SURMACKI.

Znano go jako pułkownika Surmackiego. Czy kto wiedział, jakiem było jego imię chrzestne, gdzie mianowicie i kiedy ten padół płaczu i zgrzytania zębami powitał? Może kto wiedział, ja nie wiedziałem, pomimo, żem z nim w Konstantynopolu czasu sporo przeżył i w Paryżu się z jego bratem rodzonym, uczestnikiem powstania r. 1831, poznałem. Z biografii jego to jeno powszechnie wiadomem było, że i on w powstaniu r. 1831 udział wziął, licząc naówczas lat nie więcej jak ośmnaście. Tacy jednak, jak on, w latach ośmnastu, nawet siedmnastu, pokaźnie już w wojskowych figurują szeregach i trudy wojenne znoszą z łatwością. Natura obdarzyła go grenadyerskim - wedle miary dawniejszej - wzrostem i postawą rycerską. Był to człowiek słuszny, dobrze zbudowany, o rysach oblicza, poszukiwanych przez Roberta Fleury na modele do odtwarzania na płótnie ułanów polskich, przyozdabiający oblicze długiemi, na dół zwisającemi wąsami, spoglądający na śmiertelników zwyczajnych z góry, przez ramię, z tym akcentem, z jakim spogląda człowiek, przejęty wygórowaneni godności własnej poczuciem. Tak wyglądał pułkownik Surmacki, zwany inaczej Zurmajem.

Nazwisko Zurmaja przybrał w Galicyi, w roku 1831, może 1832, gdy po upadku powstania, chronić się przed zwycięzcami musiał za granicami zaboru moskiewskiego. Może z Galicyi dostał się na Węgry i tam zetknął się z tak zw. werbunkoszami, wabiącymi ochotników do szeregów wojsk węgierskich. Przed rokiem 1848, obok rekrutacyi, istniały w krajach korony św. Szczepana, jako czasów dawniejszych zabytek, werbunki, które w formy estetyczne ujął Betlen Gabor, twórca huzarów. Nastawiały one po miasteczkach, w czasie jarmarków, z muzyką, przyśpiewkami i wystawą tężyzny żołnierskiej, samotrzaski ponętne, w które się łapała młodzież. W sposób ten złapać się dał Surmacki do huzarów i w szeregach jednego z pułków, pod nazwiskiem Ziirmaja, zrazu szeregowiec, dalej podoficer, następnie (najdłużej) wachmistrz, w końcu podporucznik, przestużył do r. 1848. Pułk jego stał natenczas w Galicyi wschodniej.

Ruch, jaki wypadki owoczesne w kraju wywołały: zawiązywanie Rad narodowych, organizowanie gwardyj narodowych, pisanie po dziennikach o Polsce, gadanie o niej, mundury polskie, kaszkiety ułańskie, pobrzękiwania pałaszami, ostrogami, przypomniały Zurmajowi że jest Surmackim, Polakiem i że on Polsce przydać się może.

Przydać - jak? - w jakim względzie?...

Nie w innym - rzecz prosta - tylko w wojskowym. W broni? - jakiej? - nie w innej - naturalnie - tylko w kawaleryi.

Wziął więc z huzarów, w stopniu podporucznika, dymisyę, pojechał do Lwowa i naszukawszy się dla siebie napróżno zajęcia odpowiedniego, do huzarów wrócić postanowił.

Możeby postanowienia tego był nie powziął, gdyby nie zadeklarowanie się na Węgrzech kroków wojennych króla węgierskiego przeciwko cesarzowi austryackienni. Dwa szwadrony z pułku w którym służył, stały we wsławionym obroną kniazia Jareiny w r. 1649 przeciwko Kozakom i Tatarom, a sławnym niegdyś z wyrobu kiełbas, Zbarażu; w jednym z tych dwóch szwadronów, przez lat dziesiątek w stopniu wachmistrza funkcyonował i w nim na oficera awansował.

Zakorciło go: czemu szwadrony te na Węgry nie idą! Dla gruntownego w tej ważnej dla niego kwestyi zbadania, pocztą na noc całą do Zbaraża pojechał i równo z dnia świtaniem przejeżdżając mimo koszar, ujrzał przed koszarami szwadrony w pogotowiu do wsiadania na koń. Na widok ten z wozu pocztowego zeskoczył i przed szwadronami stanął. Z szeregów ozwaly się okrzyki powitalne; wachmistrz, który go zastąpił, dłoń mu uścisnął i na powitanie jego, co tu robią, odpowiedział:

- A cóż l... na musztrę, jak zwykle, szwadronom wystąpić kazano... Na oficerów czekamy...

- Czyście nie słyszeli, co się na Węgrzech dzieje?

- Słyszeliśmy...

- Czemuż w Zbarażu siedzicie?

- Bo niema nas prowadzić komu...

- A jął?

- Prowadź!... Prowadź!... zabrzmiał okrzyk jednogłośny.

W chwilę później, Surmacki na wyprowadzonego dla niego ze stajni konia wsiadł, przed szwadronami "do wsiadania" komendę wygłosił, następnie :

- Czwórkami od prawego!... marsz!...

Na czoło wyjechał i Węgrów do Węgier poprowadził.

Za nimi w pogoń posłano piechotę, która ich doścignęła u przeprawy przez Dniestr, wKoropcu. Przeprawę ułatwił im Mysłowski i zaopatrzył w przewodników, którzy szwadrony bezpiecznie przez Prut u źródeł i przez Beskidy, na stronę węgierską przeprowadzili.

Na stronie węgierskiej rozpytującym o nowiny huzarom, opowiadano cuda o Bemie. Zniewoliło to Surmackiego do Siedmiogrodu wejść tem bardziej,że teatr wojny był dla niego w stronie tej najbliższym.

Bem huzarów z radością przyjął, Zurmajowi, zamianowanemu majorem, powierzył dowództwo dywizyami, wachmistrzów mianował rotmistrzami, dwóch najinteligentniejszych i najzastużeószych podoficerów porucznikami, czterech najinteligentniejszych podporucznikami, komplet podoficerów uzupełnił i miał dwa szwadrony konnicy doskonałej, na której mu brakło. Konnica ta duże razy kilka oddała mu usługi. O jednej opowiem, powtarzając z pamięci słowa razy nie pomnę ile, z ust pułkownika Sunnacldego słyszane.

"Rozbili nas w puch Austryacy. Zdarzało się nam to niekiedy. Piechota się rozbiegła; z dział sześciu zabrano nam cztery; - z dwoma Bem uszedł, poleciwszy mi zasłaniać odwrót. Zepchnąwszy szwoleżerów co się za nami byli posunęli, cofałem się ustępami: szwadron jeden stawiałem frontem ku nieprzyjacielowi, podczas, kiedy drugi uchodził, następnie ten drugi frontem się zwracał i pierwszy uchodzący zasłaniał. Obejście nas w okolicy górzystej trudnem było, więc mi się rejterowanie wiodło bitym wśród gór gościńcem, prowadzącym do mostu murowanego, rzuconego nad rzeką w głębokim płynącą korycie. Do mostu przylegało a raczej od niego rozpoczynało się miasteczko X.*, składające się, jak część większa miast górskich, z jednej długiej ulicy, dochodzącej do miejsca, w którem się góry rozstępowały i na którem poza domami długa stała szopa. Szczegóły te dobrze mi znane były, z tego bowiem miasteczka wyszliśmy po to, ażeby po uszach oberwać. Rejterując przeto, myślałem sobie: "Na moście szwadronowi ustępującemu zatrzymać się każę, sprowadzę szwadron, co był frontem ku nieprzyjacielowi zwrócony i licząc na to, że się Austryacy przed mostem zatrzymają, wyszła podjazd, miejscowość zrekognoskować zechcą, pójdą dalej spokojnie i gdzieś Bema z dwoma działami i ze ściągającą się piechotą dopędzę."Tak też zrobiłem. Pozostawiwszy na moście w aryergardzie z podoficerem pięcia ludzi, z rozkazem, ażeby, w razie, gdyby się nieprzyjaciel nie pokazał, w pół godziny za mną gościńcem ruszyli, sam na czele szwadronów przez miasto pociągnąłem.

"Na połowie mniej więcej długości ulicy, patrzę, przed jednym z domów przechadza się Bem. "Z konia zsiadam, do generała podchodzę, raport mu zdaję i taki od niego dostaję rozkaz:

"Niech szwadrony za miastem z drogi na lewo zejdą, w kolumnę plutonową, frontem do miasta zwróconą uszykują się, i z koni nie zsiadając, czekają. Ja z tobą pójdziem za nimi.

"Huzarzy poszli; my za nimi iść poczęliśmy powolutku, powoluteńku, krok za krokiem. Bem zawiązał nie pamiętam o czem rozmowę, z której wywiązała się rzecz o sztueznem wylęganiu kurcząt. Zajęło mnie to zrazu, lecz się wlekło za długo i zatrzymywało czas na drodze, którą wpaść mogła zwiada nieprzyjacielska i zabrać nas. Na myśl tę ciarki mi poza skórą przeszły. Powziąłem postanowienie generałowi przedstawić niebezpieczeństwo i potrzebę spiesznego uchodzenia. Zdobyłem się na odwagę, zatrzymałem się i zdanie moje wygłosiłem. Bem spokojnie słów moich wysłuchał, gdym skończył, pomilczał trochę i z giestem, który mi się wydał teatralnym, trzymaną w ręku szpicrutę - oręż jego jedyny - do góry podniósł, a zniżając ją do ziemi w sposób rozkazujący, z mocą wyrzekł:

- "Tu zginę, albo zwyciężę!..."

"A jam pomyślał: zwaryował.

"Na ten "casus" jednak rady nie było, chybagenerała na plecy wziąć i odnieść prędzej za miasto. Mógłżem się odważyć na coś podobnego!

"Idę więc dalej z niepokojem w sercu, słuchając ale nie słysząc, ciągu dalszego opowiadania Bema o hodowli kurcząt.

"Ciężar mi wreszcie spadł z serca, gdy za miastem ujrzałem po jednej stronie gościńca uszykowaną kolumnę huzarów, po drugiej, pod szopą, dwa działa odprzodkowane, przy nich kanonierów i u dwu z nich w ręku lonty dymiące się.

"Bem zamilkł. Zwróciłem na niego wejrzenie. Przez lunetę pilnie w głąb ulicy patrzał. Popatrzyłem i ja golem okiem - zamajaczyło mi coś w dali, coś, co się zbliżało, uwyraźniało i uwyraźniło się nareszcie pod postacią pompatycznie maszerującej kolumny piechoty. Bem, mruknąwszy pod nosem:

"dumme Kerls", ku działom ręką kiwnął; kanonierzy je natychmiast przytoczyli i po dwóch stronach gościńca wylotami w kierunku ulicy ustawili. Bem pomiędzy niemi po środku stanąwszy, wnet na na prawo ustawione działo palcem wskazał i huknął:

- "Ognia!"

"Po wystrzale zakomenderował: "Nabijaj!" i na działo na lewo stojące, huknął:

- "Ognia!".

"Wystrzały szybko jeden po drugim następowały ; za każdym Bem pięść zacieśnioną nagle roztwierając i ręką naprzód rzucając, powtarzał, raz "Da habst Lumpen!", znów "Da habst Bagagenl"

"Po trzech, czy czterech wystrzałach, krzyknął:

- "Husaren hin!"...

"Poskoczyłem do szwadronów i na ich czele w jednej chwili wsiedliśmy na karki zmitrężonej, zmieszanej, panicznym strachem przejętej piechoty, która rzucała karabiny, tornistry, rozbiegając się, na most się cisnąc. Most zapchały pociągi po przejściu artyleryi. Zdobyliśmy dział kilka, odbiliśmy działa nasze - odnieśliśmy zwycięstwo zupełne".

Surmacki Bema ubóstwiał i dużo miał o nimdo opowiadania. Miał go nietylko za generała znakomitego, ale i za człowieka wszechznającego, nieomylnego, tworzącego nietylko żołnierzy ale i lekarzy.

W czasie jednej z bitew, w bateryi węgierskiej, niekorzystnie ustawionej, zdemontowano dziat parę. Baterya, działa zdemontowane opuszczając, miejsce zmieniła. Jedno jednak z dział opuszczonych strzelać nie przestawało. Zdziwiło to Bema - podjeżdża i cóż widzi? Działo leży na kłodach, przy niem się kilka ludzi uwija - z rozbitego jaszczyka naboje noszą, nabijają i strzelają; dowodzi niemi młody jakiś chłopiec. Manipulacya ta podobała się Bemowi; woła chłopaka i dowiedziawszy się od niego, że jest studentem medycyny z Koloswarn, przypomina sobie, że przy sztabie lekarza brak, mianuje go lekarzem sztabu.

- "Umiałeś sobie poradzić z harmatą, to potrafisz chorym radzić..."

- Doskonały był z niego lekarz... - zapewniał Surmacki, który tego był mniemania, że - ponieważ pod Bemem służył - na niego przeto z Bema nieomylność przeszła.

Z racyi tej stosunki z nim nie koniecznie były wygodne, a nawet bezpieczne. Idąc np. w towarzystwie jego przez miasto, człek nie był pewien, azali nie natknie się na awanturę jakąś, nie znosił bowiem tego, ażeby mu kto z drogi nie ustąpił - nieustępującego strącał bez ceremonii, uspokajając tych, coby się gniewać chcieli, mrożącem gniew wejrzeniem z góry. Nie znosił oraz, ażeby się kto ośmielił innego być aniżeli on zdania. Z racyi tej nie małe dyskusya z nim przedstawiała trudności, tem bardziej, że uważał siebie za upoważnionego do zabierania głosu rozstrzygającego w każdej, chociażby najbardziej naukowej kwestyi. Na to sobie i Bem nie pozwalał; zachodzi jednak pytanie, czy nie przyznawał sobie nad Bemem w zakresie naukowym wyższości, ze względu, jeżeli nie na co innego,to na postawę i wygląd. We względzie tym - co za porównacie pomiędzy Bemem a nim! - to chuchro, a to mąż pokaźny, wąsaty, marsowaty. W wy. sokiej też cenie byli u niego ludzie o wąsach zawiesistych, ci mianowicie, co w kawaleryi, zwłaszcza zaś w huzarach i do tego węgierskich służyli. W odniesieniu naukowem, dla nadania sobie powagi tem większej, rad bądź wtrącał przekręcone nierzadko wyrazy łacińskie, bądź też wyrazom polskim nadawał zakończenie na "us". Morze Czarne stale zwal "Pontus Euxinus", Dunaj "Dunajus", a z Bosforem był w kłopocie.

Zdarzyło się raz, że mu się w kieszeni od kamizelki fosfor zapalił. Wypadek ten miał miejsce nad Bosforem, w Konstantynopolu, dokąd Surmacki przyjechał był w r. 1854 w zamiarze ofiarowania usług swoich Turcyi przeciwko Rosyi. Zamiar spełzł na niczem, z powodu, że się z W. Porta porozumieć nie mógł. Konstantynopola jednak nie opuszczał,, t Polakami się poznał i w przyjaznych z nimi pozostawał stosunkach.

Wśród nas znajdował się człowiek wesoły, żartowniś, ś. p. Henryk Groppler, który wysłuchawszy opowiadania Surmackiego o tem, że mu się w kieszonce zapalił "fosforus", zauważył:

- Chyba pułkownik powiedzieć chce "bosforus"...

- A tak, omyliłem się, "bosforus". I z tego bałamuctwa wyśó nie umiał, zwłaszcza wobec Gropplera, poważnie go poprawiającego, ile razy Bosforu nie nazwał fosforusem, a fosforu Bosforusem.

W sposób ten z rozmaitemi obchodził się kwestyami. Źle wychodził, kto się przy nim historyą świadczył. Zdaniem jego, historya na wiarę nie zasługuje.

- Ja temu tylko wierzę, na co własnemi patrzałem oczami i co własnemi słyszałem uszami. Wojna wschodnia (1853-1856) żywo go i mocno zajmowała. Pilnie wedle gazet za wypadkami śledził, krytykując czynności wojenne i polityczne i wnioskując o następstwach.

Gdy kongres paryski zwołanym został, nie przypuszczał, żeby kongres ów pokój sprowadził. Rano, w dniu obwieszczenia o zawarciu pokoju, zanim wiadomość tę do Konstantynopola drut telegraficzny przeniósł, spotykam go na Perze i witam przypuszczeniem pokoju.

- A!... - odparł. To być nie może... Ci panowie w Paryżu do tego stopnia jeszcze nie pogiupieli. Anglia przecie... Anglia na to nie pozwoli... A Napoleon?... Czyżby on o stryju i o roku dwunastym zapomnieć mógł?... To być nie może...

W tymże samym dniu przy huku dział, oznajmiających światu nowinę radosną, znów spotykam Surmackiego.

- A co, pułkowniku!... - odezwałem się.

- Czy nie mówiłem? - odrzekł. - Zawszona tego był zdania, że po tych gałganach wszystkiego się spodziewać można... Ale będą oni za swoje mieli. Nie skorzystali ze sposobności wyrzucenia Rosyi z Europy, to ich Rosya za łeb weźmie...

I przepowiedział następstwo, ogromnym obecnie kamieniem na polityce kuli ziemskiej ciężące.

Rozgoryczyło go to.

Póki wojna trwała, poty liczył na to, że w niej udział na czele pułku jazdy weźmie. Po wojnie pomyślał o zabezpieczeniu sobie życia na starość. Pora była myśleć o tem... liczył lat czterdzieści kilka. Przypomniał sobie o Węgierce, która go rannym pielęgnowała (kula mu czerep przedziurawiła - dziurę blaszka cienka zasłaniała). Napisał do niej. Odpisała, że z nim dozgonnie połączyć się gotowa. Wobec przeto małżeństwa w perspektywie, uważał za rzecz wskazaną coś stale dochód pewny niosącego przedsięwziąć.

Rozpatrując się w Konstantynopolu, uznał, że warunki te posiada przedsięwzięcie kawiarniane,urządzone i prowadzone na sposób węgierski. Mówił o tem, zapewniając, że będzie to kawiarnia, jakiej jeszcze nigdyi nigdzie nie bywało. W celu tym wynajął lokal na głównej ulicy, na Pera - wyporządził, urządził i otworzył. Byłoby mu zapewne poszło dobrze, gdyby gości traktował, jak się traktują w zakładach podobnych. Wymagał po nich, ażeby prosili a nie rozkazywali, gdy zaś który napój lub pieczywo zganił, śmiałka takiego za kołnierz imał i za drzwi wyrzucał. Interes, tak prowadzony, utrzymać się nie mógł.

Zeszedłem się z Surmackim następnie w Paryżu, w czasie wystawy r. 1867. Po dawnej znajomości podjąłem się cyceronowunia mu, do spółki ze starszym bratem jego, emigrantem z r. 1831. Przewodniczenie moje zadawalniało go, z wyjątkiem Louvre'u. W Louyrze wszystko mianował lichotą. Malowidła?... rzeźby?... - porównania - zdaniem jego - wytrzymać nie mogą z malowidłami i rzeźbami w pałacach i galeryach magnatów węgierskich. Wenus?... Milo?... Na widok jej splunął.

- Tfu... bez rąk?... Któż widział rzeczy podobne na widok publiczny wystawiać?

Kiedym mu powiedział, że posąg ten w tym stanie w wykopaliskach w mieście Milo znalezionym został, odpowiedział:

- Czyż we Francyi niema komu rąk dorobić?

Nie wiedziałem, coby mu takiego, cuby uznanie jego zyskało, pokazać, albowiem i mumie egipskie nie zajęły go - na Węgrzech je widział.

Aż weszliśmy do sali, zapełnionej pamiątkami po Napoleonie I. Oczy jego wnet wyraz zmieniły, jak skoro ujrzał siodła, czapraki, mundury, ostrogi, szpady, pistolety i inne, stan żołnierski znamionujące przedmioty - przedmioty zwłaszcza do takiego jak Napoleon I należące wojownika. Dość powiedzieć, że Napoleona na równi z Bemem cenił.

Pułkownik Surmacki był żołnierzem, nie czem innem tylko żołnierzem. Wojna węgierska z szeregów go wytrąciła i na pole walki o wolność uprowadziła - na pole, na którem odżyła w nim polskość. Nie był orłem, zdziwaczał, ale z zacięciem węgierskiem był całą duszą i całem sercem Polakiem. Z takich, na pierwsze po polsku: "do broni,, zawołanie, moskiewska czy niemiecka skóra od razu opada.


* Pułkownik miasteczko nazywał, alem ja nazwę zapomniał.


SYLWETY EMIGRACYJNE