SAWA

Bez najmniejszej przysady wyznać można, że nie tylko doświadczeniem, ale pożyciem nawet nie można objąć większego zaszczytu, jak było szlachectwo polskie. Bo szlachcic, choć najuboższy, był równym magnatowi i przy pomocy boskiej mógł sam zostać magnatem (jak tego było tyle przykładów), a tej równości z magnatem nie tracił nawet służąc u niego. Pan Radziszewski, chorąży starodubowski, służył u księcia wojewody wileńskiego, był u niego paziem, potem dworzaninem, potem dowódcą jego milicji, a przecie urzędował Rzeczypospolitej, posłował po sejmach i został orderowym panem, i ożenił się z siostrzenicą księcia, panną Brzostowską, z tak wysokiego domu, i nikt się temu nie dziwował, że sam książę sprawował wesele, bośmy wszyscy byli równi między sobą. U nas pan był szlachcicem bogatym, a szlachcic był panem ubogim; a że pan byt zawsze wysokim sługą Rzeczypospolitej, szlachcic u niego służąc służył razem i ojczyźnie. Już dziś panów nie ma w Polsce ani na Litwie, a za to namnożyło się podpanków, co nie służąc ojczyźnie, nie z tego, co boli, i często nawet nie z soli ani z roli, ale z jakichś podradów, z nabyciów nieuczciwych, z handelków, lichw i podobnych szachrajstw ponabywali sobie majątków znacznych; a że ci i dziadów swoich nie mogą okazać, tylko albo pod cudze szlachectwa podszywają się, alboli wymyślają takie, o których ani Paprocki, ani Okolski, ani nawet Niesiecki nie wiedzieli - więc krzyczą na możnowładców dawnych, do których pewnie żaden z nich za naszych czasów aniby dostąpił, wynoszą postęp teraźniejszego czasu. Nie wiem, kto z tego postępu w narodzie korzysta. Mieszczan, co nam wyrzucano, żeśmy ich nie mieli, i teraz nie widzę, tylko po dawnemu handlują sami Żydzi lub gdzieniegdzie jaki Niemiec przybyły; a włościaninowi nierównie gorzej. Na Litwie już bojarów zmusili do robocizny, a na Rusi zamiast dawnych dni letnich, co je chłop po dwanaście na rok odrabiał, pędzą go od Nowego Roku aż do świętego Sylwestra na pańszczyznę. Pletą o prawach człowieka to, co pochwytali z zagranicznych książek, a nie wiedzą, że co tam się pisze, u nas było w doświadczeniu - i dokładniej: bo nasi przodkowie lepiej tworzyli, niż zagraniczni potrafią wymyślać. Ale czy zaszczyty i szczęście naszego szlachectwa jedynie na równości się zasadzały? Szlachcic nie mógł być ani rządzonym, ani sądzonym, tylko przez tego, kogo sam wybierał; a sam z zagrodu swojego mógł się przenieść i na ławicę poselską, i na krzesło senatorskie -i na tron nawet. Toteż nasi przodkowie krwią swoją tego zaszczytu dokupili się dla potomków. Hetmani podawali do klejnotu szlacheckiego żołnierzy, co się w bitwach wsławiali, a sejmy ich za szlachtę przyznawali - i takich nazywano ex charta belli. Stąd w ostatnich czasach, kiedy król Poniatowski otrzymał pozwolenie co roku po kilku nobilitować - pozwolenie, z którego do zbytku nadużył, że były co sejm skargi i domagania się, choć daremne, posłów, aby metryki koronne im składać, bo król zamiast kilku kilkuset może nobilitował - zawsze jednak były dodawane w nobilitacjach te wyrazy: praeciso scartabellatu, chociaż to nie było za zasługi wojenne. Była nawet czas jakiś konstytucja ubezpieczająca szlachectwo każdemu Żydowi przyjmującemu. wiarę katolicką, prawo pobożne, przeciw któremu nie można było sarkać, bo stworzone było do gorliwości narodowej, chcącej wszelkimi środkami rozprzestrzeniać królestwo Boże na ziemi. Ale takowe szlachectwa nie były u nas poważane, bo zdawało się nam, iż stan rycerski w rycerskich tylko zasługach powinien szukać swojego początku. A szlachectwo ex charta belli, choć świeże, było na równi z najdawniejszym poważane. Nie podszywano się dawniej do cudzych szlachectw, ale prawnie do nich przystępowano. Kiedy hetmań Żółkiewski podał do szlachectwa czterdziestu mężów włościan, co się odznaczyli pod Kłuszynem, sejm im wszystkim nadał nazwisko Żółkiewskich, tylko im kazał pieczętować się nie Lubiczem Żółkiewskich, ale jakimś innym herbem, dla uniknienia familijnego zamieszania. Toż i hetman Rewera Potocki do klejnotu szlacheckiego podał wielu chłopów ukraińskich, co nie tylko że do buntu Chmielnickiego należeć nie chcieli, ale z nim razem krew za ojczyznę przelewali, i sejm potwierdził jego sprawiedliwe żądanie: stąd na Rusi powstali Sabatynowie, Ułaszyny, Jaroszyńscy, Santamany i inni, co bez niczyjego zgorszenia przystąpili do udzielności szlacheckiej, a z których ojczyzna miała potem pociechę. Dlatego bardzo nam było przykro, kiedy przybysz, przywłaszczywszy sobie szlachectwo, nieprawnie za jednego z naszych chciał uchodzić, bez innych zasług, tylko że ma pieniądze. Na takiego zawsze się znachodził potomek zasłużonego przodka, nierad, aby czy mieszczanin, czy chłop zbiegły mógł zostać jego sędzią lub prawodawcą, a może i królem. Ten mu zadawał imparitatem, a gdy mu je dowiódł, samozwaniec cały majątek utracał, który najczęściej iure caduco dostawał się temu, co go przekonał o nieprawe posiadanie zaszczytu jemu nienależnego i tym uwolnił obywatelstwo swojego województwa od wielkiego zgorszenia; ile że gdy by mu tego n i e dowiódł, podpadał poena talionis. Młodzieży teraz o tym gadać, to słucha jakby o żelaznym wilku jej pleciono; albo ona rozumie, czym było nasze szlachectwo? Wie ona z historii, że Jan Zamojski podpisał się: Nobilis Polonus omnibus par - a może o tym nie wie, że na Litwie jest kilkadziesiąt domów, co książęcego tytułu nosić nie chcą, a mają do niego prawo. Nie tylko Ogińscy, ale Puzynowie Mickiewicze, Świrscy, Wańkowiczowie, Mirscy noszą mitry na herbach i są prawdziwymi książętami, do czego nigdy przyznawać się nie chcieli przez miłość równości szlacheckiej i po wtóre, co księstwo prawdziwemu szlachcicowi dodawało? Jeszcze to nie najdawniej, kiedy książę de Ligne, panujący w Niemczech, ożeniwszy syna swojego z naszą księżniczką Massalską, starał się o indygenat dla siebie na sejmie 1786 roku; otrzymał ten zaszczyt, ale z takimi trudnościami, że powiedział publicznie: "Łatwiej w Niemczech o udzielność niż w Polsce o szlachectwo." I dziwi się młodzież, że ci sami, co długo trutynowali, czy tak wielkiego męża, hetmana rzymskiego cesarza i księcia udzielnego, przyjąć szlachcicem lub nie, obruszali się na jakiego rzeźnika lub bandurzystę, co sam siebie nobilitując, deptał najkardynalniejsze prawo narodu! A potem, doświadczenie przekonywa, że z ludzi podejrzanego szlachectwa niewielka pociecha. W podróży swojej do Ukrainy pan Sakowicz pisze, że w okolicach Machnówki dziedzice tak bezczelni, że jeden drugiemu psy i konie kradnie wśród białego dnia. Taka rzecz, niesłychana dawniej po szlachcie, mocno mnie była zastanowiła i temu wierzyć nie mogłem, jakoż i teraz myślę, że trochę przysadził pan Sakowicz. Ale już teraz miarkuję, skąd coś podobnego wyjść mogło. Dowiedziałem się, że JW. Potocki, wojewoda kijowski, został handlarzem i do swojego miasteczka Machnówki pościągał do tych różnych buchalterii, do których szlachta nasza niezdatna, różnych przekrztów a popowiczów, a mieszczuków: tego do pióra, tego do kasy, tego do transportów. A oni, nazbierawszy grosza, szlachtą się porobili i między sobą porozbierali część dziedzictwa wojewody, a że zabór zaraz nastąpił, to im uszło i via facti [drogą faktu dokonanego] utrzymali się przy szlachectwie; i teraz urzędują, i nosy do góry zadzierają ich synowie I cóż może być dobrego z takich? Nie lepiejże było za naszych czasów kadukiem pozbyć się takiego śmiecia niż lak dziś być nim obsypanym? I chwała niech będzie Bogu, że jeszcze na Litwie szlachta się trzyma i od dziadów i naddziadów na dziedzicznej roli pracuje. Toteż takich paskudztw o nas nie piszą. Tłomaczę jaśnie, dlaczego my tak nasze szlachectwo cenili. Nie była to pycha, ale natura naszych ustaw, naszej Rzeczypospolitej; a kto jej był zasłużonym, tym samym mieliśmy go nie tylko za szlachcica, ale za magnata, choćby się urodził chłopem. I na dowód tego przytoczę przykład pana Sawy, co się urodził prostym Kozakiem, nobilitacji nie miał, a był marszałkiem zakroczymskim w czasie konfederacji barskiej.

Znał mnie on, bo prawie na moim ręku skonał; a chociaż, nie chwaląc się, z dawnego rodu jestem szlachcicem (bo każdemu w metrykach koronnych wolno odczytać, jak sześciu Sopliców podpisało się na elekcją króla Stefana), byłem mu posłuszny. A nie tylko ja i mnie podobni, ale JW. Potoccy, wojewodzice wołyńscy, byli pod nim regimentarzami, a choć magnaci całą gębą, drżali przed nim. Razu jednego za to, że jeden z wojewodziców nie dość prędko dopełnił jego rozkazu, czym Drewiczowi udało się wyjść prawie z naszych rąk, to pan Sawa jak zaczął łajać wojewodzica i grozić mu, że jeżeli kiedykolwiek dopuści się podobnej niepilności, to każe mu w łeb wypalić. To było w obliczu wielkich panów, zapewnię spokrewnionych z wojewodzicem, a nikt nie powiedział: "A co to ma Kozak gnębić senatorskiego syna?" - bo wszyscy mieli Sawę za równego siebie. Jakoż on poświęceniem dla ojczyzny wyrównał te zasługi, które magnaci po przodkach swoich odziedziczyli, a którymi jedynie są magnatami.

Sawa urodził się w czehryńskim starostwie, skąd był ów przeklęty zbrodzień Chmielnicki (tak to z jednego drzewa może być i krzyż, i motyka!), a że od dzieciństwa umiał śpiewać dumki i grać na bandurce, pan Woronicz, wówczas starosta czehryński, przywiózł go małego do Warszawy, a gdy go odumarł, a Sawa podrósł, po dworach służył za kozaka; bandurkę zarzucił, a nawykł do innych zabaw i spisą, i szablą tęgo robił, i na polowaniach zające z pistoletu bił, i naszego języka się wyuczył, i nasz obrządek przyjął, chociaż i pierwej był katolikiem, jeno obrządki ruskiego, ale mając szlachetne serce, jak najmniej się chciał różnić od szlachty. On to w czasie siedmioletniej wojny w pułku Szybilskiego - prostego, jak on, włościanina - Fryderykowi pruskiemu służył i niepospolitą sławę zjednał; i mógłby tam los sobie zapewnić, ale zatęskniwszy się za ojczyzną do niej powrócił, a jako nieszlachcic, nie mógł się w komputowym wojsku umieścić, i musiał na nowo po panach służyć. Otóż kiedy się zaczęła konfederacja barska, był wielki zjazd w Piotrkowie na reasumpcji trybunału i mnóstwo było panów z licznymi dworami; a że wielcy panowie, co prawie wszyscy mieli dobra na Rusi, utrzymywali Kozaków zbrojnych na koniach, w Piotrkowie było ich kilkuset. A Sawa, co się znajdował pod tę porę w Piotrkowie i wisiał przy dworze JW. Działyńskiego, marszałka trybunału, że był sam Kozakiem, łatwo się z nimi porozumiał i tak koło nich pochodził, że mógł na nich liczyć, jak na cztery tuze. I kiedy pan Kwilecki, starosta kościański, marszałek konfederacji, po podniesieniu konfederacji w Poznaniu poszedł ku Piotrkowowi, rozbiwszy księcia Sołtykowa pod Rozrażowem, Sawa, zebrawszy do półtrzecia sta Kozaków na dobrych koniach, wśród dnia wyszedł z Piotrkowa, spotkawszy rejterującego się Sołtykowa, na niego napadł niespodziewanie, rozbił go do reszty, zabrał mu harmaty, jego samego wziął w niewolę, złączył się z panem Kwileckim i z nim razem wszedł do Piotrkowa. Ten wypadek rozszerzył konfederacją po całej Wielkopolsce. Pan Kwilecki oddał Sawie dowództwo swojej przedniej straży i zaczęli maszerować ku Warszawie, jako Sawa upewniał, że stolica dostanie się w ich rękę, że gwardia koronna z nimi się złączy i że nie ma czego się obawiać stojących tam Moskali. Gdyby posłuchano pana Sawy, inny kierunek rzeczy by wzięły. Ale doszedłszy do Bolimowa, pan Kwilecki odebrał wiadomość, że całe Kujawy i Płockie powstaną, aby tylko jeden zbrojny konfederat im się ukazał. I to go zdecydowało zaniechać Warszawę, której się prawie dotykał, aby dostać się na prawy brzeg Wisły. "Nuż nam się nie uda opanować Warszawy - mówił Sawie - bo ten tchórz Poniatowski, co mógł, to zebrał na swoję obronę? Jeżeli porażeni zostaniem, cała konfederacja wielkopolska przepadnie, której i trzecia część jeszcze nie powstała. Lepiej nam się wzmocnić w Płockiem, otworzyć związki z Litwą, a dopiero na pewno pójść do Warszawy." Na próżno Sawa ofiarował mu z swoją awangardą samemu napaść na stolicę, tak był pewny swojego, na próżno cały szwadron pułku Mirowskich, prowadzony przez swojego porucznika Franciszka Dzierżanowskiego, przeszedł na naszą stronę pod samym Bolimowem, który doniesieniem świeżym potwierdzał wszystkie wnioskowania Sawy - nic nie mogło przekonać pana Kwileckiego, który sam był dobrym żołnierzem, w wojsku francuskim w młodości swojej służył, ale na nieszczęście więcej wierzył w naukowe zagraniczne prawidła wojskowości niżeli w instynkta polskie, tym więcej że popierał go w zdaniu inżynier francuski przy nim będący, a któremu mocno wierzył. Ten, uzyskawszy dość wziętości, iż przyczynił się do zwycięstwa pod Rozrażowem, nie mógł pojąć, jak można we trzy tysięcy ludzi dobywać miasto wielkie, obronione przez ośm tysięcy żołnierzy. Z boleścią więc serca Sawa musiał prowadzić awangardę ku Wyszogrodowi, gdzie się przez Wisłę przeprawili szczęśliwie.

W istocie pod pewnym względem nie pomylił się pan Kwilecki, bo jak tylko gruchnęła wiadomość, że nasi opanowali Wyszogród, całe Kujawy i Płockie podniosły konfederacją. Tam oddzielił od siebie Sawę pan Kwilecki, sam poszedł do Płocka dla poparcia konfederacji, a Sawę we trzysta koni posłał ku Zakroczymowi, aby rozszerzać powstanie po Mazowszu. Pan Franciszek Dzierżanowski z częścią Mirowskich, których jemu zostawił, z rozporządzenia pana Kwileckiego poszedł pod komendę Sawy. Z początku chciał z nim kota drzeć, jak szlachcic i oficer gwardii z Kozakiem, ale pan Sawa tak mu się dał poznać, że chociaż pan Dzierżanowski przy nadzwyczajnym męstwie był dość burzliwym, tak go słuchał jak dziecię piastunki. W Zakroczymiu stał batalion moskiewski i kilkuset Dońców, ale mnóstwo tamecznej młodzieży szlacheckie] do naszych umknęło i zaciągnęło się pod znaki Sawy. Moskale widząc, że dąży ku Zakroczymowi, wyszli naprzeciw niemu, tym pewniejsi zwycięstwa, że silny oddział karabinierów przyszedł był do nich z Warszawy. Rozwinęli się Moskale przed Zakroczymem i na widok naszych zaczęli strzelać z armat, kiedy jeszcze niepodobieństwo było nikogo trafić. Pan Sawa zalecił panu Dzierżanowskiemu cofać się przed kawalerią moskiewską, a sam, zakryty jego obrotem, rzucił się w lewo, by napaść na piechotę, jak się jazda oddali. Udało się doskonale. Pan Dzierżanowski, uciekając przed karabinierami i Dońcami, tak ich za sobą wyprowadził, że pan Sawa jak piorun pokazał się pod samym Zakroczymem. Piechota moskiewska uszykowała się w czworobok i dała ognia; ale pan Sawa nie dał im się poprawić, czworobok złamał, cztery armat zabrał i cały batalion co do nogi wyciął. Opamiętała się jazda moskiewska, że się oddaliła, wzięła się więc do odwrotu. Ale tu pan Dzierżanowski zaczął ją gnębić; jednak w największym porządku szła, pokąd myśląc, że do swojej piechoty się cofa. Pan Sawa ją przywitał kartaczami z armat przez siebie zdobytych; natenczas wszystko się rozsypało: ten do Lasa, ten do Sasa, a pan Dzierżanowski tego nachwytał, ile sam chciał.

I tak wszedł pan Sawa do Zakroczymia, gdzie mnóstwo było obywatelów po klasztorach uwięzionych, którym natychmiast wrota otworzono. Liczne magazyny wpadły w jego ręce, a czego pan Sawa dla wojska nie użył, rozdał między mieszkańcami i nie tracąc czasu, zebrał szlachtę będącą w mieście, aby natychmiast sporządziła akt powstania. Tak się podniosła konfederacja w Zakroczymiu; marszałkiem jednomyślnie ogłoszonym został Sawa, a regimentarzami panowie Lelewel i Kiciński.

- Bójcie się Boga, panowie! Ja prosty Kozak; jak ja mam nad wami marszałkować?

- Innego marszałka nie chcemy! - krzyknęła szlachta. - Pan Bóg i twoje zasługi zrobiły ciebie polskim szlachcicem, nim sejm ciebie takim uzna.

Przy tym nie byłem, ale świadom jestem, jakbym temu wszystkiemu [był] przytomny; bo wiem to i od samego pana marszałka Sawy, i od pana Dzierżanowskiego, i od pana Lelewela, regimentarza zakroczymskiego, i od wielu innych, z którymi później służyłem, a wszystkich relacje na jedno godzą się. Dość że ta sama szlachta, co nie tylko urzędziku, ale wioski dzierżać by nie pozwoliła nieszlachcicowi, marszałkiem swoim ogłosiła Kozaka; bo nasza duma szlachecka nie była ad destruendum, sed ad aedificandum patriae [na zniszczenie, ale na budowanie ojczyzny]. A sam widziałem, jak inni marszałkowie i sam JW. Pac, co był nad nimi wszystkimi, obcowali z nim jak z równym i szanowali go tak, że gdyby go wyniesiono i na kasztelana krakowskiego, nikt by się ani skrzywił, taki z niego był wielki wojownik i godny obywatel. - Ciągle się wsławiał marszałek zakroczymski; gdzie było największe niebezpieczeństwo, można było zakład trzymać, że się jego znajdzie. A że ludzie przy nim i za nim padali, że kule ustawicznie mu dziury robiły w odzieniu, tak że zawsze łatany chodził, a sam nigdy plejzerowany nie był, a Rusini że są zabobonni, między jego Kozakami było przekonanie, że on był charakternikiem, jak mówią na Ukrainie, to jest, że umiał kule zamawiać, iż go żadna trafić nie mogła. Więc to od nich i po nas rozeszło się; przyznaję, że sam temu wierzyłem, a to mniemanie bardzo jego obrażało: raz, że był dobrym katolikiem, po wtóre, że jako rycerza miał siebie za zhańbionego, iż o nim myślano, że na pewno w niebezpieczeństwo idzie; i nieraz świadkiem byłem, jak przeklinał swoje szczęście, że rany dostać nie może. Ale na moje i ojczyzny nieszczęście przekonałem się, że on nie był charakternikiem. Bo już kiedy nasze zaczęły się interesa plątać, pan Sawa przedsięwziął próbować, czy mu się uda wziąć Warszawę, zebrał z różnych komend do tysiąca jazdy, między którymi i ja mu się dostał; szliśmy więc lasami powiatu radomskiego; często udawało się nam gromić oddziały moskiewskie, nawet pod Jedlińskiem Drewiczaśmy zbili i może byśmy go samego wzięli, gdyby pan regimentarz Potocki nie był się o jedną godzinę spóźnił; ale taki wzięliśmy przeszło pięćdziesiąt jego huzarów, których wszystkich kazał pan marszałek zakłuć i pastwiono się nad nimi. Pan Sawa był ludzki i z niewolnikami moskiewskimi łagodnie się obchodził; ale że Drewicz wielkie okrucieństwa popełniał, żonom konfederatów piersi odrzynał i niewolnikom skóry z ramion zdzierał, by im wyloty wiszące robić - więc równym okrucieństwem się odpłacał niewolnikom jego komendy. Po tym zwycięstwie poszliśmy dalej, zawsze dążąc ku Warszawie; Suwarow, natenczas brygadier, we cztery tysiące ludzi oddzielił się, by nas ścigać, i zastąpił nam drogę pod Mszczonowem. Sawa, choć nierównej siły, odważył się pójść wstępnym bojem. Mszczonów był w ręku Moskali; staw wielki przedzielał ich od nas, a grobla długa prowadziła do miasteczka. Już jazda moskiewska przeszła była groblę i piechota zaczynała przez nią przechodzić. Pan marszałek chciał napaść na jazdę, nim piechota przejdzie, i skrzydłem ją atakując, od grobli oderżnąć. Na to uszykował do boju prawie cały swój korpus, pana wojewodzica wołyńskiego zostawiwszy w odwodzie z półtorasta końmi. Dobrze się udało było, bo zaraz uderzył na nich, że zaczęli uciekać w nieporządku, i już ich był oderżnął, ale nad samą groblą na wzgórzu stały harmaty moskiewskie, które jak dały ognia, od pierwszego wystrzału pan Sawa dostał kartaczem w udo, że spadł z konia. Była to jego rana pierwsza i ostatnia. Kozacy, co byli do niego jak do ojca przywiązani, widząc go rannym, okropnie się pomieszali (oni to mieli go za charakternika), podnieśli go, a on z największą przytomnością oddał komendę regimentarzowi zakroczymskiemu Lelewelowi, zlecając mu, by ścigał pierzchającą jazdę moskiewską, a sam się kazał zanieść do karczmy, pod którą stał wojewodzie wołyński z odwodem, gdzie i ja się znajdowałem.

Zaczęliśmy obwiązywać, jak umieli, ranę pana Sawy. Cierpiał mocno, jak widać było po twarzy, ale najmniejszego jęku nie wydał, tylko wszystko patrzał na komendę swoję, którą panu Lelewelowi był oddał. Ale ten jej rady dać nie mógł; bo jak się spostrzegli, że nie Sawa ich prowadzi, pierzchnęli tak, że uciekający Moskale opatrzyli się i na nowo zaczęli się szykować. Pan Sawa widząc, że dobrowolnie nasi na zgubę idą, choć udręczony boleściami, kazał wynieść kołyskę z karczmy i ją przywiązać do dwóch koni swoich najlepszych, na których posadził doświadczonych Kozaków, a samego siebie kazał włożyć w kołyskę, tak że między dwoma Kozakami na powietrzu wisiał, i kazał sobie podać proporzec. Tak niebezpiecznie i niewygodnie siedząc, uszykował nasz odwód i zakomenderował naprzód, aby do powrotu zmusić uciekających żołnierzy. Jakoż oni na widok wodza opamiętali się, który wisząc między końmi na powietrzu, przy najokropniejszych bólach do ataku nas wszystkich prowadził, złamał szyk moskiewski i zmusił ich do ucieczki. Ale wszystko było za późno. Już i piechota moskiewska, i armaty przeprawiły się były przez groblę. Jak zaczęli więc dawać ognia na nas, sam pan Sawa pomiarkował, że nie ma nic do czynienia, tylko albo uciekać, albo doczekać się, aż co do jednego nas wszystkich ubiją. A że boleści jego coraz więcej się wzmagały, że od rozumu aż odchodził, tyle tylko że korpus odprowadził poza Mszczonowską Wolę, a przedzieliwszy się wsią od ścigającej nas kawalerii moskiewskiej, która, dwa razy rozsypana, po trzeci raz na karku nam siedziała, z dwóch stron kazał wioskę podpalić. A wiatr był tak wielki, iż wkrótce cała objętą została płomieniem; to wstrzymało czas jakiś Moskalów. Dopiero pan Sawa na dwie części podzielił swój korpus. Dowództwo jednej oddał wojewodzicowi wołyńskiemu, a drugiej poruczył panu Lelewelowi, zalecając im najmocniej, aby każdy inną drogą się cofał ku krakowskiemu województwu i nigdy nie łączyli się z sobą; a sam z dwoma Kozakami i ze mną, co nie chciałem jego odstąpić, został, żegnając się z swoimi, których pocieszył przyrzeczeniem, że jak tylko się wyleczy, ich znajdzie, gdzie by oni nie byli. Myśmy wszystkie konie zostawili przy komendzie, a. jego na rękach w las piechotąśmy unieśli i pierwszą noc przepędziliśmy między krzewinami pod gołym niebem, ratując, jak można było, pana marszałka, który coraz był słabszy, że aż ustawicznie omdlewał. Nazajutrz z rana błąkając się po lesie natrafiliśmy na chałupę jednego z podleśniczych mszczonowskiej puszczy i tam oddawszy się Bogu, na oślep do chałupy weszli; bo trzeba koniecznie było w spokojnym miejscu złożyć pana Sawę, inaczej byłby nam skonał w rękach. A podleśniczy pokazał się poczciwym szlachcicem i ojczyźnie wiernym, a choć ubogi i obarczony dziećmi, ostatkiem z nami się podzielił. Poprzebierał mnie i Kozaków za gajowych, pościel swoją w zamkniętej komorze posłał i na niej marszałka złożył, gdzie podleśniczyna jego pilnowała; a sam w nocy wózkiem udał się do Mszczonowa, skąd Żyda cerulika przywiózł. Ten opatrzył rany pana Sawy, którego udo tak było spuchnięte, że wszystko trzeba było na nim pokrajać. Boleści tak się odnowiły za pierwszym opatrzeniem, że nie mógł wytrzymać i jęknął kilka razy, a potem zemglał, żeśmy go ledwie ocucili. A przyszedłszy do siebie, powiedział nam:

- A co? Wszak przekonaliście się, żem nie charakternik. Umówił się cerulik, żeby co nocy po niego przyjeżdżano; a w dzień szanowna nasza gospodyni, pani Kleczkowska, którejeśmy powierzyli, jako jej mężowi, jakiego wielkiego człowieka mają w swym domu, cały dzień jego pielęgnowała jak rodzonego ojca. I dobrze nam szło przez tydzień, bo pan marszałek już zaczynał przychodzić do siebie i na jednej nodze skacząc przenosił się już z łóżka do kufra pani Kleczkowskiej, na którym siadywał, aby nie nadto zaleniwieć. I robił nam cerulik nadzieją, że za parę tygodni będzie mógł na koniu siedzieć. Ale w Mszczonowie stała komenda moskiewska; bo przed Suwarowem pan wojewodzie wołyński nie umknął i w kilkanaście godzin po rozstaniu się naszym rozbity, dostał się w niewolą z mnóstwem naszych, bo z około trzechset ludzi, co ich miał jeszcze, ledwo pięćdziesiąt się wyratowało, a wszystko albo ubite, albo zabrali Moskale. Otóż od niewolników Suwarow się dowiedział, że Sawa ranny zaraz po mszczonowskiej potyczce opuścił komendę; wnioskował, że koniecznie musi się ukrywać gdzieś w okolicach Mszczonowa. A że jemu bardzo szło, aby go dostać, raz, że to był jeden z najdzielniejszych wodzów konfederacji, po wtóre, że chciał na nim pomścić wielu Drewiczowskich huzarów, którym ręce i nosy kazał poodrzynać pan Sawa odwetując się ich okrucieństw, o których nadmieniłem, oddzielił więc od siebie pułkownika z znacznym oddziałem i kazał mu stanąć w Mszczonowie i koniecznie dostać Sawy.

Gdzie diabelska robota, zawsze sam diabeł pomaga. A że wojsko moskiewskie na dwie części się dzieli: połowa oficerów żołnierze, a połowa szpiegi i tych ostatnich większa wziętość i prędsze postąpienie niż pierwszych (szpiegowskie rzemiosło u nich przyszło do wysokiego stopnia doskonałości), dośledziłi więc, że cerulik mszczonowski tajemnie co nocy gdzieś wyjeżdża. Łapią jego i dopóty biją, aż się przyznaje; więc sadowią go na koniu, aby był ich przewodnikiem, i w czterdziestu jeźdźców zbrojnych za nim idą do leśnej chałupy. Otaczają ją, a w kilku wpadają w środek. Gospodyni im grzeczności robi, rada ich potraktować, ale oni, obtrząsnąwszy chatę, widzą izbę zamkniętą, wysadzają drzwi i zastają pana Sawę siedzącego z pistoletem w ręku.

- Pierwszy z was, co do mnie przystąpi, w łeb mu wystrzelę.

Cofnął się oficer, ale natychmiast kazał chałupę zapalić. Wpadliśmy ja i dwaj Kozacy i wynieśliśmy pana marszałka. Jak go zobaczył oficer za domem, odezwał się:

- A co, kapitulujesz waćpan?

- Oto moja kapitulacja! -odpowiedział marszałek i wystrzeliwszy, pierś mu przeszył. Drugi oficer krzyknął:

- Zakoli jego!

My, choć bezbronni, rzuciliśmy się, by go ciałem naszym zasłonić; ale jak mnie jeden Moskal szablą dał po łbie, krew mnie oblała i przygłuszony zostałem, a kilku na mnie wpadło z postronkami i związali mnie, żem ruszyć się nie mógł. A pana marszałka, bezbronnego, zaczął jeden oficer, jak się pokazało, Polak w służbie moskiewskiej, bić go po łbie drzewcem od spisy; naszych dwóch Kozaków, to widząc, z gołymi rękami odepchnęli oficera; ale on ich obydwóch zakłuć kazał, i ci przy mnie skonali mając oczy obrócone na JW. marszałka. Oficer od Dońców zgorszył się postępkiem Polaka i sam zaczął zasłaniać naszego wodza, mówiąc: "Leżaszczaho nie bit' "- i dopiero się zreflektował [ów Polak], że jak go żywego przyprowadzi do generała, prędzej dostanie krzyż, niż gdy trupa przyniesie.

I na jednym wozie nas obydwóch przywieziono do Mszczonowa: mnie z głową obwiązaną i związanego, żem ruszyć [się] nie mógł, a pana Sawy kilkakrotnie pokłutego; z głową spuchniętą, z bandażem od rany oderwanym, że do człowieka nie był podobny. Każde ruszenie ciasnego wożą, którego cwałem konie ciągnęły, było dla mnie istną torturą, a cóż dopiero pana marszałka, który całą drogę odprawiał psalmy pokutne i taką mnie głos jego impresją zrobił, że chociaż już pięćdziesiąt lat i więcej minęło, ile razy mówię lub słyszę: Miserere mei, Domine, secundum magnam misericordiam tuam, zaraz mi staje przed oczyma marszałek zakroczymski i łzami się zalewam. I teraz to pisząc płaczę.

Przywieźli nas do Mszczonowa, gdzie miał komendę generał Potapow, Moskal rodowity, człowiek godny i tkliwy. On bardzo się z nami ludzko obchodził: do pana Sawy mówił z szacunkiem i łagodnością i jemu dał izbę we własnej swojej kwaterze, którą z nim podzielałem wedle woli jego. Z błotem zmieszał generał oficera za barbarzyńskie jego z nami obydwoma, a szczególnie z marszałkiem obejście; swojemu cerulikowi kazał nasze rany opatrywać i zapytał pana Sawy, czego on pragnie, a że wszelkie jego rozkazy dopełniać starać się będzie.

- Niedługo panu generałowi naprzykrzę się - odpowiedział mąż - bo czuję, że wszystko się kończy; ale prosiłbym o księdza.

Jakoż natychmiast proboszcza sprowadzono, który go wyspowiadał i dał mu ciało Pańskie, potem zaczął odprawiać pacierze, które za nim powtarzał pan Sawa bardzo przytomnie, że nie mogłem do głowy sobie przypuścić, aby był tak bliskim śmierci. A potem niby zasnął cokolwiek, ale wkrótce się ocknął i powiedział mnie:

- Oto mam na sobie szkaplerz, w którym zaszyte są relikwie świętego Wojciecha; jak skonam, zdejmiesz go i zaklinam waćpana, byś go oddał panu Kaźmierzowi Puławskiemu, staroście wareckiemu. Jeśli ci się uda z nim się obaczyć, powiedz mu, żem do śmierci był jego przyjacielem, a poproś go, by ten szkaplerz nosił, jako ostatnią ode mnie pamiątkę.

Potem zażądał wody, wziął jej do ust, ale już przełknąć me mógł, i coś mówił niewyraźnie, ale można było dosłyszeć: "Jezus, Maria, Józef" - i zaczął konać. Nie pamiętam, co się ze mną działo, ale jednak jego rozkaz dopełniłem, bo szkaplerz zdjąłem i ciągle go nosiłem, aż dopóki się obaczyłem z panem starostą, co nieprędko nastąpiło. A potem mnie wraz z innymi niewolnikami, między którymi był i JW. Potocki, wojewodzic wołyński, wyprawili aż do Kazania; a Bóg świadek, że mniej czułem utratę wolności, jak że ojczyzna już nie będzie się cieszyć tak dzielnym i poczciwym synem, jakim był pan Sawa.


PAMIĄTKI SOPLICY