W emigracyi z r. 1831 nikogo zapewne nie było, co by Konstantego Zaleskiego pod zdrobniałem "Kostusia" nie znał imieniem. Pod imionami zdrobniałemi dwóch zaznaczyło się ludzi. Nie każdy wiedział, jakie w porządku cywilnem miano nosili ci, z których jeden jako Kostuś, drugi jako Ibuś szeroką uzyskał popularność. O Ibusiu coś może później napiszę. Kostusiem zajmę się w sylwecie, w chwili tej pod mojem znajdującej się piórem.
Należy on do postaci typowych. Szczupły, wzrostu mniej trochę niż średniego, ułomny, uniżenie prawie grzeczny, potulny, na pozór z każdym zgodzić się gotów, postępowe, demokratyczne wyznawał zasady i przy nich twardo a niezłomnie stał. Pochodzenie litewskie na obliczu się mu malowało i z ust jego oczekiwać kazało właściwych Litwinom przemówień: "braciaszku", "bracieszeńku". Wychowanie uniwersyteckie usunęło mu z języka prowincyonalizmy lokalne, pozostawiając lekko jeno uczuwać się dający akcent. Do nieznajomych, do obcych przemawiał: "panie dobrodzieju"; do bliżej znajomych: "bracie". Moralny ze strony ujemnej duchowej istoty jego przymiot stanowiła oszczędność, posuwana do skąpstwa, nacechowanego dziwactwem. Śród emigrantów był jednym z tych szczęśliwców, których w zasiłki pieniężne zaopatrywała pozostała w kraju rodzina. Z Litwy, z pogranicza Prus zwłaszcza, kominikacya z zagranicą możliwą była. Posyłki monety dochodziły go regularnie i broniły od niedostatku. Nie broniły jednak od odsiadywania często za długi więzienia. Naonczas prawo to zniesionem jeszcze nie było. Kostuś od czasu do czasu srogości onego doznawał na sobie. Do więzienia wsadzały go zwykle baby: gospodyni, u której mieszkał, oraz praczka. Płacić czem zawsze miał, ale płacić nie lubił od razu, odkładał na później i, gdy, po miesiącach kilku zebrała się kwota znaczniejsza, żal mu rozstawać się z nią było. Wolał więzienie. Posiedziawszy w zamknięciu czas jakiś, znudziwszy się osamotnieniem - płacił i u tej samej gospodyni nadal zamieszkiwał, tej samej praczce bieliznę swoją powierzał.
Szanowaniem grosza Litwini się odznaczali w ogóle, nie w takim atoli, jak Zaleski, stopniu: żyli starannie, pracowali, zarabiali, grosz ciułali, ale zobowiązaniom pieniężnym zadość jak najskrupulatniej czynili. Podatków organizacyjnych nikt akuratniej nad nich w szeregach Towarzystwa demokratycznego nie płacił. We względzie tym Kostuś nie tylko współziemianom swoim sprawy dotrzymywał, ale przewyższał ich, oddając na sprawę polską pieniądze, czas i osobę własną. Ruchliwość jego w początkach emigracyi była niezrównaną. Gdzie go nie posiano, tam się rodził, a zawsze w roli działacza rewolucyjnego, szerzyciela zasad, nawoływacza do czynu, stronnika Lelewela, psowacza krwi konserwatystów, reakcyonistów, arystokratów. Adorator tej ostatniej p. Lubomir Gadon, autor trzytomowego dzieła p.t.: "Emigracya polska", przedstawia go jako jednego z najbardziej na złą w potomności notę zasługującego gorszyciela napływającej do Francyi emigracyi polskiej.
W Niemczech, jak wiadomo, rozbitków powstania listopadowego z zachwytem przyjmowano. Dwoma szlakami z Prus i Austryi przeprowadzano ich w tryumfie ku granicy francuskiej, którą oni większemi i mniejszemi partyami w trzech głównie przekraczali punktach: w Valencienne (ci co przez Belgię ciągnęli), w Strasburgu i w St. Louis, osadzie z Bazyleją graniczącej, posiadającej komendę straży pogranicznej.
Znanymi są powody, dla których oni w Niemczech pozostać nie mogli. Nie zawadzi jednak przypomnieć je. Rozbiory Polski związywały Rosyę, Prusy i Austryę spólnośnią interesu, który z nich przechodził na Rzeszę niemiecką i nie pozwalał wchodzącym do niej państwom na samodzielność polityczną. Sympatya, rozbitkom okazywana, pochodziła od narodu, od ludu, w Saksonii, Bawaryi, Wirtembergii, w Badeńskiem, Hannowerze i przez rządy tolerowaną do pewnego stopnia być mogła pomimo, że niekoniecznie rządom dogadzała. Nie dogadzała ona rządom z tej racyi, że rewolucya francuska, belgijska i polska oddziałały na opinię publiczną w Niemczech i usposobiły ją rewolucyjnie. Dla władców przeto większych i mniejszych królestw i księstw w Rzeszy nie zupełnie pożądaną była obecność wśród ich poddanych Polaków. Przeprawiono więc ich do Francyi, dokąd oni szli chętnie, tak dlatego, że Francuzów mieli za towarzyszy broni, jako też dlatego, że prowadziła ich nadzieja wojny przeciwko zaborcom Polski, którym powstanie listopadowe przeszkodziło w naprawieniu dwóch kongresu wiedeńskiego pogwałceń: zmiany dynastyi we Francyi i oderwania Belgii od Holandyi. Zachodziło pytanie: czy powstanie polskie wojnę od Francyi odwróciło, czyli też ją powstrzymało tylko? W opinii całego w Niemczech i we Francyi świata rewolucyjnego, a zatem i w opinii wychodźctwa polskiego, tryumf Rosyi w r. 1831 był jeno półtryumfem reakcyi nad rewolucyonizmem - półtryumfem, którego uzupełnienia domagały się najżywotniejsze św. przymierza interesy, spoczywające w żandarmskich cara Mikołaja I. i dyplomatycznych ultra-prześladowcy rewolucyjnego ducha, Metternicha, rękach. Wojna przeto powszechnie za nieochybną uważaną była.
Wojna ta w dwojakim, w rewolucyjnym i w dyplomatycznym - przedstawiała się kolorze i rozmaicie na nią zapatrywały się osobistości kierownicze, które nadejście gromad emigracyjnych polskich we Francyi poprzedziły: ks. Adam Czartoryski i Joachim Lelewel. Misya polska, zawiązujące się naprędce komitety, organizacye i organizacyjki próbne szykowały się pod jednym albo pod drugim sztandarem: pod jednym - Czartoryskiego - oddającym się pod rozkazy gabinetowe; pod drugim - Lelewela - gotującym się stanąć obok mających się niebawem porozwijać w Europie sztandarów narodowo-ludowo-rewolucyjnych.
Na tak przysposobiony grunt wchodziły gromady i gromadki emigracyjne, które, wyszedłszy niedawno z pod rygoru wojskowego i przeszedłszy przez wrzawę owacyjną, witającą w nich nie tylko zastępy bohaterów walki o wolność, lecz hufce wyborowe, powołane do przewodniczenia ludzkości w wyzwalaniu się z więzów wszelakich, nie umiały się na gruncie francuskim oryentowaó śród poglądów, zamiarów, haseł i zasad po większej części sprzecznych. Sztandarowi werbowali ochotników-zwolenników ci dla siebie, owi dla siebie. Werbunki w momencie wkraczania partyj z Niemiec, odbywały się głównie w Strasburgu.
W tym to momencie, w Strasburgu, Kostuś, w charakterze działacza demokratycznego ze skóry się wywlekał, spółzawodnicząc z działaczami arystokratycznymi. Ten przemawiał w imieniu Lelewela, ci ks. Czartoryskiego. Do lelewelczyka garnęła się młodzież, oficerstwo niższe, do czartoryszczyków szarże, sztabowcy. Generałowie, z wyjątkiem kilku (Dwernicki, Sznajde, Sierawski, Umiński, paru jeszcze) w arystokracyę wsiąknęli. Sądząc po wymyślaniu Kostusiowi od intryganta przez autora "Emigracyi polskiej, powodzenie po jego znajdowało się stronie mimo utrudnień, jakich doznawał w przebywaniu w Strasburgu.
W odniesieniu do rządu, jaki sobie Francya nadała, tak się urządzić potrafił, że wkrótce po stąpieniu na ziemię francuską, wygnanym został naprzód z Paryża, następnie ze wszystkich w Europie ziem, berłu Ludwika Filipa podległych. I w Strasburgu przeto mieszkać nie miał prawa. Zamieszkał więc na prawym brzegu Renu, w Badeńskiem i stamtąd, sposobem przekradanym, czartoryszczyźnie zwolenników wydzierał.
Czynność jego wzmogła się, gdy się szykowały wyprawy do Niemiec i do Włoch, właściwie zaś wyprawa jedna - włoska, ponieważ niemiecka się nie powiodła. Nie powiodła się i włoska, lecz nie przeminęła bez następstw. Blisko sześciuset ludzi znalazło się w Szwajcaryi na lodzie: wyszli z Francyi - Francya się dla nich zamknęła; o zawinięciu do Austryi, do którego z państw Rzeszy niemieckiej, do Włoch ani myśleć można było; Szwajcarya przytułku im udzielić, ze względu na Austryę, Niemcy i Włochy, nie mogła. Kantony niektóre, na ryzyko własne, cierpiały ich do czasu, okazując im gościnność warunkową. W warunkach takich wychodźcy sami sobie radzić musieli: zorganizowali się w "Hufiec święty", przeznaczony do walczenia przeciwko nieprawościom wszelakim; wysadzili z pośród siebie Władzę wojskową (sztab), Komitet zarządzający, Radę gospodarczą i prowadzili się na podziw wzorowo, mimo że nastrój, jaki w ogóle panował, nie jednego by w państwie "porządnem" na szubienicę poprowadził.
Niejaki Terlecki n.p. nie rozstawał się z długim, jak brzytwa wyostrzonym nożem, przeznaczonym na zamordowanie monarchy... szwajcarskiego. Gdy dłuższy "Hufca świętego" pobyt w Szwajcaryi niemożliwym się stał, z racyi nalegań mocarstw rozbiorowych, Szwajcaryi z pomocą przyszła naprzód Anglia, zapraszając do siebie uczestników wyprawy sabaudzkiej, następnie Francya, otwierając dla nich granice swoje. Część, w Szwajcaryi pozostała, weszła w stosunki z Józefem Mazzinim i na, przedstawienie jego, na wzór "Młodych Włoch", "Mł. Francyi", "Mł. Niemiec", rewolucyjnych, demokratyczno-republikańskich, obejmowanych przez "Młodą Europę", organizacyj, założyła "Młodą Polskę", do której wraz z Karolem Stolinaiiein, Feliksem Nowosielskim, Józefem Dybowskim, Franc. Gordaszewskim i in. wszedł Konstanty Zaleski.
W czasie pobytu w Szwajcaryi Kostuś sekretarzował w Radzie gospodarczej, pod koniec zaś, gdy się Szwajcarya z Polaków wypróżniać zaczęła, zawiadował założonem w Genewie, dla informowania członków emigracyi polskiej, biurem korespondencyjnem *. Razu pewnego do biura wchodzi miniasty jegomość jakiś i tonem aroganckim takie Kostusiowi zadaje zapytanie:
- Tu biuro do informowania Polaków?...
- Tu, panie dobrodzieju... - odpowiada Kostuś, ręce zacierając.
- Proszę o wskazanie mi b... porządnego !...
- Hm?... To nie mój, panie dobrodzieju, departament...
- Czyjże?
- Majora Rudzkiego...
- Adres?
- W tej chwili...
Ż adresem na kartce jegomość biuro opuścił... Nad wieczorem, używając nad brzegiem jeziora przechadzki, zoczył Kostuś z daleka idącego naprzeciw majora. Major Rudzki, człek rosły, silnie zbudowany, postać marsowa, jeden z najpiękniejszych w armii polskiej żołnierzy, groźcie, a coraz to groźniej, w miarę zbliżania się Kostusia, czoło fałdował. Wreszcie stanął przed nim i wybuchnął:
- Cóż to znaczy!... Impertynentów mi nasyłasz ?...
- Cóżeś z nim zrobił?... - Kostuś na to.
- Cóż zrobić miałem!... Rżnąłem w pysk i za drzwi wyrzuciłem...
- Właśniem go po to do ciebie, bracie, posłał... - odpowiedział Kostuś, ręce zacierając.
Śród wychodźców r. 1831 i tacy się jak ów jegomość zdarzali żartownisie. Byli tacy, co z siebie samych drwili Jak w królestwach zwierzęcych i roślinnych, tak w społecznościach ludzkich potworne niekiedy wyradzają się okazy. O niczem one nie świadczą i niczego nie dowodzą, a najmniej zacierają wysoką wartość moralną tych "szaleńców", co w latach 1833 i 1834 urządzili trzy wyprawy orężne : do Niemiec, do Polski (partyzantka Zaliwskiego) i do Sabaudyi. Do czynu pobudziła ich wiara w Polskę - ta wiara, bez której Polski nie odzyskamy, a której stłumienie, zabicie w nas stanowi, śród wymierzanych przeciwko nam zaborców ojczyzny naszej usiłowań, usiłowanie jedno z najważniejszych i najdonioślejszych. Bez wiary w Polskę - cóżbyśmy byli warci ?...
Ta to wiara przewodniczyła Kostusiowi w udziale jaki wziął w powyżej zaznaczonych trzech wyprawach, oraz w Młodej Polsce, z łona której wyszedł między innymi Szymon Konarski. Demokracya dała Polsce wyznawców i męczenników w dostatecznej ilości na zbudowanie kościoła patryotycznego.
Kiedy się emigracya uporządkowała, postawiwszy się - w odniesieniu do pozbawionej głosu Polski - pod postacią podzielonego na prawicę, lewicę i środek parlamentu polskiego, natenczas Kostuś nie odsunął się od spraw publicznych, ale nie wkładał w nie tyle co dawniej życia i energii. Przyczyniły się do tego z jednej strony dolegająca mu ułomność i nieosobliwy stan zdrowia, z drugiej nieufność do wyłączności stanowiska, zajętego przez kierujące ruchami politycznymi w Polsce Towarzystwa demokratyczne. W wypadkach r. 1846 udział jego nie zaznacza się już wyraźnie; w r. 1848 obecnym był na kongresie słowiańskim w Pradze. Następnie wobec agitujących się spraw publicznych zachowywał się biernie, udzielając chętnie rad zgłaszającej się do niego młodzieży - rad, rozwijających w odniesieniu do obowiązków patryotycznych temat, stosowany do obowiązków religijnych: "Wiara bez uczynków jest martwą".
Zgłaszających się do niego miał zwyczaj zapraszać na śniadanie.
- Przyjdź do mnie, bracie, jutro... Podzielę się z tobą skromnem śniadankiem mojem...
Zaproszonego, gdy przyszedł, sadzał obok przy biurku, rozmawiał z nim i w porze śniadaniowej traktował go zeschłym z szuflady wydobytym rogalikiem, który w ręku trzymał.
- Masz, bracie... rozłammy się... Połowa mnie, połowa tobie... - mówił z uczuciem.
Potrzebujący jednak rzeczywiście z próżnemi nie odchodził od niego rękami.
Skąpstwo było w nim dziwactwem i łączyło się ciekawie z przywarą smakoszostwa. Przywarę uznawał, wystrzegał się jej i wynajdował dla sfolgowania w niej sobie preteksty w rocznicach rodzinnych. Gdy kto, np. schodził go przypadkiem u Vefour'a, spożywającego obiadek wytworny, tłumaczył się z westchnieniem :
- Przypomniałem sobie obchodzone w domu rodziców moich imieniny stryja i uświęcam drogie mi to wspomnienie posiłkiem lepszym trochę... Ah...- wzdychał.
Wytknąwszy przywary, wykazać należy zalety. Wykazać by się dała zaleta niejedna. Poprzestanę na jednej: na odwadze, nie opuszczającej go w żadnym razie. Dowody jej złożył w bojach. Na pojedynki nie rad się narażał, ale wyzwany z zimną na mecie stawał krwią. Wyzwał go był raz jakiś major belgijski za to, że został przezeń nazwany: "korzennikiem" (épicier). Na placu sekundanci usiłowali ich pogodzić; Kostuś zgodził się majora przeprosić, dłoń do niego wyciągnął i z przyciskiem przemówił:
- Pardon, épicier...
Ledwie nie ledwie przeprosiny te sekundanci załagodzić jakoś zdołali.
* Biuro tę pamiątkę po sobie pozostawiło: Towarzystwo polskie w Genewie - jedyne w emigracyi polskiej towarzystwo, od r. 1834 bez przerwy istniejące. Od daty onej posiadało ono protokoły, które jeden z zarządów na całopalenie fo r. 1863 wskazał dla tego, że za dużo zajmowały miejsca. Do składu Tow. w Genewie z ludzi wybitniejszych należeli: Edward Żeligowski, znany w literaturze pod pseudonimem Antoniego Sowy, gen. Józef Bosak-Hauke; obecnie w liczbie członków swoich Tow. liczy profesora uniwersytetu, dra Z. Laskowskiego. Żeligowski, który w Genewie umarł, Tow. bibliotekę swoja zapisał.