JÓZEF WYSOCKI.

I

Od szeregowca (Augustyna) przechodzę do generała. Zarzuci mi kto może, że to skok za wielki. Wcale nie. W generale szeregowiec tkwić powinien, generała bowiem wartość na tem polega, ażeby posiadał wodza rozum, szeregowca uczucia i to uczucia takie, jakie przejmowały takiego Augustyna i takich ekssołdatów moskiewskich, co z nim razem do powstania poszli, czyste, bezinteresowne, bezwarunkowe. Interesy osobiste oskrzydlają się warunkami, ale te uczucia szpecą i rozumy krzywią.

Powszechnemi są skargi na generałów polskich, co r. 1831 wojskom naszym przewodniczyli. Skargi na nich są słuszne, a powód, dla którego na nie zasłużyli jest ten, że jednych zepsuł rutynizm służbowy, w drugich uczucia zagasły pod naciskiem warunków klasowych. Czyżby Chłopicki w grudniu jeszcze roku 1830 nie przerzucił był armii polskiej na Litwę, a Skrzynecki w kunktatora się, po objęciu dowództwa naczelnego bawił, gdyby się byli w rutynie nie zestupajczyli? Czyżby Zamojski pociągnął był Romarina do wyprowadzenia, po przeprawieniu się Paszkiewicza przez Wisłę pod Toruniem, wyborowego korpusu dla tego, że obrót spraw powstańczych przeciwko widokom arystokracyi się zwracać począł? Gdyby w każdym z tych wodzów generałów, pułkowników tkwił taki, jak Augustyn szeregowiec, co "brał działa czarnemi od pługa rękami"; gdyby w każdym z nich gorzał ten ogień miłości Ojczyzny, który piersi takich Augustynów - ekssołdatów moskiewskich - rozsadzał; z pewnością żaden Chłopieki, żaden Zamojski, żaden z generałów naszych nie dopuściłby się zarzuconego mu przez historyę "błędu?).

Dwaj generałowie, Iliński i Czajkowski, posłużyli mi już za modele do sylwet. Byli to Polacy, ale generałami polskimi nazwać ich nie można. Józef Wysocki stopień swój zdobył nie w Polsce, lecz ponieważ stopień ów przez rząd polski uznanym i potwierdzonym został, ponieważ ze stopniem tym w gradzie kuł zaborców krain chodził, jest przeto generałem polskim prawdziwym, mianowanym na polu walki trudniejszej, aniżeli inni generałowie zwyczajni.

Rodem on był z Podola rosyjskiego, z okolic Tulczyna. Data przyjścia jego na świat nie jest mi znaną; wiem jeno, że nauki pobierał w Krzemieńcu, że w r. 1828 wstąpił do artyleryi w wojsku poiskiem i w czasie wojny r. 1831 służył w kompanii rakietników. Następnie, dalszy biografii jego ciąg rozwija się na emigracyi: zaciąga się do szeregów Towarzystwa Demokratycznego, którego kosztem odbywa zaszczytnie nauki w szkole wojskowej w Metz, na życie zarabia w biurach dróg żelaznych francuskich, bywa wybierany do Centralizacyi, pisze i wydaje dzieła wojskowe ("Zasady sztuki wojskowej" i in.) i w latach 48 i 49 czynny a wybitny w wypadkach owoczesnych udział bierze.

Do czasu onego znałem go jeno ze słyszenia, oraz z "Zasad sztuki wojsk.", w których się rozczytywałem w Odessie i w Kijowie. Tajemne biblioteki studenckie posiadały wydawnictwa emigracyjne, a i na prowincyi po dworach i dworkach szlacheckich znaleźć je było można. Dzieła, o sztuce wojskowej traktujące, na Rusi krążyły i chętnie były przez Polaków czytane. Tą drogą popularyzowały się śród nas, w zaborze rosyjskim, nazwiska młodych - Mierosławskiego, Wysockiego - co obiecująco w rzeczy wojskowej w opinii publicznej stawali. Gdym się w r. 1848 w Galicyi znalazł, obijało się mi o uszy często nazwisko Wysockiego, przedstawieiela emigracyi polskiej w Krakowie, podejrzewanego przez generalicyę austryacką o inteneye rewolucyjne, o zamiary stawiania barykad i o tym podobne okropności, rozbudzające zapały rycerskie do zabawienia się w zbombardowanie miasta. Podnosiło to w oczach młodzieży wziętość jego; gdy zaś rozeszła się we wrześniu, czy w październiku r. 1848 wieść o tem, że wyjechał do Pesztu, celem porozumienia się z rządem węgierskim o udziale, jakiby Polacy wziąć mieli i mogli w wojnie przeciwko Austryi, jednego z mocarstw, napiętnowanych w dziejach ludzkości rozbiorami Polski, ochotnicy pogarnęli się w ślad za Wysockim w tem przekonaniu, że legiony formowane zostaną i że on na czele stanie.

W liczbie ochotników i jam się znalazł. Dostawszy się, po przekradzeniu granicy, "per pedes" do Preszowa, następnie wraz z innymi, fetowany po drodze i wieziony forszpanami do stolicy Węgier, w koszarach "Drei Hasen Kasenie", gdzie ochotników polskich ulokowano, dowiedziałem się, że sprawa legionów polskich jest przedmiotem układów, które obrócić się na ich niekorzyść mogą. Legionom mocno i stanowczo sprzeciwiał się świeżo z Wiednia, po zdobyciu onego przez Windischgratza, przybyły Bem. Bemowi udało się wymknąć ze stolicy Austryi i w sposób ten losu Edwarda Jełowickiego i Roberta Bluma uniknąć.

Dla Węgier była to gratka nielada, pozyskanie takiego jak Bem generała. To też opinia jego dużo w sprawie legionów ważyła. Był on tego zdania, ażeby ochotników polskich wcielać pojedynczo do batalionu, szwadronów i bateryj węgierskich, nieformując z nich korpusów oddzielnych. Dziwiło to oficerów z r. 1831, których kilku zeszło się w Peszcie, dziwiło to zwłaszcza demokratów, mających w pamięci zawzięte generała zabiegi o legiony polskie w Algierze i w Portugalii. We Francyi, z wyjątkiem stronnictwa Hotelu Lambert, cała emigracya polska sprzeciwiała się temu, ażeby Polacy walczyli bądź przeciwko broniącym wolności swojej Arabom w Afryce, bądź w obojętnej dla nich sprawie na półwyspie Iberyjskim. W Węgrzech jednak rzecz się przedstawiała inaczej. Tam Bem przeciwko ogółowi był za legionami, tu wbrew wszystkim legionów nie chciał. I tam, i tu większość ogromną na siebie oburzył. We Francyi oburzenie wyraziło się strzałem do niego z pistoletu Pasierbskiego (17 lipca 1833 r. w Mehun o 15 kil. od Bourges), na Węgrzech - strzałem z pistoletu Kołodziejskiego (w miesiąca październiku 1848 r. w Peszcie).

Wypadek ten mocno obecnych w Peszcie Polaków zaniepokoił, rzucając z jednej strony nie nader korzystne na ochotników światło, z drugiej kompromitując Bema. Kompromitacya tego ostatniego na tem polegała, że wyjaśnić się nie dawał powód opierania się jego legionom. Zrozumiał to Bem sam i uprzedzając prawdopodobne ofiarowanie sobie przez rząd dowództwa naczelnego, zażądał powierzenia mu zadania militarnego najtrudniejszego. Ofiarowano mu odpadły już niemal od Węgier Siedmiogród. Bem na odzyskiwanie orężem utraconej a siły zbrojnej węgierskiej całkowicie bez mała pozbawionej prowincyi wyjechał. Po wyjeździe jego rząd w rzeczy sprawy legionów spuścił się na ochotników, którzy, na odbytem w koszarach zgromadzeniu, zawotowali legiony, wodzem obrali Wysockiego i organizacyą, oraz nominacye stopni wojskowych na niego bezwarunkowo zdali, poręczywszy mu od siebie posłuszeństwo bezwzględne. Dodać winienem, że taki obrad rezultat wynikł za sprawą paru oficerów z r. 1831, Czernika, Matczyńskiego i in. Przemawiał i Wysocki, raz w ciągu obrad, powtóre dziękując za wybór i przedstawiając potrzebę subordynacyi.

Przy okazyi tej oglądałem go po raz pierwszy. Wzrostu prawie małego, siwy, cery czerwonej, niepozorny, nie zaimponował mi ani postawą, ani wymową. Mina zdradzała człowieka skromnego, niemal potulnego. Wedle Kościuszki jednak sądząc, my Polacy nie mamy dobrej racyi oglądania się na wodzów miniastych. Mimo, że mu miny zamaszystej brakło, pozyskał podkomendnych zaufanie, które go przez ciąg cały wojny nie opuściło. Miny jego wyrazem charakterystycznym był absolutny brak pozy. Gdy na generała awansował, generała się w nim ani domyślić było można. Wyglądał na śmiertelnika zwyczajnego, najzwyczajniejszego, trochę nawet śmiech wzbudzającego. Huzarzy go na koniu zrozumieć nie umieli. W Węgrzech, na polu zapasów wojennych, debiutował w stopniu majora, na czele pierwotnie sformułowanego batalionu piechoty z dwóch kompanij, liczących trzystu kilkudziesięciu szeregowców, podoficerów i oficerów. Jako major przewodniczyć musiał batalionowi konno. Nie wiem na jakiej podstawie powiadano, że w prezencie od matki chrzestnej sztandaru legionowego, siostry Koszuta, dostało mu się siwe, stare, ogromne, ciężkie konisko, na którem siedział jako - przepraszam za zbanalizowane przyrównanie - pies na płocie. We względzie tym tracił ogromnie na porównaniu z generałami, pułkownikami, majorami Węgrami, których postawa na koniu zachwyt wzbudzała. Huzary przedrzeźniali go: garbili się, nogi rozstawiali, łokciami poruszali, dodawali jednak :

- Ale to człowiek... o !... - i w czoło sobie palcem stukali.

Dodatek ten w ustach Węgrów pojawił się po pierwszej polowej wespół z legionem bitwie pod Solnokiem, w której naczelnie dowodził Damianicz - generał choć go maluj.

Gdy wojsko austryackie do boju wystąpiło,Damianicz, mający pod sobą dwa tylko bataliony regularne, reszta honwedzipiechota, przez oficerów opuszczonych szwadronów kilka jazdy, oraz przez oficerów improwizowanych dowodzona artylerya, - zawahał się.

Obawę wzbudzało w nim niepowodzenie, któreby fatalny we względzie moralnym na rozpoczynającą się kampanią wiosenną wpływ wywrzeć musiało. Lękał się tego i odwrotu nie nakazał, skutkiem jedynie namowy Wysockiego, który już w uzyskanym za kierownictwo blokadą Aradu stopniu pułkownika, dowodził brygadą * i odpowiedzialność za bitwę wziął na siebie.

Bitwę rozstrzygnął atak oskrzydlający, dokonany przez trzeci batalion honwedów, poprowadzony osobiście przez Wysockiego do miasta; zwycięstwo uzupełniła świetna, pod dowództwem Władysława Ponióskiego, szarża świeżo sformowanego szwadronu ułanów polskich. Bitwa ta ustaliła reputacyę legionu i Wysockiego. Rozpoczęła ona szereg zwycięstw - i po zwycięstwie każdem, w którem legion udział wziął, w zwyczaj niejako weszły okrzyki batalionów i szwadronów węgierskich:

- Eljen a Lengiel (niech żyją Polacy)!... eljen a Wysocki (niecił żyje Wysocki) !...

- To człowiek!...

Udział jego w bitwach wyraźnie się zaznaczał dzięki Damianiczowi, który Wysockiego umyślnie niejako naprzód wysuwał, trzymając go przy sobie i rad jego zasięgając głośno. Pod Isaszek byliśmy narady nagiej, a krótkiej świadkami. Korpus nasz poszedł w lewo dla wzmocnienia korpusu Klapki, wydobywającego się z lasów przeciwko armji austryackiej, przyjmującej bitwę na zaopatrzonem w szańce polu. Dwa jeno bataliony z korpusu naszego - legjon i Waza (regularny) - pozostawione zostały na górze pod lasem i posuwały się demonstracyjnie powoli ku lewemu skrzydłu pozycyi austryackiej, w oczekiwaniu mającego nadciągnąć trzeciego korpusu węgierskiego. Tuż obok nas jechał sztab, Damianicz i Wysocki na czele. - Damianicz pokaźny, dużą, czarną przyozdobiony brodą, niby BógMars w postaci człowieczej, na dzielnym koniu, Wysocki marny, na siwej handrydze rozczapierzony. Posuwamy się. Wodzowie od czasu do czasu lunety do ócz podnoszą, przyglądając się szykom austryackim, widnym golem okiem. Powietrze rozbrzmiewa podchwytywanemi przez echa leśne hukami wystrzałów działowych austryackich z szańców, węgierskich z lasów. Mamy przed oczami pod sobą widowisko armji w szyku bojowym, wyrzucającej dymy, układające się w wały szare, ku którym my idziemy noga za nogą, zatrzymując się co moment. Nie spieszno nam - z dali demonstrujemy tylko, o siebie spokojni.

Nagle w spokój nasz, niby piorun z jasnego nieba, wpada z prawej strony w rozsypce, pędem całym, wysłany na zwiady pluton huzarów z okrzykiem:

- Niemcy!... Niemcy!...

Pluton ów wysłany był na spotkanie oczekiwanego korpusu węgierskiego Guyona, jeżeli mnie pamięć co do nazwiska generała nie myli.

Zamiast spotkać korpus węgierski, natknął się na korpus austryacki Szlika. Huzary w szaloną rzucili się ucieczkę. Za przybyciem ich zatrzymaliśmy się. Zatrzynial się sztab.

Położenie, rokujące zwycięstwo, naraz groźnem się zrobiło. Las stał się kluczem pozycyi, prowadził bowiem na skrzydło prawe i na tyły armii węgierskiej, wpadającej na wypadek, gdyby go Austryacy przeszli, we dwa ognie. Eatuakiem na to było doczekanie się korpusu Guyona, broniąc do upadłego lasu, póki on nie nadciągnie. Zadanie obrończe spadało na dwa bataliony - nasz i Waza - przeciwko ośmiu austryackim - w tej liczbie scrzelcy tyrolscy.

Cały niebezpieczeństwa rozmiar nam - rzecz prosta - nieznanym byŁ Niektórzy jednak, między innymi i ja, domyśleć się go mogli. Byłem już podoficerem, zajmowałem stanowisko po za szeregiem i, w momencie wpadnięcia z okrzykiem "Nemet" huzarów, podniosłem wejrzenie na Damianicza. Zastanowiła mnie nagła na obliczu jego bladość; w słuch wpadły mi następujące z ust jego wyrazy:

- Teraz nie wiem, co czynić...

- Ja wiem... odrzucił mu Wysocki i w tejże chwili, znalazłszy się przed frontem naszego batalionu, z wysokości siwego, taki przez nos wygłosił nam rozkaz:

- Na lewo w tył - zwrot!... Do lasu w tyraliery!... Bronić mi lasu poty, póki wam ostatnia żywa zostanie noga L.

Taki sam rozkaz dostali Wazowie.

Rzuciliśmy się w las, rozsypali w tyraliery i, spędzani przez tyralierów austryackich, spędzaliśmy ich z kolei. Był to rodzaj wodzenia się za bary zapaśników, z których ani jeden, ani drugi pokonanym się uznać nie chce, - pada, zrywa się i znów się za bary z przeciwnikiem chwyta. Zabawka ta rozpoczęła się o dziewiątej rano. Od Wysockiego, który się przy brygadzie swojej znajdować musiał, co pół godziny, częściej niekiedy, nadbiegał adjutant lub galopen z zapytaniem, "Czy się trzymają?" - i z rozkazem trzymania się do ostatka.

Trzymaliśmy się od dziesiątej rano, póki nie nadszedł korpus Guyona, który nadciągnął... o dziewiątej wieczorem.

Dzięki temu, ze Wysocki wiedział co czynić,Węgrzy pod Izaszek odnieśli jedno z najświetniejszych w wojnie r. 1849 zwycięstw.

Wojna węgierska była dla Wysockiego egzaminem generalskim - egzaminem, który, zdany po uniwersytecku na stopień doktorski, zaopatrzyłby go w dyplom "magna cum laude". Zdał on egzamin ów całkowicie zadowalniająco w zakresie pierwszym zależał od rozkazów przełożonych swoich, względem których bywał najczęściej tym dobrym duchem, co natchnienia narzuca i wskazówki daje. Trzymiesięczną blokadą Aradu dowodził Mariaszi, kierował Wysocki i czynił to w sposób taki, że nie wzbudzał w dowódcy uczucia zawiści, wywoływanego zazwyczaj w przełożonych przez podkomendnych bardziej od od nich do prowadzenia rzeczy ukwalifikowanych. Następnie, w czasie kampanii polowej, przy Darniąniczu pełnił funkcye mentora. Wykazałem to powyżej w dwóch wypadkach; w innych zaś bitwach, w każdej brygada najprzód, dywizya następnie Wysockiego ruszała się i przypadające na dolę jej zadanie pełniła niby z nót.

W bitwach łączył Wysocki znajomość rzeczy ze spokojem, krwią zimną i z tą rzutów oka trafnością, która w rozwoju ruchów nieprzyjacielskich wskazuje moment do podchwycenia i punkt odpowiedni do zadania przeciwnikowi ciosu o rezultacie rozprawy decydującego. Przymioty te w wysokim posiadał stopniu i zapewne dowody ich składał - dowody, których przytaczanie jest dla mnie bardziej niż trudnem, będąc bowiem trzy czwartych czasu wojny podoficerem i jedną czwartą podporucznikiem, znać nie mogłem sprężyn, wywołujących następstwa. O jednym atoli jeszcze fakcie poświadczyć jestem w możności. W sylwecie Jagmina wspomniałem o wzięciu przez nas zrywanego przez pontonierów austryackich mostu, do którego przystępu wojskom węgierskim nie dopuszczały kartacze bateryi, ustawionej nieopodal, a pozostającej pod przykryciem piechoty, rzygającej ogniem ze swojej strony. I my zostaliśmy przez kartacze i kule karabinowe przywitani. Wnet atoli po przywitaniu, działa pośpiesznie zaprzodkowane pędem odjechały, piechota cofnęła się krokiem zdwojonym. Na razie przypisaliśmy to naszemu zuchwalstwu. Jakże ! - w sile ludzi trzydziestu kilku, w otwartem polu, wystąpiliśmy przeciwko bateryi ośmiu dział i towarzyszącemu jej batalionowi piechoty. Później rzecz się wyjaśniła. Wysocki, z wyżyny za miastem badając naturę gruntu, na którym się bitwa toczyła, zoczył dwie rzeczy: stanowisko zajmowane przez strzelającą do nas bateryę i załom rzeki poniżej zdobytego przez nas pod dowództwem Jagmina mostu. Na załom ten szybko wprowadził dwa działa, ustawił i strzelać kazał. Kule z dział tych poszluzem brały bateryę austryacką - obrót rzeczy dla artyleryi nie do wytrzymania. Spostrzegłszy tę rejteradę, Jagmin wnet we front pluton uszykował i zakomenderował:

- Krok zdwojony... marsz... marsz !... Powziął zamiar ścigania cofającego się nieprzyjaciela. Po chwili jednak na myśl mu snąć przyszło, że gdyby ściganemu do głowy strzeliło wykonać przeciwko nam, jeżeli nie batalionem całym, to kompanią jedną, zwrot zaczepny, byłoby bardzo z nami kreto. W porę zmiarkował, że rejterującemu kilkunasto, a może kilkudziesięciotysięeznemu korpusowi trzydzieści kilka karabinów rady nie da. Nie pierwszy MacMahon, po zdobyciu Małakowa, kiedy go z zajętej ściągnąć chciano pozyeyi, odrzekł: "J'y suis, etj'yreste". Na zajętej pozyeyi Jagmin się zatrzymał i na niej na rozkaz - "na piśmie" - czekając, do późnego trzymał nas wieczora. Świadczy to, że walecznego tego żołnierza "rzutem oka" natura nie obdarzyła. Gdyby się na miejscu Wysockiego znajdował, nie byłby bateryi austryackiej poszłuzowym ogniem pozdrowił i nas od katastrofy zasłonił.

II.

Że na polu bitwy "rzut oka" generalski Wysocki posiadał, to najmniejszej nie ulega wątpliwości i że korpus Damianicza nie jedno przymiotowi temu wodza legionu zawdzięcza zwycięstwo, to śmiało za pewne podać można. Inne, zdobiące go przymioty, wymieniłem powyżej. Do nich dodać winienem jeszcze jeden: dobry humor. W bitwach batalion polski zawsze spotykał wesoło, słów kilka przemawiał i, gdy co do zalecenia miał, zalecał od niechcenia niby. Przypomina się mi bitwa jedna z większych pod NagySzarlo, do której wystąpiliśmy, nim poranek świtać zaczął. Wraz z zarumienieniem się na niebie jutrzenki, na prawo, w dali, słyszeć się dały huki wystrzałów działowych. Z wieczora dnia poprzedniego wiedzieliśmy, że na prawo mamy korpus Klapki. Przed nami rozlegała się płaszczyzna, a na niej, w pomroku porankowym, ukazywały się w sposób widmowy wieże niby. Posuwaliśmy się naprzód powoli w kolumnie batalionowej, zajmując lewe linii bojowej skrzydła i nie widząc na prawo batalionów węgierskich. Nagle pojawia się Wysocki, słów kilka zamienił z majorem (Ozernikiem), - i gdy ten batalionowi zatrzymać się kazał, do nas się zwrócił i w te odezwał się słowa:

- Chłodny poranek... Klapka dobrze zaczął i korpus jego już się rozgrzewa... Niebawem i wy rozgrzewać się będziecie... Widzicie te wieże? - palcem wskazał. To wieże w NagySzarlo, to klucz pozycyi bojowej, który Austryacy albo już obsadzili, albo niebawem obsadzą mocno... Trzeba ich uprzedzić, a jeżeli już w NagySzarlo są, odebrać im je... Idźcie krokiem zdwojonym wprost na wieże!...

Ręką nam na pożegnanie skinął. Okrzyknęliśmy go: "Niech żyje pułkownik i" i ku wieżom ruszyli. NagySzarlo było już zajęte. Zdobyliśmy je bagnetem i odparli dwa wściekłe ataki austryackie, zsadziwszy przy tej okazyi ze srokatego konia generała księcia Jabłonowskiego, który, dowodząc brygadą z pułków galicyjskich złożoną, odgrażał się:

- Moim Maćkom po kieliszku wódki dam, to oni panów legionistów na bagnetach rozniosą...

Pogróżka ta na marne poszła. Wypłoszyliśmy go z Wacowa, a w dni kilka później srodześmy komendę jego pod NagySzarlo potłukli i jego samego zranili. Bzeczą jest przypuszczalną, że go postrzelił jeden z byłych jego podkomendnych. W Wacowie dużo z pułków galicyjskich zbiegów szeregi legionu pomnożyło. Powtarzało się to w każdej bitwie, w której pułki galicyjskie przeciwko nam stawały. Legiony Dąbrowskiego, Kniaziewicza - czy inaczej się rekrutowały?...

Dostatecznie - zdaje się - zaznajomiłem czytelnika z Wysockim w zakresie taktycznym, jako przewodnika liufców bojowych na polu bitew. W zakresie strategicznym musiał on zapewne w naradach sztabowych udział brać i udział ów wpływ wywierał. Samodzielnie sposobność do popisu nadarzyła się mu na czasu przeciąg nie długi: od momentu wkroczenia wojsk rosyjskich do Węgier północnych, do połączenia korpusu jego z południową armią węgierską.

Gdy Moskale do Galicyi weszli, celem wzięcia udziału w wojnie węgierskiej (Mikołaj I twierdził, że bierze na siebie we względzie Austryi rolę Sobieskiego), Wysockiego rząd postawił naówczas naczele armii północnej, składać się mającej z dwóch korpusów, IX i X. Zadaniem jej było: stawianie Moskalom oporu. Korpus X nie doszedł do połączenia z IX-ym, dziewiąty zaś sam, prawie całkowicie polski, i nie koniecznie dobrze w rynsztunek wojenny zaopatrzony, za słabym był do opierania się kilkakrotnie silniejszemu nieprzyjacielowi, Pod Wysockim było nie więcej nad 10.000 ludzi. Na niego szło, na przełaj mu zabiedź i obsaczyć usiłowało tysięcy 60. Strategiczne w takich warunkach zadanie polegało na wyprowadzeniu tej garstki bez straty na ciele i na duchu, czyli, okazując przeciwnikowi, że się przed nim nie ucieka, lecz dąży do wykonania planu z góry ułożonego i wszechstronnie obmyślonego. Plan ten nakreśliła sama rzeczy natura, wynikająca z konieczności doprowadzenia korpusiku małego do przyłączenia go do sił większych, zdolnych nieprzyjacielowi czoło postawić.

Strategiczne jednak Wysockiego zadanie nie tem się tylko ograniczało. Powinien on był jeszcze cały ciężar najazdu moskiewskiego trzymać na sobie poty, pókiby się siły węgierskie w ilości dostatecznej i w miejscu odpowiedniem nie skupiły. Było to zadanie nie lada. Ażeby mu odpowiedzieć, należało we właściwie upatrzonych pozycyach ku nieprzyjiicielowi frontem stawać z miną, znamionującą bądź ochotę zwrotu zaczepnego, bądź zamiar zmiany kierunku rejterady. Upalne czerwcowe dnie manewrowanie w tym sensie ułatwiały. Korpusik marsze dla chłodu odbywał nocami, około dziesiątej rano zatrzymywał się i, w szyku bojowym spoczywając, oczekiwał nieprzyjaciela, który nad wieczorem nadciągał, rozwijał się - artylerya z jednej i drugiej strony koncert rozpoczynała; noc zmuszała walczących do odkładania zapałów bojowych na później.

Z nastaniem nocy korpus polski w dalszą puszczał się drogę, poprzestając na wysyłaniu we dnie w stronę nieprzyjaciela łudzących go podjazdów. Razy parę trafiło się, że nieprzyjaciel znużonydniówkę sobie urządzał i z wieczora nie nadciągał. W razie takim na dniówkę się i korpusik polski zatrzymywał. W sposób ten, ten ostatni na grzbiecie swoim dodźwigał Moskali do pobliża Pesztu, gdzie zatrzymać się musieli dla operujących na skrzydle ich w komitatach północnozachodnich wojsk węgierskich, oraz dla nadciągającej z Wiednia pod dowództwem pamiętnego Haynaua armii austryackiej. Wysocki zadanie zwoje dla siebie i dla podkomendnych swoich zaszczytnie spełnił i dalej swobodnie powierzone sobie wojsko w całości na punkt zborny do Czegledu doprowadził.

Jak widzimy przeto, krokami jego zarówno na taktycznem, jakoteż na strategicznem polu kierowały: spokój i zimna krew.

Na przymiotach tych żołnierze doskonale się poznają i wysoko je w wodzach cenią. W odwrocie od granicy galicyjskiej, gdyby był Wysocki niepokój okazał, z pewnością armię jego najmniej o połowę umniejszyłaby dezercya.

Zaufanie żołnierzy posiadał całkowite pomimo, że się z nimi nie poufalił: ani gawędek nie prowadził, ani się na biwakach do kociołków żołnierzy nie przysiadał. Żołnierstwo mu tego za zło nie brało, nic w tem bowiem żołnierz dla siebie ubliżającego nie widział, ani odczuwał. Odnoszenie się jego do podkomendnych naturalne i swobodne nie wykluczało przystępności. Wszyscy w ogóle, jak każdy z osobna miał prawo do osoby jego w każdej zwrócić się potrzebie. Przystępność taka nie zawsze na dobre wychodzi, otwierając pole donosom i plotkom. Zapobiegał temu Wysocki w ten sposób, że plotki lub donosu ofiarę do siebie wzywał i powiadał jej, o co jest oskarżoną, oraz kto ją oskarża. Odebrało to raz na zawsze najniepoprawniejszym donosicielom i najznakomitszym plotkarzom ochotę dawania językom folgi. Gniewano się za to i o naiwność generała oskarżano.

O naiwność oskarżano go jeszcze zrncyi rzadkiej w ogóle u ludzi wysokie, w jakiejbądź służbie publicznej gałęzi zajmujących stanowiska, prostoty. Gdy o czemś z rzeczy i kwestyj fachowych nie wiedział, przyznawał się do tego otwarcie. "A no... nie wiem. Dowiedz się i mnie powiedz". Który żby generał na coś podobnego się zdobył?

Nie przeszkadzało to jednak temu, że w razach trudnych doskonale sobie radzie umiał. Na usprawiedliwienie taj jego właściwości wystarczy przytoczenie faktu następującego.

Po świetiiem przez wojska węgierskie pod NagySzarlo zwycięstwie, i pobita i zwycięska armia do Komorna, potężnej w rękach węgierskich znajdującej się twierdzy, pomaszeiowały: pierwsza dla wzmocnienia korpusu oblegającego i apioszami bardzo już zbliska szaniec przedmostowy nad Dunajem ściskającego, drąga dla odsieczy - dla oswobodzenia fortecy od oblężenia. Wojska cesarskie przez Dunaj się przeprawiły ; wojska węgierskie przez żadną się przeprawiać nie potrzebowały rzekę, ale droga wypadała im przez zalewy wiosenne rzek kilku (Waag, Neutra) wpadających pod Komornem do Dunaju (raczej do odłamującego się pod Preszburgiem ramienia, tworzącego z Dunajem dużą wyspę Schutt). Na ostatniej przed Komornem etapie, w dużej wsi, której nazwa z pamięci mi wypadła, zatrzymano nas, na ciasnych kwaterach, na noc i na dniówkę. Byliśmy pewni, że we wsi tej noc następną spędzimy i nazajutrz w dalszy ruszymy pochód. Pewność tę wzmacniała w nas pora fatalna: zimno w połączeniu z tak zwanym kapuśniaczkiem, do żywego przez odzież przenikającym ciała. Aniśmy przypuszczali, pod wieczór zwłaszcza, ażeby nas ruszyć miano. Stało się wbrew największe za sobą podobieństwo do prawdy mającym przypuszczeniom. Nagle i niespodzianie o zmroku już prawie, marsz nam nakazano.

Mocno się to nam nie podobało. Ale to nic jeszcze. Czyśmy to w deszcze ulewne, w błocie, pod gołem niebem nocy nie spędzali ?... Maszerujemy.Noc zapada, deszczyk nie ustaje, zimno do pośpiechu w chodzie popędza mimo, że nie wiemy dokąd idziemy. Gdyśmy tak półtorej mili mniej więcej uszli, zatrzymują nas. Stoimy z kwadrans, dygocąc od zimna. Wtem zjawia się Wysocki, - nie widzimy go, ale głos jego słyszymy, - przemawia:

- Idziemy do Komorna... Na drodze do przebrnięcia mamy trzy wylewy... wody po kolana ...Czy chcecie przejść je w nocy, czy po dniu ?... Gdy zdecydujecie się przechodzić po dniu, musicie tu, na tem miejscu doczekać rana i następnie przechodzić pod doniosłością strzałów działowych austryaekich; gdy zaś pójdziecie w nocy, rano staniecie w Komornie i wypoczniecie na kwaterach...

- Idźmy zaraz!... idźmy!... idźmy!... - zabrzmiała odpowiedź jednogłośna.

- Dobrze robicie... - odrzekł Wysocki. - I Węgrzy w nocy idą...

Poszliśmy. Wody w wylewach okazało się nie po kolana, ale po pas. Nadto, wylewów było nie trzy, ale ośm i to cale rozległych. Cośmy z jednego wybrnęli, to wnet w drugi włazili. Rozpacz nas ogartywała. Nakoniec z topieli się tej wydobywszy, prowadzą nas na stoki bastionu i nieopodal od rowu stać nam i broń w kozły złożyć rozkazują.

Zziębniętych, wodą ociekających, obdartych, zczerniałych witają nas z wałów głów skinieniem i uśmiechem przyjaznym szyldwachy dobrze odziani, tłuściutcy, rumiani, wypoczęci. Łatwo sobie wyobrazić, jakie widok ten uczucia w nas budził, tem bardziej, że się dłużyło a dłużyło na obiecane kwatery czekanie. Czekamy, czekamy i doczekujemy się jakiegoś oficera, oznajmiającego nam, że tu na stoku biwakować mamy, że wkrótce drzewo, chleb i mięso dostaniemy.

- Nie chcemy waszego drzewa, waszego mięsa, waszego chleba!... - odezwały się ze stron wszystkich oburzeniem nabrzmiałe okrzyki.

Oficer odjechał.Po odjeździe jego zaimprowizował się sejmik dla zformułowania odpowiedzi na pytanie: co robić? Odpowiedź się sama przez się niejako zformułowała w sensie zbiorowego podania się o dymisyę. Jakoś atoli na zziębnięcie i na głód zaradzić trzeba było. Z legionistów, któryś zaproponował: broń z kozłów rozebrać i z bronią w ręku kwatery sobie zdobyć. Zadeklarował się bunt - przez oficerów i przez rozważniejszych (do których - pochwalić się muszę - i ja w liczbie nie wielu należałem) ledwie nieledwie zażegnany. Wywiązały się następnie pertraktacye. Oficerowie węgierscy i polscy (sztabowi), co chwila nadjeżdżali i o cierpliwość wzywali, oznajmiając nam, że się o nas Wysocki u sztabu upomina. Pozostawaliśmy wówczas pod naczelnem dowództwem Gergeya, niekoniecznie na Polaków za ich demokratyzm i republikanizm łaskawego. Przytem sztab również, jak i my noc bezsennie spędził i wypoczywał zapewne, sennego używając wczasu. Na rozwiązanie przeto sprawy czekać trzeba było. Czekaliśmy-aż około drugiej, trzeciej z południa sprawa nasza w ten rozstrzygnęła się sposób, że poprowadzono nas na wygodne, ciepłe, doskonale kwatery, na których spędziliśmy dni trzy.

To jednak poczucia krzywdy doznanej nie usunęło, zwłaszcza, że krzywda tego rodzaju zdarzyła się nie po raz pierwszy. W Wacowie, który legion szturmem wziął, miało miejsce to samo. Nie oszczędzano nas ani w bitwach, ani w marszach, ale nam wypoczynków skąpiono. Postanowienia więc podania się o dymisyę legioniści nie zaniechali. Nazajutrz wybrana przez większość delegacya do pułkownika się udała z żądaniem dymisyi zbiorowej. Pułkownik żądanie przyjął i odpowiedział na nie wystosowanym do legionu rozkazem, stawienia się nazajutrz bez broni na placu przed jego kwaterą. Rozprawa odbyła się krótko. Na komendę: "Formuj koło!" - żołnierze się w koło uszykowali; pułkownik, majori paru oficerów w środku. Wysocki w te mniej więcej przemówii słowa:

- Otrzymałem podanie o dymisyę, podpisaną, o ile wnioskować mogę, przez większość legionu... Krobicki ma rozkaz wydawania dymisyi każdemu, co się o nią zgłosi... Tym zaś, co zostają, oświadczam, że jak ich dotąd nie oszczędzałem, tak nadal oszczędzać nie będę... Dowiodę tego zaraz jutro... Stawiamy dziś na Dunaju do szańca przedmostowego most pontonowy w pozycyi, wystawionej na ogień bateryj nieprzyjacielskich... Tych, co dymisyi nie wezmą, choćby ich więcej nad dziesięciu nie było, na most jutro poszlę...

Ze słowem tem koło pożegnał, życząc dymisyonowanym powodzenia.

Następstwem przemówienia pułkownika było to, że ze zgłaszających się o dymisyę Krobicki nie doczekał się nikogo, nazajutrz przy apelu w szeregach nie zabrakło nikogo i legion w całości wziął zaszczytny udział w bitwie, która korpus oblegający zmusiła od oblężenia odstąpić, pozostawiając w rękach Węgrów cały park artyleryi oblężniczej.

Sztukami takimi Wysocki buntowniczy duch polski w garści trzymać umiał.

Do scharakteryzowania go w ramach sylwety niewiele mi już brakuje. O działalności jego, jako pełnomocnika emigracyi polskiej, w czasie wojny wschodniej, to jest jeno do zaznaczenia, że się z teatru działalności usunął, jak skoro spostrzegł, że zeszła ona na pole spólubiegania się o przewodnictwo. Na polu tem, na takim, jak turecki gruncie, kroku bez intryg postawić nie sposób. Nie jego to była rzecz. Wolał pozostawić to komu innemu, w materyi dyplomatycznej biegi ejszemu i milej przez rządy mocarstw sprzymierzonych widzianemu, aniżeli on demokrata. I Sadykpasza i hr. Zamojski więcej od niego mieli szans, więc im z drogi ustąpił, a uczynił to i dlatego jeszcze, że w naturze swojej nieposiadał pragnienia zaszczytów przewodniczych. Mam na to dowód następujący:

Komitet centralny, przygotowując w zarysach głównych plan powstania, ponaznaczał naczelników do prowincyonalnych działów Polski. Na Rusi na wodza naznaczony był Edmund Różycki, którego nazwisko, jako mieszkającego na Wołyniu, przechowywane być musiało w tajemnicy do momentu, w którym faktycznie na czele stanąć będzie mógł. Że jednak nazwisko czyjeś, rozbudzające gorliwość do przygotowań powstańczych ogłosić na czas jakiś przed wybuchem należało, komitet uwagę na osobę moją, na Rusi popularną, zwrócił, i w tym celu do Warszawy mnie powołał. Nie zachwycała mnie ta rola. Przyjąć ją jednak i gdy wybuch nastąpił przedwcześnie, wystąpić w charakterze "naczelnika siły zbrojnej na Rusi", na gruncie Rusi galicyjskiej musiałem. Na gruncie tym spotkałem się z przykrościami i trudnościami dla zwykłego śmiertelnika nie do przełamania. Jak skórom się przeto o przyjeździe Wysockiego do Krakowa dowiedział, niezwłoczniem do Krakowa popędził i, przedstawiwszy mu stan rzeczy, prosiłem go o zajęcie stanowiska mego. Wysocki, na którego dział wypadki sprowadziły Langiewicza, zgodził się na to pod warunkiem, jeżeli go Rząd N. zamianuje, a mnie dymisyę da. Wnet się .do dymisyi podałem - i t;i odrzuconą została. Rozpacz mnie opanowała.

- Generale co ja pocznę teraz!...

- A cóż!... pozostaję "en disponibilite": pod twojem dowództwem stanę i pomagać ci będę... Do Rządu o tem napiszę...

Napisał on i ja napisałem, podając się do dymisyi powtórnie. Skutkiem tego dopiero, Wysocki naczelnikiem siły zbrojnej na Rusi zamianowanym został.

Takim był Wysocki. Nie podaję go za geniusza, ale za dobrego, nawet bardzo dobrego generała, za człowieka przytem prostoty iście gołębiej. Stronęjego słabą stanowił brak zdrowia, powodujący niekiedy rozporządzenia niewłaściwe i kroki błędne. Chorym będąc, pospieszył na pole walki r. 1863. Nie powiodło się mu. Kombinacya radiów trzech oddziałów w bitwie pod Radziwiłłowem była błędem, któregoby napewne nie popełnił, gdyby plan tej bitwy nieszczęsnej sam zamysłem swobodnym był układał. Podobnie kombinowane ruchy nie nadają się zgoła do takiej, jakąśmy w r. 1863-64 toczyli wojny. W bitwie tej śmierci szukał, jak Kościuszko pod Szczekocinami - nie dziw.

- "To człowiek"... - powiadali o nim żołnierze węgierscy.

Postać Wysockiego zasługuje na pamięć u potomstwa. Miłował on Polskę gorąco i był demokratą przekonanym, nie monopolizującym demokracyi dla siebie i od zaszczytu służenia ojczyźnie nie usuwającym nikogo.



* W armii węgierskiej nowo formowana piechota dzieliła się nie na pułki, ale na brygady, składające się z trzech, czterech, niekiedy pięciu batalionów; dwie brygady stanowiły dywizyę, dwie dywizye l korpus, do którego w zasadzie wchodziło batalionów dwanaście.


SYLWETY EMIGRACYJNE