Nr 4, z 28  stycznia 1888

Dumania nad karnawałem. - Wątpliwości co do jego charakteru. - Pod-galarrie czupryn i pomyślny wniosek. - Jakiego rodzaju jest bóstwo karnawałowe. - Gody w niebie. - Próba obrony nowych świętych. - Przyszła kanonizacja na naszą korzyść. - Jeszcze raz wynicowana praca organiczna. - Niewygasły ród  i z m ó w. - Tajemnicze związanie przyczyny i skutku. - Potrzeba głębszej analizy.

Pomimo najściślejszych badań nie mogłem dotąd wywnioskować, czy reporterzy naszych pism radują się, czy boleją nad karnawałem tegorocznym, czy on jest bardzo, czy nie bardzo ożywionym. Czytam bowiem kolejno i żałosne westchnienia, i okrzyki wesela, i dowody, że bawimy się mniej, i opisy balów trwających całą dobę. Zbadanie tej sprawy jest mi potrzebne z trzech względów: naprzód, dla zdobycia wiarogodnej nowiny i objaśnienia prowincji, w jakim kierunku ma naśladować Warszawę; po wtóre, dla sprawdzenia ciągłości tradycji, o co w tym wypadku dbam szczególnie, a po trzecie, dla wymierzenia stanu naszej zamożności. Jeżeli tedy przyjmiecie mój domysł (przy którym, wyznaję, nie mogę, jak Prus, powiedzieć z dumą: otwórzmy statystykę), to karnawał jest niezły, tradycja podtrzymana, a zamożność nie poderwana. Jeszcze nas stać na bale, jeszcze nam starczy ochoty do "białych mazurów".

To dobrze. Nieraz bowiem napadają nas czarne myśli, gotowi jesteśmy przypuszczać, że w każdym drzewku rośnie dla nas kij żebraczy, że pracujemy do współki z losem nad podgalaniem naszych czupryn, z których już zaledwie tyle zostało, ile potrzeba, ażeby papieski "Rybitw" miał nas za co uchwycić i na swoją opokę wynieść. Każdy karnawał wykazuje wprawdzie, że obawy są płonne, a twierdzenia, jakobyśmy pływali jedynie dzięki pęcherzom pod pachami, niedorzeczne, ale tegoroczny posiada moc szczególnie przekonywającą. Bo jeżeli teraz jeszcze mamy fantazję do skakania, to nam jej nigdy nie zabraknie. Bal panieński, wioślarski, cyklistowski, tysiąc prywatnych - muzo zapustna, czegóż chcesz więcej od ludzi, którzy właściwie powinni by wyprawić sobie jeden bal - dziadowski. Jeden z moich znajomych, który wielokrotnie chybił w strzałach do serc niewieścich i skutkiem tego mierzy teraz do ich głów grotami zatrutymi, przypisuje kobietom naszym główną zasługę podtrzymywania dobrej światowej sławy naszych karnawałów.

- Kobiety - powiada on - są bardzo podobne do Żydów: ogółem są nieładne, do swych szat przywiązane, fanatycznie pobożne, ekonomicznie nas wyzyskujące, moralnie wykrętne. Prawda, jeżeli na tysiąc zwykłych Żydów znajdzie się jeden wolnomyślny, uczciwy, rozumny, to przeważy dwustu Aryjczyków, a jeżeli na tysiąc kobiet znajdzie się jedna piękna, z przesądów wyzwolona, zacna, to przeważy dziewięćset mężczyzn, ale wyglądu i wartości nie nadaje tkaninie jedna złota nić, przeciągnięta śród tysiąca konopnych. Otóż większość kobiet potrzebuje karnawału za wszelką cenę i we wszelkich warunkach.

Przypuściwszy, że to twierdzenie zawiera przesadę - kobiety są wszędzie, a najhuczniejsze zabawy u nas - zdaje mi się, że "płeć nadobna" nie odstąpi brzydkiej prawa reprezentacji w Olimpie. W naszej mitologii bóstwo karnawału jest rodzaju żeńskiego.

Bóstwo to w roku obecnym nie powinno ścieśniać swego kultu na ziemi, tym bardziej że niebo, którego najwierniejszy odblask na nas pada, teraz właśnie obchodzi gody. Papież bowiem świeżo wprowadził doń dziesięciu nowych świętych. Nie potrzebuję zapewniać czytelnika, jaką radością napełnia mię wiadomość, że czcigodni Bonfiglio Monaldi, Sostegno Sostegni, Manetto dell'Antella i inni na koniec otrzymali wstęp do nieba. Nie mogę wszakże pojąć, czemu przy sądzeniu procesu kanonizacji "adwokat" świętych tylko "zaklinał najusilniej", ażeby im przyznano żądany tytuł, a nie zwrócił uwagi "prokuratorowi", który ich oskarżał, że dzieje się im wielka krzywda. Wszakże niektórzy czekali na sprawiedliwość po kilkaset lat. Gdybym ja był owym "adwokatem", powiedziałbym tak: Ojcze święty, jest to bardzo nieładnie, ażeby ludzie, którzy przed kilku wiekami zasłużyli na niebo, dopiero teraz byli doń wpuszczani. Jakkolwiek Piotr apostoł nie miał ani tiary lśniącej brylantami, ani kosztownych pierścieni, ani sekretarzów stanu, podkomorzych, podczaszych, marszałków i chociaż on dotąd strzeże wrót nieba, a ty siedzisz na "nositelnym" tronie, jednakże on posiada większą władzę, skoro więc on tym dziesięciu kandydatom dawno drzwi otworzył, czemu ty aż dotąd je zamykałeś? Kanonizacji nie można wydawać na porcje, tylko należy przyznawać natychmiast tytuł świętości wszystkim, którzy na niego zasłużyli.

Tak bym rzekł - i, zdaje mi się, logicznie. "Nowi niebianie" - jak ich nazywa korespondent "Kuriera Warszawskiego" - pochodzą z miast włoskich, hiszpańskich i francuskich, naszym nie dostał się ani jeden dyplom. Gdyby wszakże kiedykolwiek na nas spaść miała taka łaska, gdyby - co nastąpić musi - najpobożniejszy z tylu pobożnych dziennikarzów warszawskich miał być kanonizowanym, proszę, ażeby mnie wybrano na adwokata jego sprawy. Dlaczego żaden z nich nie został odznaczony dotąd w ten sposób, pojąć nie mogę i tłumaczę sobie tylko zbytnim natłokiem kandydatów i zaległościami w badaniu ich dowodów. Ponieważ zaś sądy często robią przeskoki w wokandach i przywołują sprawy nie według kolei, to mniemam, że niejeden Sostegno i Amadio z XII wieku mógłby ustąpić naszemu współczesnemu ziomkowi, który wychwala "zacność, dobroć i sprawiedliwość" Leona XIII. W kwietniu ma nastąpić pielgrzymka "słowiańska" do papieża - jej wodzowie powinni tę kwestię podnieść.

Tymczasem tańczmy, a w przerwach rozmawiajmy z damami o "pracy organicznej", bo to modne. Modnym jest zwłaszcza potępianie owego hasła, które nas doprowadziło do zmaterializowania i zbogacenia jednostek kosztem ogółu. "Gazeta Rolnicza" rozpoczęła w tym przedmiocie szereg artykułów, które zdradzają pióro rozważne, ale niezupełnie wolne od złudzeń. Autor przyznaje, że pogoń za zyskiem nie była zasadą programu "pracy organicznej", ale wynikiem złego jej zrozumienia. Od lat kilku tak przywykłem czytać brednie wypisywane przeciwko tej idei przez ludzi, którzy jej źródła, w tzw. "młodej prasie", nigdy nie zbadali, aż mnie zdumiało to przyznanie. Wiem, jak "pozytywiści" pojmowali "pracę organiczną", wiem, że ogarniali nią cały obszar rozwoju wewnętrznego, wiem, że po nich nic lepszego nie wynaleziono i że taka praca, najrozmaiciej określana i rozwijana, będzie zawsze najwyższym zadaniem dla naszego społeczeństwa, bo jest nim dla wszystkich, a mimo to dziwię się, gdy widzę kogoś nie wskazującego w niej "głównego źródła naszych nieszczęść". O, bo my przynajmniej co rok musimy mieć nowe "źródło naszych nieszczęść", odnalezione przez jakiś... izm. Nie ma na świecie narodu, któremu równie łatwo, jak nam, zaimponować świeżym... izmem. Kogoś np. ogarnia nagła chęć szerzenia czytelnictwa śród ludu. Jest to "praca organiczna", ale to idea "wyszarzana", więc apostoł głosi, że on to będzie robił "w imię... izmu. Sekta gotowa - naprzód liczy dziesięciu, dwudziestu wyznawców, ale powoli ogół, kiwając głowami, powiada: tak, tak, w tym izmie jest trochę słuszności. Za rok zawiśnie na kołku nowe sitko i tak dalej. Jestem przekonany, że gdyby wystąpił u nas krzykacz zapowiadający zbawienie kraju animizmem, mormonizmem, ostracyzmem, kleopatryzmem, brytanizmem, zebrałby rzeszę uczniów, a poniekąd wmówił w szersze koła, że wymyślił jakiś lek zbawczy na wszystkie niedole i choroby społeczne.

Obecna moda - jak rzekłem - zwraca się przeciwko "organicznikom" i zaleca różne izmy. "Praca organiczna" jest ein überwundener Standpunkt, czyli idea rozwijania materialnych i duchowych sił narodu równa się idei krynoliny w epoce tiurniury, która żąda wypukłości jednostronnej.

Autor z "Gazety Rolniczej" nie oświadcza się za programem tiurniurowym, ale popełnia błąd, utrzymując, że hasło (źle pojęte) "pracy organicznej" zmaterializowało ogół, "rozbudziło chciwość i rozluźniło sumienia", zbogaciło jednostki kosztem ogółu. Żadna logika nie zdoła mi tego wytłumaczyć, że jeden został wyzyskiwaczem, drugi skąpcem, trzeci ograniczonym dorobkiewiczem, czwarty zimnym egoistą - skutkiem czytywania artykułów o potrzebie "pracy organicznej", nb. artykułów drukowanych w tej części prasy, która nigdy przez ogół czytywaną nie była. Jak tu dwa zjawiska wiążą się ze sobą, daremnie zgaduję. Mnie się zdaje, że wypielmy i wyrzućmy frazeologiczny perz, który nasze pole publicystyczne zachwaszcza, i zacznijmy je uprawiać sumienniej: jeżeli społeczeństwo nasze istotnie zmaterializowało się i znieczuliło na dobra duchowe, trzeba przyczyn takiego zwrotu poszukać głębiej, a w każdym razie gdzie indziej niż w artykułach i dziennikarskich programach, nawołujących ogół do "pracy organicznej". Jest to analiza wprost śmieszna.

 


LIBERUM VETO