VII. Arminia

 

"Skoro z chaosu niebo i młoda ziemia się wysnuły, 
Ewa pomiędzy nimi była w połowie kwiatem; w połowie gwiazdą."

Zachariasz Werner

 

WDOWA THOLDENA ZUPEŁNIE przyszła do zdrowia, lecz córka jej, Arminia, nie odzyskiwała swego wesołego, pełnego szczeroty humoru. Matka z boleścią spoglądała w przyszłość, a odpychała od siebie przeczucia. Córka, niegdyś najmniejszą myśl powierzająca matce, teraz sama sobie z nich sprawy zdać nie umiała, a jednak dwa tylko obrazy mimowolnie cisnęły jej się do pamięci: obraz Kosmopolity i Sędziwoja.

Kiedy wdowa Tholdena z wzrastającą tęsknotą chciała rozwikłać niepewne marzenia Arminii, wspomnienie Sędziwoja wywoływało rumieniec na jej bledniejące lica, serce jej żywiej uderzało, lecz znowu imię Kosmopolity w tej chwili spokoiło jej wzruszenie i napełniało jakimś trwożliwym uszanowaniem.

- Prawda jest - odpowiadała matce - Kosmopolita jest pięknym, ale on zanadto jest pięknym; ja tylko na obrazach świętych i aniołów widziałam podobnych. On wygląda młodym, a poważny jest jak starzec. On ma w oczach coś takiego, na co ja patrzeć nie śmiem. Kiedy wieczorem siądę w kąciku modlić się i oczy zamknę, strach mnie całą przejmuje; jego twarz i te oczy stają przede mną i świecą mi się w pamięci; na próżno je chcę od siebie odegnać, wtedy z bojaźni do ciebie, matko, uciekam.

Matka nic nie odpowiadała, w głębi duszy musiała zamykać swoje myśli. Kosmopolita jednak prawie co wieczór bywał u wdowy. Gdy przyszedł, zdawało się, jakoby inne, uroczyste jakieś tchnienie ożywiało wszystkich. Rozmowa jego dziwny wpływ wywierała. Nie dawał on rad, nauk moralnych ani maksym, ale obojętne na pozór uwagi nad ludźmi, nad wypadkami, bezpośrednio wpływały do duszy. Powieści jego o dawnych, niekiedy bardzo odległych czasach, jakby ich był świadkiem, nosiły urok żywego słowa, zupełnie różnego od opisów historycznych; a każde to słowo wywierało niezatarty wpływ na słuchających. Każdy czuł się lepszym, dumniejszym z tego, iż jest człowiekiem; jakaś błoga radość napełniała serce, zdawało się, że wszystko dokoła oddycha szlachetnością, której widomym ogniskiem był Kosmopolita.

Sędziwoj oprócz tego widział jeszcze w każdym wyrazie Kosmopolity wyższego ducha, drugie ukryte znaczenie, którego się domyślał nie mogąc zrozumieć. Pomimo wszelkich usiłowań nie mógł znaleźć sposobności wypytania go się o ostatnie wypadki, o los Adeli i Rogosza. Dręczony niespokojnością, miotany tysiącem uczuć, postanowił pewnego wieczoru koniecznie rozmówić się z nim. Późno już było, Kosmopolita nie przyszedł.

Wdowa, po udaniu się Arminii na spoczynek, śmielsza jak zwykle, jakby koniecznie potrzebująca wylania się, spółczucia, opowiadała Sędziwojowi o swoich nadziejach i troskach.

- Bodenstein - mówiła - od czasu, jak stanowczo odmówiłam mu rękę Arminii, bywa u nas tylko pod pozorem dowiadywania się o moim zdrowiu; ale szatański uśmiech tego człowieka i jego złośliwość każą mi się wszystkiego złego po nim spodziewać. On ze wszystkimi łotrami tutaj związany, a ja sama jedna czy zdołam zasłonić od jego sideł córkę i siebie?

- Dopóki Kosmopolita czuwa nad wami - rzekł Sędziwoj - nie wierzę, aby ten brudny i próżny paracelsista był wam w stanie szkodzić, aby się ośmielił...

- A jednak - dodała posępnie wdowa - ta opieka większą mnie czasem trwogą przejmuje jak wszystkie napaści Bodensteina. Bóg tylko czuwa nad losem ludzi, święta jego wola, a serce mi szepce, iż największym grzechem sprzeciwiania się jego woli.

- A czyjaż wola, jeżeli nie Boska, jest w stanie nadać potęgę, jaką on posiada?

- Ja, słaba niewiasta, nie umiem i nie chcę badać, jakie źródło jest jego mądrości i siły, lecz to, czego ty może nie uważałeś, oko matki dostrzegło. Ja po jego wzroku, po niektórych wyrazach dostrzegłam, iż usiłuje i w części już wywiera wpływ na moją biedną córkę. Ty nie wiesz, co to za spojrzenie. On, jak wąż, może zakląć ofiarę, iż mu się bronić nie śmie. Ja lękam się i drżę o los Arminii. Badałam ją i jej serce niewinne, a już dwoma uczuciami rozdwojone, trwogą mnie przejęło.

- Każde jego słowo - odparł Sędziwoj oburzony - oddycha szlachetnością, wszystkie postępki nacechowane najwyższą cnotą, każdy krok jego dąży do tego, co dobre i piękne - i takiego człowieka miałażbyś się obawiać?

- Nie rozumiesz mnie - przerwała wdowa rumieniejąc się - wiem, iż zamiary jego są prawe, i właśnie drżę o to, aby jej nie żądał za żonę. Odmówić bym nie mogła i nie potrafiła, bo co chcą tacy ludzie, to zawczasu wiedzą, iż się stanie; ale wtedy...

- Jak to - zawołał zdziwiony Sędziwoj - losu, którego wszystkie kobiety na ziemi zazdrościć by mogły - zostania żoną tego półboga - ty, matka, broniłabyś swej córce?

- Błogosławiłabym tej godzinie, gdybym nie była sama żoną adepty... I mój mąż, o którym tyle słyszałeś, obdarzony był nadludzką, tajemną mądrością. Ja wiem i czuję, że jakieś niewidzialne węzły łączyły go z Kosmopolitą. On, nie znając nas, zna najmniejszy szczegół naszego życia; on moje myśli, moje walki wewnętrzne zgaduje. Ja drżę, aby i córka moja nie wzięła za miłość, która się w jej duszy do innego człowieka już rodzi, innego jakiegoś uroku... Ja lękam się Kosmopolity, jak niegdyś Tholdena się lękałam...

Wtem nagle, rzucając wzrokiem dokoła, spostrzegła na stole miniaturę na złotej owalnej blaszce wystawiającą piękną młodą kobietę. Porwała ją i ciskając od siebie zawołała:

- O Boże! skąd się to tutaj dostało! to mój portret, który dałam Albertowi i jest temu rok ośmnasty.

I skazując palcem w kąt pokoju krzyknęła blednąc:

- Widzisz go! Oto jest! Arminią ratuj!

Sędziwoj spojrzał w miejsce wskazane, lecz nic nie spostrzegł. Wdowa upadła zemdlona w okropnych kurczach, taka była zwykła jej słabość.

Na próżno później dowiadywano się, jakim sposobem nieszczęsna miniatura do domu się dostała. Była to taż sama, którą Albert Grandorf na godzinę przed swoją śmiercią przegrał w karty.

 


POPRZEDNI ROZDZIAŁ

SPIS TREŚCI

NASTĘPNY ROZDZIAŁ