Konno, w towarzystwie paru oficerów, jechał książę do Pi-Bast, sławnej stolicy nomesu Habu.
Minął miesiąc Paoni, zaczynał się Epifi (kwiecień - maj). Słońce stało wysoko zapowiadając najgorszą dla Egiptu porę upałów. Już w tym czasie kilka razy zrywał się straszny wiatr pustyni; ludzie i zwierzęta padali z gorąca, a na polach i drzewach zaczął osiadać szary pył, pod którym umierają rośliny.
Zebrano róże i przerabiano je na olejek; sprzątnięto zboża i drugi ukos koniczyny. Żurawie z kubłami pracowały ze zdwojoną gorliwością, rozlewając brudną wodę po ziemi, aby ją przygotować do nowego siewu. Zaczynano też zrywać figi i winogrona.
Woda Nilu opadła, kanały były płytkie i cuchnące. Nad całym krajem unosił się delikatny pył wśród potoków palącego słońca.
Mimo to książę jechał zadowolony. Znudziło go pokutnicze życie w świątyni; zatęsknił do uczt, kobiet i zgiełku.
Przy tym okolica, choć płaska i jednostajnie poprzerzynana siecią kanałów była interesująca. W nomesie Habu mieszkała inna ludność: nie rodowici Egipcjanie, ale potomkowie walecznych Hyksosów, którzy ongi zdobyli Egipt i rządzili nim przez kilka wieków.
Prawowici Egipcjanie gardzili tą resztką wypędzonych zdobywców, ale Ramzes patrzył na nich z przyjemnością. Byli to ludzie rośli, silni, z dumną postawą i męską energią w fizjognomii. Wobec księcia i oficerów nie padali na twarz jak Egipcjanie; przypatrywali się dostojnikom bez niechęci, ale i bez trwogi. Nie mieli także pleców okrytych bliznami po kijach; pisarze bowiem szanowali ich wiedząc, że bity Hyksos oddaje plagi, a niekiedy morduje swego ciemięzcę. Wreszcie posiadali Hyksosowie łaskę faraona, ich bowiem ludność dostarczała najlepszych żołnierzy.
Im bardziej orszak następcy zbliżał się do Pi-Bast, którego świątynie i pałace jak przez muślin widać było przez mgłę pyłu, tym okolica stawała się ruchliwszą. Szerokim gościńcem i pobliskimi kanałami transportowano: bydło, pszenicę, owoce, wino, kwiaty, chleby i mnóstwo innych przedmiotów codziennego użytku. Potok ludzi i towarów dążących w stronę miasta, hałaśliwy i gęsty jak pod Memfisem w dni świąteczne, w tym miejscu był zjawiskiem zwykłym. Dokoła Pi-Bastu przez cały rok panował zgiełk jarmarczny, który uspokajał się tylko w nocy.
Przyczyna tego była prosta: miasto cieszyło się posiadaniem starej i sławnej świątyni Astarty, czczonej przez całą Azję Zachodnią i ściągającej tłumy pielgrzymów. Bez przesady można powiedzieć, że pod Pi-Bast codziennie obozowało ze trzydzieści tysięcy cudzoziemców: Saschu, czyli Arabów, Fenicjan, Żydów, Filistynów, Chetów, Asyryjczyków i innych. Rząd egipski życzliwie zachowywał się wobec pielgrzymów, którzy przynosili mu znaczne dochody; kapłani tolerowali ich, a ludność kilku sąsiednich nomesów prowadziła z nimi żwawy handel.
Już na godzinę drogi przed miastem widać było lepianki i namioty przybyszów rozbite na nagiej ziemi. W miarę zbliżania się do Pi-Bast liczba ich wzrastała i coraz gęściej roili się ich czasowi mieszkańcy. Jedni pod otwartym niebem przygotowywali pokarm, inni kupowali wciąż napływające towary, inni szli procesją do świątyni. Tu i owdzie skupiały się wielkie gromady przed miejscami zabaw, gdzie popisywali się pogromcy zwierząt, zaklinacze wężów, atleci, tancerki i kuglarze. Ponad tym zgromadzeniem ludzi unosił się upał i wrzawa.
Przy miejskiej bramie powitali Ramzesa jego dworzanie tudzież nomarcha Habu z urzędnikami. Powitanie jednak było, mimo życzliwości, tak chłodne, że ździwiony namiestnik szepnął do Tutmozisa:
- Cóż to znaczy, że patrzycie na mnie, jakbym przyjechał kary wymierzać?
- Bo wasza dostojność - odparł faworyt - masz oblicze człowieka, który przestawał z bogami.
Mówił prawdę. Czy to skutkiem ascetycznego życia, czy towarzystwa uczonych kapłanów, czy może długich rozmyślań, książę zmienił się. Wychudł, cera mu pociemniała, a z postawy i fizjognomii biła wielka powaga. W ciągu kilku tygodni postarzał się o kilka lat.
Na jednej z głównych ulic miasta tłoczyła się tak gęsta ciżba ludu, że policjanci musieli utorować drogę następcy i jego świcie. Ale ten lud nie witał księcia, tylko skupiał się dokoła niewielkiego pałacyku jakby oczekując na kogoś.
- Co to jest? - spytał Ramzes nomarchy. Niemile bowiem dotknęła go obojętność tłumu.
- Tu mieszka Hiram - odparł nomarcha - książę tyryjski, człek wielkiego miłosierdzia. Co dzień rozdaje hojną jałmużnę, więc zbiega się ubóstwo.
Książę odwrócił się na koniu, popatrzył i rzekł:
- Widzę tu robotników królewskich. Więc i oni przychodzą po jałmużnę do fenickiego bogacza?
Nomarcha milczał. Na szczęście zbliżali się do pałacu rządowego i Ramzes zapomniał o Hiramie.
Przez kilka dni ciągnęły się uczty na cześć namiestnika, ale książę nie był nimi zachwycony. Brakło na nich wesołości i zdarzały się nieprzyjemne zajścia.
Raz jedna z książęcych kochanek tańcząc przed nim rozpłakała się. Ramzes pochwycił ją w objęcia i zapytał: co jej jest?
Z początku wzdragała się z odpowiedzią, lecz ośmielona łaskawością pana odparła zalewając się jeszcze obficiej łzami:
- Jesteśmy, władco, twoje kobiety, pochodzimy z wielkich rodów i należy nam się uszanowanie...
- Prawdę mówisz - wtrącił książę.
- Ale tymczasem twój skarbnik ogranicza nasze wydatki. Owszem, chciałby nawet pozbawić nas dziewcząt służebnych, bez których przecie nie możemy umyć się ani uczesać.
Ramzes wezwał skarbnika i surowo zapowiedział mu, ażeby jego kobiety miały wszystko, co należy się ich urodzeniu i wielkim stanowiskom.
Skarbnik upadł na twarz przed księciem i obiecał spełniać rozkazy kobiet. Zaś w parę dni później wybuchnął bunt między dworskimi niewolnikami, którzy skarżyli się, że ich pozbawiają wina.
Następca kazał im wydawać wino. Lecz nazajutrz, w czasie przeglądu wojsk, przyszły do niego deputacje pułków z najpokorniejszą skargą, że zmniejszono im porcje mięsa i chleba.
Książę i tym razem polecił spełnić żądania proszących.
W parę dni później obudził go z rana wielki hałas pod pałacem. Ramzes spytał o przyczynę, a oficer dyżurny objaśnił, że zebrali się robotnicy królewscy i wołają o zaległy żołd.
Wezwano skarbnika, na którego książę wpadł z wielkim gniewem.
- Co się tu dzieje?... - wołał. - Od chwili mego przyjazdu nie ma dnia, aby nie skarżono się na krzywdy. Jeżeli jeszcze raz powtórzy się coś podobnego, ustanowię śledztwo i położę kres waszym złodziejstwom!...
Drżący skarbnik znowu upadł na twarz i jęknął:
- Zabij mnie, panie!.. Ale cóż poradzę, gdy twój skarbiec, stodoły i śpiżarnie są puste...
Pomimo gniewu książę zmiarkował, że skarbnik może być niewinnym. Kazał mu więc odejść, a wezwał Tutmozisa.
- Słuchaj no - rzekł Ramzes do ulubieńca - dzieją się tu rzeczy których nie rozumiem i do których nie przywykłem. Moje kobiety, niewolnicy, wojsko i robotnicy królewscy nie otrzymują należności lub są ograniczani w wydatkach. Gdym zaś spytał skarbnika: co to znaczy? - odpowiedział, że nic już nie mamy w skarbcu ani stodołach.
- Powiedział prawdę.
- Jak to?... - wybuchnął książę. - Na moją podróż jego świątobliwość przeznaczył dwieście talentów w towarach i złocie. Miałożby to być zmarnowane?
- Tak jest - odparł Tutmozis.
- Jakim sposobem?... na co?... - wołał namiestnik.
- Przecież na całej drodze podejmowali nas nomarchowie?...
- Ale myśmy im za to płacili.
- Więc to są filuci i złodzieje, jeżeli niby przyjmują nas jak gości, a potem obdzierają!...
- Nie gniewaj się - rzekł Tutmozis - a wszystko ci wytłomaczę.
- Siadaj.
Tutmozis usiadł i mówił:
- Czy wiesz, że od miesiąca jadam z twej kuchni, pijam wino z twoich dzbanów i ubieram się z twojej szatni...
- Masz prawo czynić tak.
- Alem nigdy tego nie robił: żyłem, ubierałem się i bawiłem na własny koszt, aby nie obciążać twego skarbu. Prawda, że nieraz płaciłeś moje długi. Była to jednak tyko część moich wydatków.
- Mniejsza o długi.
- W podobnym położeniu - ciągnął Tutmozis - znajduje się kilkunastu szlachetnej młodzieży twego dworu. Utrzymywali się sami, aby podtrzymać blask władcy; lecz dziś, podobnie jak ja, żyją na twój koszt, bo już nie mają
czego wydawać.
- Kiedyś wynagrodzę ich.
- Otóż - mówił Tutmozis - bierzemy z twego skarbu, bo nas gniecie niedostatek, i - to samo robią nomarchowie. Gdyby mieli, wyprawialiby dla ciebie uczty i przyjęcia na swój koszt; ale że nie mają, więc przyjmują wynagrodzenie. Czy i teraz nazwiesz ich filutami?...
Książę chodził zamyślony.
- Za prędko potępiłem ich - odparł. - Gniew jak dym zasłonił mi oczy. Wstydzę się tego, com powiedział, niemniej jednak chcę, ażeby ani ludzie dworscy, ani żołnierze i robotnicy nie doznawali krzywdy...
A ponieważ moje zasoby są wyczerpane, trzeba więc pożyczyć... Chyba sto talentów wystarczy, jak myślisz?
- Ja myślę, że nam nikt nie pożyczy stu talentów - szepnął Tutmozis. Namiestnik wyniośle spojrzał na niego.
- Także się to odpowiada synowi faraona? - spytał.
- Wypędź mnie od siebie - rzekł smutnym głosem Tutmozis - ale mówiłem prawdę. Dziś nikt nam nie pożyczy, bo i już nie ma kto...
- Od czegóż jest Dagon?... - zdziwił się książę. - Nie ma go przy moim dworze czy umarł?
- Dagon mieszka w Pi-Bast, ale całe dnie wraz z innymi kupcami fenickimi przepędza w świątyni Astarty na pokucie i modłach...
- Skądże taka pobożność? Czy dlatego, że ja byłem w świątyni, to i mój bankier uważa za potrzebne naradzać się z bogami?
Tutmozis kręcił się na taburecie.
- Fenicjanie - rzekł - są zatrwożeni, nawet zgnębieni wieściami...
- O czym?
- Ktoś rozpuścił plotkę, że gdy wasza dostojność wstąpisz na tron, Fenicjanie zostaną wygnani, a ich majątki zabrane na rzecz skarbu...
- No, to mają jeszcze dosyć czasu -- uśmiechnął się książę.
Tutmozis wciąż wahał się.
- Słychać - mówił zniżonym głosem - że zdrowie jego świątobliwości (oby żył wiecznie!...) mocno zachwiało się w tych czasach...
- To fałsz! - przerwał zaniepokojony książę. - Przecież wiedziałbym o tym...
- A jednak kapłani odprawiają w tajemnicy nabożeństwa za powrócenie zdrowia faraonowi - szeptał Tutmozis. - Wiem o tym z pewnością...
Książę stanął zdumiony.
- Jak to - rzekł - więc ojciec mój jest ciężko chory, kapłani modlą się za niego, a mnie nic o tym nie mówią?...
- Słychać, że choroba jego świątobliwości może przeciągnąć się z rok.
Ramzes machnął ręką.
- Ech!... słuchasz bajek i mnie niepokoisz. Powiedz mi lepiej o Fenicjanach, bo to ciekawsze.
- Słyszałem - ciągnął Tutmozis - tylko to, co i wszyscy, że wasza dostojność, przekonawszy się w świątyni o szkodliwości Fenicjan, zobowiązałeś się wypędzić ich.
- W świątyni?... - powtórzył następca. - A któż może wiedzieć, o czym ja przekonałem się i co postanowiłem w świątyni?...
Tutmozis wzruszył ramionami i milczał.
- Czyliżby zdrada i tam?... - szepnął książę. - W każdym razie zawołasz do mnie Dagona - rzekł głośno. Muszę poznać źródło tych kłamstw i, przez bogi, położyć im koniec!...
- Dobrze uczynisz, panie - odparł Tutmozis - gdyż cały Egipt jest zaniepokojony. Już dziś nie ma u kogo pożyczać pieniędzy, a gdyby te pogłoski trwały dłużej, ustałby handel. Dziś już nasza arystokracja wpadła w biedę, z której nie widać wyjścia, a i twój dwór, panie, odczuwa niedostatek. Za miesiąc może to samo zdarzyć się w pałacu jego świątobliwości...
- Milcz - przerwał książę - i natychmiast zawołaj mi Dagona.
Tutmozis wybiegł, ale bankier zjawił się u namiestnika dopiero wieczorem. Miał na sobie białą płachtę w czarne pasy.
- Poszaleliście?... - zawołał następca na ten widok.
- Zaraz ja cię tu rozchmurzę... Potrzebuję natychmiast stu talentów. Idź i nie pokazuj mi się, dopóki tego nie załatwisz. Ale bankier zasłonił swoje oblicze i zapłakał.
- Co to znaczy? - spytał niecierpliwie książę.
- Panie - odparł Dagon klękając - weź mój majątek, sprzedaj mnie i moją rodzinę... Wszystko weź, nawet życie nasze. Ale sto talentów... skąd bym ja dostał dziś taki majątek?... Już ani z Egiptu, ani z Fenicji... - mówił wśród łkań.
- Set opętał cię, Dagonie! - roześmiał się następca. - Czyliż i ty uwierzyłbyś, że ja myślę o wygnaniu was?...
Bankier po raz drugi upadł mu do nóg.
- Ja nic nie wiem... ja jestem zwyczajny kupiec i twój niewolnik... Tyle dni, ile jest między nowiem i pełnią, wystarczyło, ażeby zrobić ze mnie proch i z mego majątku ślinę...
- Ależ wytłomacz mi, co to znaczy? - pytał niecierpliwie następca.
- Ja nie potrafię nic powiedzieć, a choćbym nawet umiał, mam wielką pieczęć na ustach... Dziś modlę się tylko i płaczę...
"Czy i Fenicjanie modlą się?" - pomyślał książę.
- Nie mogąc oddać ci żadnej usługi, panie mój - ciągnął Dagon - dam ci przynajmniej dobrą radę... Jest tu w Pi-Bast sławny książę tyryjski, Hiram. Człowiek stary, mądry i strasznie bogaty... Wezwij go, erpatre, i zażądaj sto talentów, a może on potrafi dogodzić waszej dostojności...
Ponieważ Ramzes żadnych objaśnień nie mógł wydobyć z bankiera, uwolnił go więc i obiecał, że wyszle poselstwo do Hirama.