Nr 7, z 16  lutego 1884

Co to jest historia literatury. - Jednożeństwo nauk. - Konkurs "Biblioteki Warszawskiej". - Wiek XVII. - Przeskakiwana otchłań. - Chleb prawdy. - Objaśnienia historyczne p. M. Gorzkowskiego. - Kilka pereł mimowolnego humoru. - Lepiej, żeby malował. - Sielankowa naiwność. - Jeszcze o znakologii. - Okólnik zagraniczny. - Pociecha dla kupca z Pesztu. - Frutti di Varsavia.

Może to paskudny grzech, co to jest wszakże "historia literatury" - ja nie wiem. Ma być nauką, a nie posiada żadnego określonego pola i żadnych granic. Jedni ją uważają za dzieje poezji, powieści i dramatu, inni przyorują jeszcze kilka skib z umiejętności - z filozofii, prawa, filologii i nauk przyrodniczych - inni ogarniają całą wiedzę wraz ze sztukami pięknymi i wychowaniem publicznym. Jeżeli zgodzimy się na ten ostatni, najszerszy zakres, to łatwo pojąć, że on przerasta siły ludzkie: nikt całej takiej literatury cywilizowanego narodu nie przeczyta, a jeśli przeczyta, należycie nie oceni. Bo nie narodził się i nie narodzi tyle mądry człowiek, który by z równą gruntownością zbadał historię astronomii lub nawet prawa i filozofii. Musi on w tym lub innym dziale opierać się na sądach cudzych lub sypać ogólniki bez wartości. Niedawne to jeszcze czasy, kiedy uczeni wykładali kolejno psychologię, teologię, astronomię, antropologię, etykę itd., dziś każda z tych sióstr oddaje się innemu i ledwie jakiś maruder tworzy z nich sobie harem, i płodzi niedołężne dzieci. Przypuszczam, że podobny rozdział czeka gromadę dziewic zamkniętych w "historii literatury": poezja będzie miała swego oblubieńca, filozofia - swego, socjologia - swego, a wspólny ich dom zniknie lub ustąpi miejsce gmachowi, według planu Laplace'a, jednoczącemu w sobie całą twórczość i wiedzę ludzką.

Ale chociaż mi się tak zdaje, nie odmawiam zasługi poważnej tzw. historykom literatury. Żaden z nich nie zbada i nie przedstawi dziejów umysłowości nawet swojego narodu, ale zbadać i przedstawić może jakąś ich część i stronę. Dlatego zapisuję między cnoty czyn "Biblioteki Warszawskiej", która, nie naśladując ks. Bismarcka wnoszącego do sejmu ponownie wnioski od rzucone, pogrzebała swój "Wzór obywatela współczesnego" i wyznaczyła inny konkurs: "Obraz historii literatury polskiej w wieku XVII". Redakcja żąda, ażeby w tym obrazie uwzględniono nie tylko utwory literackie, ale także stan szkół, stosunki społeczno-polityczne, wpływ przeniesienia stolicy i prace naukowe zarówno po polsku, jak po łacinie pisane. Jestem gotów do 1000 rubli nagrody dołożyć moją głowę, że nikt tylu zadaniom należycie nie podoła, ale część ich może spełnić umiejętnie i literaturę naszą poważnie wzbogacić. Takiej zaś książki nie mamy. Wiek XVII jest w naszych dziejach skalistą, ciemną, trujące pary wyziewającą otchłanią, którą każdy historyk piśmiennictwa polskiego chętnie przeskakiwał, a żaden do jej mrocznych głębin zejść nie chciał. Otóż redakcja "Biblioteki Warszawskiej" rozumnie zrobiła wezwawszy badaczów do zapuszczenia się w tę przepaść, do oświetlenia jej i wykazania, jakie tam organizmy się rozkładały, jakie istoty żyły, co lęgło się na pożytek narodu, a co na jego zgubę. "Dzieło proponowane - powiada ona - mające jedynie cel naukowy na względzie, dalekie od rehabilitowania wieku XVII historii literatury polskiej, powinno przedstawić obraz żywy - nie przesądzamy, czy mniej lub więcej sympatyczny - byle prawdziwy." Brawo! Wychudliśmy na słodkich kłamstwach i chwalbach, spróbujmy teraz gorzkiego chleba prawdy - notabene rzeczywistej, wolnej od przesądów i nie podyktowanej przez korzyść praktyczną. Dziejopisarze nasi już chleb ten od lat kilkunastu obficie wypiekają, a dotąd nikt się nim nie otruł, co najwyżej tylko parę ciasnych gardziołek się udławiło.

Na wszystkich świętych zaklinam p. Mariana Gorzkowskiego, ażeby nie stanął do konkursu i nie zechciał swej nie nagrodzonej pracy wydrukować. Słynny ten mąż, który tyle razy imię nasze w Europie swoimi "objaśnieniami historycznymi" kompromituje, ile razy je Matejko swoimi obrazami rozsławia, któremu mistrz krakowski zawdzięcza podobno nieszczęśliwe swoje natchnienia i zwrot klerykalny, ów mąż wydał znowu Wskazówki do nowego obrazu Jana Matejki "Wernyhora" z pobieżnym opisem o Kozakach w ogóle. W tym sznureczku są takie "perły [mimowolnego] humoru", które p. Bartoszewiczowi radzimy w swym zbiorze pomieścić. I tak:

Str. 3. "Przepowiednie lub wieszczby już w czasach najodleglejszych nie tylko wywierały wielki wpływ na dzieje wszystkich krajów, lecz były nawet główną podstawą narodowego istnienia" (doskonałe na prima aprilis dla historii).

Str. 15. "Obraz... wyobraża chwilę, gdy Wernyhora, siedząc na mogile w czasie wieczornym, ogłasza przepowiednie o Rusi i Polsce, wzbogacając sztukę krajową zasobem historycznych mężów z naszej przeszłości" (tego nie rozwikłałby sam Wernyhora).

Str. 16. "U stóp jego leży lira, ów najstarożytniejszy na Rusi instrument muzyczny, jak samo zresztą imię jego jest dowodem; nazwy bowiem: muzyka i lira sięgają czasów prawie homerycznych jeszcze, a sam przymiotnik - mużyk, mużyki, określający stan wiejski na Ukrainie, zdaje się wskazywać, że chłop, mużyk, zawierało pojęcie godności i wykształcenia u ludu w muzyce i pieśniach w starodawnych wiekach." (Na użytek p. Gorzkowskiego mogę ofiarować wiele podobnych wywodów etymologicznych. Star znaczy po angielsku gwiazda, co dowodzi, że w Anglii mieszkali niegdyś Słowianie pijący starkę, od której im gwiazdy w oczach błyskały; o tymże przekonywa step [stąpnięcie], które za czasów "prawie homerycznych" odbywało się tam pewnie po stepach; podobnież smoke [dym] wykazuje, że pod Londynem krakusowski smok zjadł barana nadzianego siarką i że mu się potem z gardzieli kurzyło itd.)

Str. 25. "Odtworzenie postaci Wernyhory, jako proroka mającego w dziejach Rusi wielkie znaczenie, zaliczyć potrzeba [pamiętajmy: odtworzenie] do cyklu tych znakomitych mężów przeszłości, którzy dali dotychczas Matejce tło do różnych jego artystycznych obrazów."

Str. 25. "Matejko poruszył już z grobów wszystkich prawie [!] u nas największych bohaterów, zajrzał do głębi ich serca, rozpatrzył wszystkie czyny ich ducha na ziemi, a nawet przeglądnął ich ruchomości, strój ich i szaty."

Takiego to największy malarz polski posiada komentatora!

Z dwojga złego wolałbym, ażeby p. Gorzkowski, zamiast pisać, zaczął malować i nawet przysyłać swoje obrazy na wystawę Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych. Przynajmniej wtedy nie byłoby między nim a Matejką żadnej wspólności, nie musielibyśmy łączyć dwu ludzi, z których jeden zdumiewa świat swym geniuszem, a drugi swą... naiwnością. P[an] Gorzkowski wypowiada najniemożliwsze twierdzenia z taką sielankową prostotą, jak gdyby wczoraj dopiero z łonem matki się rozstał. Przywłaszczyć nam jakąś prowincję (w przeszłości), zrobić z rzeczownika przymiotnik, związać pokrewieństwem etymologicznym najróżnorodniejsze wyrazy, zapomnieć w zdaniu o gramatycznym subiekcie przychodzi mu łatwiej, niż wyssać jagodę winną.

I oszczędzają go te same pisma, które skalpują felczerów i kramarzów za błędy stylistyczne i gramatyczne na szyldach. Wyznaję, że tego "pościgu" nie rozumiem. Albo utrzymywanie się języka polskiego jest dla nas obojętnym, albo nie szykanujmy tych, którzy go używają, jak umieją. Szyldy żydowskie na Nalewkach są złe, polskie z błędami - także złe, więc jakież dobre? Polskie poprawne. I ja wolę takie, ale nie będę nigdy wymagał, ażeby pierwszy lepszy Chaim dawał do zredagowania swe napisy Małeckiemu, Kryńskiemu lub nawet reporterowi trudniącemu się "znakologią". Przed kilku dniami jeden z dzienników wystawił na pośmiewisko okólnik handlowy zagraniczny, napisany złą polszczyzną. Co do mnie, wcale z niej się nie śmiałem, owszem dziwiłem się, że firma zagraniczna używa naszego języka wtedy, gdy miejscowe kochają niemiecki lub francuski. A chyba ani nasze znaczenie, ani nasz handel nie przedstawia takiej potęgi, ażeby kupiec z Pesztu był obowiązany mieć w swym kantorze dobrych stylistów polskich. Zresztą, gdyby on przyjechał do Warszawy i przeczytał kilka pism, spożył porcję najcudowniejszych frutti di Varsavia - przeróżnych sistowań, ankiet, promulgacji, oktrojowań, rymów w prozie, zabójczych powtórzeń jednego wyrazu i tym podobnych przysmaków, powiedziałby sobie z otuchą: "Jeszcze my tam, w Peszcie, nieźle piszemy po polsku." Jeżeli w Warszawie tak wyrażać się wolno: "Karol znalazł suknię jedwabną wonią pachnącą, lecz pod wpływem silnego drgnienia zranionego swego sumienia, pomimo zawiści dla korzyści swego rywala...", to w Peszcie, w Bukareszcie, Jassach, Atenach lub Filadelfii swoboda polszczyzny nie powinna być mniejsza. Najspokojniej w każdym z tych miast zacząłbym swój okólnik od słów: "Robię Pana uważnym na moją firmę, która itd."

 


LIBERUM VETO