albinem Dunajewskim. Wziął udział w wyprawie Zaliwskiego, co mu jednak na sucho uszło dlatego zapewne, że tajne policye austryacka i moskiewska, węsząc za sprzysiężeńcami i spotykając Malinowskiego, pomijały go, nie przypuszczając, aby ta, tak marnie wyglądająca figurka, posiadała tyle kwalifikujących ją na szubienicę przymiotów.

Konspirując, trudnił się nauczaniem po szkołach i pensyach w Krakowie i Tarnowie, W r. 1839, gdy policya mocno się na "roboty podziemne" zawzięła i wpadłszy na ślady, tropić konspiratorów poczęła, Malinowski zmuszonym został grunt polskiopuścić. Udał się do Francyi, ogólnego w czasach owych zbrodniarzy politycznych przytuliska.

Sz. prof. W. Gasztowtt, autor życiorysu Malinowskiego, dziwi się zmianie, jaka w przekonaniach i wierzeniach jego zaszła, gdy progi szkoły batignolskiej przestąpił. Nie dziwiłby się, gdyby tę zmianę porównał ze zmianami, jakim inni wybitni mężowie ulegli. Wymienię niektórych. Skazany za radykalno-rewolucyjne, wywrotne przekonania na śmierć Franciszek Smółka, wyporządniał tak dalece, że stał się tronu podporą. Seweryn Goszczynski do towiańczyków, wierzących w mesyanistyczne cara powołanie, przystał. Albin Dunajewski wykierował się na biskupa i kardynała.

Fenomeny podobne tłumaczą się psychologicznie wedle tego chemicznego procesu, jaki się w fermentujących odbywa płynach. Wszelkie fermentacye albo się klarują, albo się krystalizują, psując się, wydają męty, obrzydliwości, trucizny. Proces ten przechodzą i dusze człowiecze. Dusze młode, do płynu fermentującego podobne, lud przysłowiowo do młodego, burzącego się piwa porównywa. Była więc młoda Malinowskiego dusza miodem piwem - burzyła się, pryskała, ponieważ jednak do substancyi jej zasadniczej wchodziła miłość ojczyzny w połączeniu z poczuciem sprawiedliwości altruistycznej, religijność, jaka ją opanowała, wyklarowała się nie na fanatyzm kościelny, ale na chrystyanizm patryotyczny, na podobieństwo takiego chrystyanizmu, jakiego piękny i czysty wzór w oczach naszych zostawił po sobie ksiądz Józef Dąbrowski, założyciel seminaryum i szkoły dla dziewcząt w Detroit, w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej.

Zdaje się, że proces, jaki się w duszy Malinowskiego odbył - odbył się na podstawie tej na wylot chrześcijańskiej wyrozumiałości, która tłumaczy się regułą: "Nie sądźcie, ażebyście nie byli sądzeni". Z demokraty, z republikanina, z rewolucyonisty, z panteisty, z deisty - z ateusza może, stał się katolikiem gorliwym i jako taki powinien był pospolitym nawróconych i renegatów wzorem, grzechy młodości własnej gromić i ścigać w innych. Na przeszkodzie temu stanęła wysoko w duszy jego rozwielmożniona etyka. Wskazała mu ona drogę pedagogiczną, polegającą na wytyczaniu dla młodzieży drogi cnoty przede wszystkiem przykładem własnym, nie dopuszczając jej do zboczeń za pomocą dozoru troskliwego, połączonego z surowością umiarkowaną. Autor życiorysu jego wzmiankuje o kłopocie, jaki dyrektorowi sprawiło razu pewnego odkrycie spisku w szkole. Uczniowie klas wyższych założyli namiot węglarski. On, spiskowiec dawny, z doświadczenia wiedział, że nie wszyscy z namiotu tego wykierują się na dobrych kościoła katolickiego synów. Jak zapobiec temu, ażeby odbywający się w duszach tych młodocianych karbonaryuszów ferment, nie poprowadził niejednego z nich w kierunku, oddalającym go i od Polski i od kościoła? Nie zanotował autor życiorysu, jak sobie Malinowski w wypadku tym poradził. Znaną jest jeno rzeczą, że spiskowców tych sporo do Polski w r. 1863 poszło i nie jednego z nich kości na ziemi polskiej, w kostnicy ofiar za ojczyznę, zostały.

W momencie, kiedy dr. S. Gałęzowski kierownictwo zwierzchnie w szkole objął, nad uczniami, jak rzekłem wyżej, czuwali: Klimaszewski, dyrektor i Malinowski, prefekt. Obchodzenie się ich z młodzieżą tem się różniło, że jedno odznaczało się liberalizmem, drugie surowością. Było to przyczyną, że Rada szkolna bliższe nad uczniami czuwanie powierzyła Malinowskienin i, następnie, ponieważ sposób ten nie dawał rezultatów pożądanych, udzieliła Klimaszewskiemu dymisyi. Wywołało to było w czasie swoim (r. 1863) na emigracyi ostrą polemikę. Malinowski dyrektorem został nie od razu; czas jakiś dyrektora zastępował, potem pełnił funkcye prefekta i nauczyciela, wreszcie dyrekturę objął i do śmierci ją sprawował. W czemże się surowość jego przejawiała? Nie mogła się przejawiać w czem innem tylko w rodzaju kar, wymierzanych swawolnikom, nieposłusznym, łotrzykom, leniwym. Surowość rodzajów owych, o ile się wiadomości o niej poza murami szkolnemi rozchodziły, wcale zbyteczną nie była. Zaznaczała się ona tem chyba, że obok kar, znajdujących się w użyciu w szkołach francuskich, wprowadził kary na sposób polski: stanie w kącie, klęczenie zwyczajne i z rękami podniesionemu i tak zwane "marki". Marki dawano specyalnie za język polski. W szkołach polskich służyły one jako środek pomocniczy przy nauczaniu języków obcych: francuskiego, niemieckiego, łacińskiego. Naznaczane były dnie, w których jednym z tych języków uczniowie wszyscy mówić byli powinni. Sposób ten stosowano zwłaszcza w konwiktach. Polegał on na zawieszaniu na szyi tabliczki z napisem: "Langue francaise", albo "Deutsche Sprache", albo "Lingua latina" i ten, co ją nosił, obowiązany był wyuczyć się na pamięć słówek francuskich, niemieckich lub łacińskich ilość oznaczoną. Noszącemu markę, przysługiwało prawo zawieszenia tabliczki na szyi temu, co się zakazanym odezwie językiem.

Podobno sposób ten do szkól swoich najpierwsi wprowadzili jezuici. Malinowski wprowadził go do szkoły polskiej w Paryżu, nie na długo jednak, okazał się bowiem niepraktycznym i za zbyt jezuickim przez to, że obarczonych tabliczkami wprawiał do podsłuchiwania kolegów, celem oddania marki temu, w którego ustach słyszeć się da mowa zakazana. Długo nie wiedziałem, w czyjem ręku spoczywa dyrektorska w szkole batignolskiej władza. Nie przypominam sobie roku, w którym zjechałem się był w Paryżu z Henrykiem Gropplerem, dobrym moim z Konstantynopola znajomym. Umówiliśmy się skonsumować razem śniadanie w jednej z restauracyj w Palais Royal. Gdym na rendez vous to przyszedł, Groppler już przy stole siedział w towarzystwie jakiegoś małego wzrostu, mizernie wyglądającego człowieczka.

Zająłem miejsce; pomiędzy mną a Q. zawiązała się rozmowa, do której się człowieczek nie wtrącał. My dwaj mówiliśmy, on milczał. Odezwał się razy parę, odpowiadając Gropplerowi na zapraszania do jedzenia. Z odpowiedzi tych poznałem, że przyszedł na śniadanie proszony i że jest Polakiem. Zdziwiło mnie, że się we mnie mocno wpatrywał i dlatego, gdy odszedł, zapytałem G., co to za jeden.

- Dawny mój nauczyciel... - była odpowiedź.

O więcej nie pytałem, nie dowiedziałem się więc ani o nazwisku, ani o stanowisku społecznem współbiesiadnika.

Minęło lat nie wiem ile, gdy za bytności mojej w Paryżu, dowiedziawszy się od prof. Gasztowtta, że szkołę batignolską zwiedzić wolno i że w nim znajdę przewodnika, który mię oprowadzi i z rozkładem obznajomi, stawiłem się w zakładzie przy ulicy Lamande, wedle umowy w dniu i godzinie oznaczonej. Na wstępie szanowny profesor oświadczył mi, że mnie dyrektorowi przedstawi. W podwórzu zboczyliśmy w prawo ku zabudowaniu od ulicy, do otwartych na parterze drzwi i na proguśmy się zatrzymać musieli.

W izbie dość obszernej, na wysuniętym ku środkowi, zwróconym do drzwi wchodowych fotelu, siedział z głową zwieszoną człek uśpiony.

- Zdrzemnął się nasz dyrektor po śniadaniu... - szepnął prof. G.

Cofnęliśmy się i, po obejrzenia pomników znakomitości polskich, przyozdabiających podwórzec szkolny, zwiedziliśmy klasy, bibliotekę, sypialnie, jadalnię, kuchnię, składy. Szanowny przewodnik dawał mi objaśnienia.

Zabrało to czasu godzinę może - może więcej, a odbyło się w nieobecności uczniów, spowodowanej, nie przypominam sobie przez co - czy nie przez wakacye. Wpłynęło to na skrócenie czasu, obróconego na zwiedzanie i przyśpieszyło przedstawienie się moje dyrektorowi. Mocno mnie zdziwiły pierwsze jego do mnie wyrzeczone słowa:

- Ale się pan nic nie zmienił... nic, ani trochę...

"Za kogo innego mnie bierze"... - pomyślałem sobie. Nie było to dla mnie nowiną. Matka przyroda obdarzyła osobę moją flzyognomią, świadczącą o czystości rasy polskiej, a zatem bardziej aniżeli podobną do wszystkich rasy tej okazów. Z tej racyi często zdarza mi się za kogo innego być branym.

Baz, dzięki właściwości tej, o mało na grubą nie zostałem narażony przykrość. Innym razem, autor "Kłopotów starego komendanta", ze mną się po raz pierwszy w życiu we Lwowie, w czasie wystawy Kościuszkowskiej zeszedłszy, witał mnie jak dobrego znajomego, z którym się przed paru dniami rozstał.

- A... toś się pan dobrodziej nareszcie zdecydował zjechać na wystawkę naszą...

Spostrzegł się na błędzie nie rychlej, aż go z błędu wyprowadziło odezwanie się moje.

Wobec dyrektora nie tylkom się odezwał, alem go zreflektował.

- Za kogo mnie szanowny dyrektor bierze ?- zapytałem.

- Za kogo?... Za pana Zygmunta Miłkowskiego, z którym, razem z Gropplerem, śniadanie jadłem...

Śniadanie owo nie było ewenementem takim, któryby mi się w pamięć wrył. Musiał wyraz fizyognomii mojej przybrać cechy grzebania w pamięci, albowiem Malinowski z pomocą jej szedł, wymawiając jedną po drugiej najprzód nazwy miejscowości: (Palais royal) i restauracyi drugorzędnej, następnie daty: rok, dzień, w końcu przypominając treść toczonej pomiędzy mną a Gropplerem rozmowy i tę okoliczność, że z nami na kawę nie poszedł.

- Ah!... - zawołałem, udając, żem sobie to wszystko przypomniał.

I przypomniałem sobie w rzeczy samej, ale później, kiedy w umyśle moim oddałem się analizie fenomenu pamięci, przechowującej żywo zdarzenie, żadnego nie mające znaczenia. Zdarzenia tego pamięć moja, o lat dwanaście od pamięci Malinowskiego młodsza, tak nie zachowała, iżbym się w dyrektorze, za pośrednictwem profesora G. poznanym, domyślić nie mógł osobistości, w której towarzystwie przed laty śniadanie spożyłem. Nie znałem go, do momentu zwiedzenia szkoły, inaczej, tylko ze słyszenia. Relacye, jakie do wiadomości mojej dochodziły, przedstawiały go jako pedagoga starej daty, którego wychowańcy szkoły kochali i bali się - bali się, pomimo, że się nie uciekał do szeroko dawniej w Polsce rozpowszechnionego, a tak mocno, tak gorąco przez ks. biskupa Adama Naruszewicza ongi zalecanego "cudotwórczego syna byczej skóry", vulgo "bizuna". Bez tej pomocy, ten mały, szczupły, mizerny, w wyszarzałej odzieży chodzący człowieczek, umiał bojaźń zbawienną inspirować i w karności potrzebnej trzymać młódź burzliwą. Posiadał on bowiem zaletę, stanowiącą podłoże z bojaźnią połączonej miłości dzieci względem rodziców: rozbudzał w uczniach szacunek. Nieobecność dziwactw i śmiesznostek, tak pospolitych w następcach i współzawodnikach Pestalozziego, naturalność i prostota w obchodzenia się z uczniami, skromność w zaspakajania potrzeb życiowych, przytem dokazywanie tej sztuki, że ze szczupłej (100 fr. miesięcznie) pensyi dyrektorskiej, potrafił się potrzebującym udzielać, były to zalety aż nadto wystarczające do zapewnienia mu moralnej nad umysłami młodocianemi władzy.

Stanisław Malinowski umarł dnia 2 lipca roku 1890.


SYLWETY EMIGRACYJNE