Nr 9, z 26  lutego 1881

Zjazd kuratorów. - Język Ezopa i język mimiki. - Oddziały równoległe przy Szkole Realnej. - Niewinne przestępstwo. - Omnibusy, w których miejsca nie ma. - Francuski tramwaj. - Wspomnienie o Mianowskim. - "Moi kochani" jako środek gaszenia pożarów młodzieży. - Proces bezwstydu. - Dziecko w dramacie. - Święty wyrok.

Obecnie odbywa się w Petersburgu zjazd kuratorów okręgów naukowych, obradujący prawdopodobnie nad sprawami oświaty w całym państwie. Ponieważ tam rozstrzygają się i losy naszych głów, więc należałoby... powtórzyć przynajmniej to, co prasa rosyjska pod adresem pedagogicznego zjazdu wypowiedziała. Zmierzywszy jednak moje myśli ze słowami, doszedłem do wniosku, że gdybym w tej sprawie chciał zabrać głos, musiałbym użyć nie - jak radzi znakomity satyryk rosyjski, Szczedrin - języka Ezopa, lecz języka mimiki. Naturalnie w piśmie jest to niemożliwym. Bo chociażbym ułożył naprzód rodzaj słownika i objaśnił, co znaczy dotknięcie ręką do serca i wskazanie ku pałacowi Kazimierzowskiemu, co znaczy uderzenie w czoło i przyłożenie palca do ust, chociażbym później myśli moje tymi znakami wyraził, wątpię bardzo, czybyście mnie, czytelnicy, zrozumieli. Cha! cha! cha! - z pióra zbiegł mi śmiech przy tych słowach. Co ja mówię? Alboż to raz nic wam nie powiedziałem, żadnego mimicznego ruchu nie zrobiłem, a wyście mnie zrozumieli! Doprawdy, szczerze mówiąc, po co my, literaci, półsłówkami, szeptem, mruczeniem, gestykulacją usiłujemy wyrazić to, co każdy z czytelników w duszy swojej jasno wyryte odczytać może? Fe, uciążliwa i do tego daremna robota. Jeżeli w Petersburgu odbywają się narady kuratorów, czyż nie dosyć samej tej wiadomości na wydobycie z całego społeczeństwa zgodnego głosu chóralnego naszych pragnień szkolnych?

Pomówmy za to o jednym życzeniu spełnionym: przy Szkole Realnej będą urządzone tak zwane oddziały równoległe. Miasto więc nasze zyska jedno gimnazjum więcej. Chwała... nie wiem komu. Ze wszystkich przestępstw, jakie człowiek popełnić może, najmniejszym jest zapewnie chęć uczenia się. Tymczasem corocznie z powodu braku miejsca w szkołach setki dzieci skazywane bywają na najcięższą karę - na pozbawienie praw nauki. Gazety rosyjskie wylały już ocean słów dla rozstrzygnięcia pytania, jakie szkoły są lepsze, klasyczne czy realne. Przypomniało mi to spór dwu obdartych dziewczynek z jakiejś bajki, które nie mając czym okryć nagiego ciała, kłóciły się o to, jakiego koloru sukienka piękniejsza.

Gdyby mnie spytano, jakie szkoły u nas są najlepsze, odpowiedziałbym, że... założone.

Z tego również powodu nie miałbym takiej, jak inne pisma, pretensji do pani P., która kształcić będzie nasze córki w języku francuskim, gdyby u nas dziewczynki odprawiane były jak chłopcy od drzwi szkolnych dla braku miejsca. Kiedy siedzę w nieśmiertelnym naszym omnibusie, w którym nie mogę odszukać nóg i utrzymać w należytym bezpieczeństwie boków, rozmyślam nad wielkością tramwajów. Ale kiedy zmęczony pragnę czymkolwiek odbyć pielgrzymkę do Trzech Krzyżów, a konduktor pełnego omnibusu rozkłada ręce ze współczuciem i mówi: "Nie ma miejsca", o, wtedy każde pudło na kołach wydaje mi się nieocenionym. Ponieważ zaś dotąd, o ile mi wiadomo, żadna jeszcze z naszych konduktorek nie potrzebowała rozkładać rąk i przejeżdżać ze swym pełnym omnibusem mimo pozostawionej pasażerki, więc wątpię, czy francuski tramwaj p. P., który będzie musiał przy tym kursować po najmniej uczęszczanych ulicach, znajdzie dość chętnych. Nabożeństwa w pensjonatach naszych odbywają się w języku liturgii, ale od tego są kaznodzieje, ażeby słuchaczkom tłumaczyli prawdy w mowie zrozumiałej. Tymczasem p. P. chce je przeprowadzić na zupełnie inne wyznanie pedagogiczne. Za wcześnie - jeszcze w starych naszych omnibusach jest dość miejsca.

Przyszły takie czasy, że nie tylko do starych omnibusów, ale i do starych konduktorów nieraz szczerze zatęsknić musimy. Tęsknotę uczuł zapewnie niejeden z profesorów Warszawskiego Uniwersytetu, który w ubiegłym tygodniu patrzył na maleńki ogień, rozdmuchany śród młodzieży. Ile razy słyszę o podobnych wypadkach, zawsze mi przychodzi na pamięć nasz poczciwy Mianowski. On zawsze umiał kilkoma ojcowskimi słowy gasić pożary, jakie śród nas wybuchały. I w taki tylko sposób gasić je można. Zeszłego roku polecono surowo, ażeby studenci ukazywali się publicznie w mundurach. Gdy pewna część młodzieży nakazu tego nie usłuchała, jeden z profesorów uniwersytetu, pragnąc ją nakłonić do uległości, mówił:

- Opowiem panom wypadek, który was przekona, że w Szkole Głównej postępowaliśmy inaczej. Studenci ubierali się według woli, ale raz kuratoria poleciła im wdziać mundury. Nie usłuchali. Wtedy poczciwy Mianowski wszedł do pierwszego z brzegu audytorium i rzekł: "Moi kochani, proszę was, włóżcie mundury." Na drugi dzień ani jeden student nie pokazał się w cywilnym ubraniu. Dlaczegóż, panowie - spytał w końcu profesor - nie zrobicie podobnie?

- Dlatego - odrzekł jeden ze studentów - że nikt nam nie powiedział moi kochani.

Cały systemat postępowania w tych dwu słowach i cała tajemnica kierowania młodzieżą. Mianowski był w tej sztuce mistrzem, bo umiał być dla młodzieży ojcem.

Sens moralny tego wspomnienia bardzo prosty: rozumny, taktowny, kochający młodzież przewodnik nie tylko ugasi 'każdy płomień śród studentów, ale nawet nie pozwoli mu się rozżarzyć. Młodzież, w masie wzięta, jest wszędzie jednaka, czy ona więc ma pójść po tej lub po innej drodze, zależy to od tych, którzy jej przewodniczą. Dowodem Mianowski, dowodem wreszcie jeden z dziekanów Warszawskiego Uniwersytetu, który go nam przed kilku dniami przypomniał. Dziwilibyśmy się bardzo studentom, gdyby jego rad nie usłuchali. My Mianowskiego w Szkole Głównej usłuchalibyśmy niezawodnie.

Zamąciło się życie nasze w ostatnim tygodniu brzydkim brudem, który sąd musiał aż rozbierać przy drzwiach zamkniętych. Na ławie podsądnych zasiadło troje ludzi - czemuż nie dwoje!

Czemuż na kolanach winnej znajdowało się dziecko, sześcioletnia dziewczynka, która z ust prokuratora, obrońcy, świadków musiała wysłuchać całą historię hańby swej matki i ojca? Przed boleścią tej strasznej lekcji uchroniła ją może niewinność, niezdolna jeszcze pojąć zgrozy obnażonych tajemnic. Od czasu do czasu wybiegała na salę wesoła, jak gdyby rodzice w dniu jej imienin bal wyprawiali. Nie potrzeba zmyślać obrazów piekielnej ironii, samo życie ich dostarcza. Bo czyż jest coś bardziej szyderczego jak widok sądu, w którym uwiedziona spowiada się publicznie ze swych grzechów i prosi o przyznanie jej od starego uwodziciela alimentów, on zaś, osłonięty pancerzem kodeksu zabraniającego poszukiwać ojcostwa, odbija wszystkie jej błagania i wyrzuty, a tymczasem owoc nieprawego związku, dowód winy, dziecko, bawi się uśmiechnięte i na cienie posępnego dramatu rzuca blaski swej niewinności? Co za ludzie - spytacie - którzy odważyli się grać role w tym dramacie? Ona - zwykła ofiara rozpusty, o tyle litości godna, że pozostawiona w nędzy, że nie chce dalszą hańbą ratować siebie i dziecka, że przechodzi przez wszystkie ognie wstydu i upokorzenia. A on? Ojciec kilku córek, a zatem rozumiejący pewnie cześć kobiety i przywiązanie do dziecka, posiadacz znacznego majątku, a więc mogący nagrodzić tę, którą skrzywdził, sędzia i wójt gminy, a więc odczuwający słuszność i prawo - ten człowiek dla oszczędzenia sobie kilkuset rubli sponiewierał publicznie matkę własnego dziecka, naznaczył je piętnem nieprawości, wreszcie wystawił siebie pod pręgierz sromoty - w 50 roku życia! Do tylu rysów ujemnych ani jednego już dodać nie można w granicach zwykłej natury ludzkiej. Ocenił to należycie sąd, który stanął w obronie pokrzywdzonej i skazał Don Żuana na płacenie alimentów matce i dziecku. Gdyby ściany sali miały ręce, przyklasnęłyby niewątpliwie temu wyrokowi. Z martwych paragrafów kodeksu błysnęło wspaniałe światło tej sprawiedliwości, które każda uczciwa dusza z występku wykrzesze. Wyrok w tej sprawie będzie jedną z najpiękniejszych kart w księdze sądów naszych. Bo jeżeli w nim brak czegoś, co by sumienie dopisać chciało, to jest wszystko, co kodeks orzec pozwolił. Czy winny, obciążony tym wyrokiem, czy człowiek tego charakteru znowu jako sędzia gminny powróci do swych obowiązków i cudze sprawy rozstrzygać będzie?

Nam się zdaje, że chyba nie. Temida nie była rozpustnicą, a i sędziowski łańcuch, włożony na szyję, cudów nie robi, tylko władzę widomym znakiem wskazuje.

 


LIBERUM VETO