Dzień piąty

Nazajutrz o świcie karawana gotowa była do pochodu. Zstąpiliśmy z gór i zeszliśmy w głębokie doliny, czyli raczej w przepaście, które zdawały się dosięgać wnętrzności ziemi. Przerywały one pasmo gór w tylu rozmaitych kierunkach, że niepodobieństwem było rozpoznać położenie lub cel, do którego zmierzaliśmy.

Postępowaliśmy tak przez sześć godzin i przybyliśmy do zwalisk opuszczonego miasta. Tam Zoto kazał nam zsiąść z koni i zaprowadziwszy mnie do studni, rzekł:

- Senor Alfonsie, racz spojrzeć w tę studnię i powiedz mi, co o niej sądzisz.

Odpowiedziałem, że widzę wodę i że sądzę, iż jest to zwykła studnia.

- Mylisz się - rzekł Zoto - jest to wejście do mego pałacu.

To mówiąc pochylił głowę nad otworem i wydał szczególny krzyk.

Na ten odgłos ujrzałem, jak deski wysuwają się z boku cembrowin, tworząc pomost na kilka stóp nad wodą. po czym uzbrojony człowiek wyszedł tym samym otworem, a za nim następny.

Gdy wydostali się na brzeg, Zoto rzekł do mnie:

- Senor Alfonsie, mam zaszczyt przedstawić ci dwóch moich braci: Cicia i Moma. Zapewne widziałeś ich powieszonych na szubienicy, ale to nie przeszkadza, że obaj są zdrowi i będą zawsze służyć na twoje rozkazy, są bowiem równie jak i ja w służbie i na żołdzie wielkiego szejka Gomelezów.

Odpowiedziałem mu, że mocno jestem ucieszony widokiem braci człowieka, który mi wyświadczył tak ważną przysługę.

Chcąc nie chcąc musieliśmy spuścić się do studni. Przyniesiono sznurową drabinę, po której dwie siostry zgrabniej zestąpiły, aniżeli byłbym się spodziewał. Udałem się w ich ślady. Stanąwszy na deskach, znaleźliśmy małe boczne drzwi, którymi trzeba było wejść, skurczywszy się we dwoje. Wkrótce jednak spostrzegliśmy szerokie schody, wykute w skale i oświecone lampami. Zeszliśmy przeszło dwieście schodów w głąb ziemi, na koniec dostaliśmy się do podziemia, rozdzielonego na mnóstwo komnat i mniejszych pokojów. Część mieszkalna, dla ochrony od wilgoci, pokryta była wewnątrz korkiem. Widziałem później w Cintra, niedaleko Lizbony, klasztor wykuty w skale, którego cele również obite były korkiem ź który z tego powodu nazywano korkowym klasztorem. Oprócz tego ciągle podsycane ognie utrzymywały łagodne ciepło w podziemiu Zota. Konie rozmieszczone były w okolicy, ale w razie potrzeby można je było sprowadzać pod ziemię przez otwór, wychodzący na sąsiednią dolinę. Urządzono nawet w tym celu specjalną windę, wszelako rzadko kiedy jej używano.

- Wszystkie te cuda - rzekła Emina - są dziełem Gomelezów. Wykuli oni tę skałę, gdy byli jeszcze panami kraju, czyli raczej dokończyli pracę zaczętą przez pogan zamieszkujących Alpuharę w chwili ich przybycia. Uczeni utrzymują, że w tym samym miejscu znajdowały się niegdyś kopalnie czystego złota betyckiego, dawne zaś przepowiednie głoszą, że cała ta okolica powróci kiedyś w posiadanie Gomelezów. Co myślisz o tym, Alfonsie? To byłoby piękne dziedzictwo.

Nie podobały mi się słowa Eminy i wyraźnie jej to oświadczyłem; następnie odwracając rozmowę, zapytałem, jakie są jej zamiary na przyszłość.

Emina odrzekła, że po tym wszystkim, co zaszło, nie mogą dłużej pozostać w Hiszpanii, ale chcą nieco wypocząć, dopóki nie zostanie przygotowany dla nich okręt.

Zastawiono obiad obfitujący zwłaszcza w zwierzynę i suche konfitury. Trzej bracia usługiwali nam z bezprzykładną gorliwością. Uczyniłem uwagę moim kuzynkom, że niepodobieństwem byłoby znaleźć bardziej uprzejmych wisielców. Emina przyznała mi słuszność i zwracając się do Zota, rzekła:

- Ty i twoi bracia musieliście bez wątpienia doświadczyć w życiu wielu niezwykłych przygód, o których posłuchalibyśmy z wielką przyjemnością.

Po chwili nalegania Zoto zasiadł obok nas i zaczął w te słowa:

HISTORIA ZOTA

Urodziłem się w mieście Benewencie, stolicy księstwa o tej samej nazwie. Ojciec mój, równie jak ja, Zotem zwany, był z zawodu nader biegłym zbrojownikiem. Ponieważ jednak było ich trzech w mieście i tamci dwaj mieli więcej szczęścia, przeto rzemiosło jego zaledwie wystarczało na wyżywienie żony i trojga dzieci, to jest mnie i dwóch moich braci.

W trzy lata po ślubie moich rodziców młodsza siostra mojej matki wyszła za mąż za kupca oliwy nazwiskiem Lunardo, który na podarunek ślubny dał jej parę złotych kolczyków i takiż łańcuszek na szyję. Matka, wróciwszy z wesela, zdawała się być pogrążona w głębokim smutku. Mąż chciał dowiedzieć się o przyczynie, ona długo wzbraniała się mu ją wyznać, na koniec odkryła, że trawi ją żal, iż nie ma podobnych, jak siostra kolczyków i łańcuszka. Ojciec nic na to nie odrzekł. Miał w swoim składzie cudownie wyrobioną strzelbę do polowania z takimiż pistoletami i kordelasem. Strzelba, nad którą mój ojciec przez cztery lata pracował, dawała cztery strzały od jednego nabicia. Ojciec cenił ją na trzysta złotych uncji neapolitańskich, wyszedł jednak na miasto i całą broń sprzedał za osiemdziesiąt uncji, następnie kupił kolczyki i łańcuszek i przyniósł je żonie. Matka tego samego dnia poszła pochwalić się przed żoną Lunarda i niesłychanie ucieszyła się, gdy uznano kolczyki jej za daleko piękniejsze i bogatsze.

W tydzień potem żona Lunarda przyszła odwiedzić moją matkę. Tym razem miała włosy splecione w jeden zwinięty warkocz, przytwierdzony wielką złotą szpilką, zakończoną misternie wyrobioną rubinową różą. Ta złota róża zapuściła w serce mojej matki dotkliwe kolce. Znowu zaczęła się dręczyć i nie pierwej przestała, aż ojciec przyrzekł, że kupi jej taką samą szpilkę. Jednakże szpilka podobna kosztowała czterdzieści pięć uncji i ojciec, nie mając ani tyle pieniędzy, ani sposobów nabycia ich, wkrótce wpadł w tenże sam smutek, w jakim przed kilkoma dniami moja matka zostawała.

Tymczasem pewnego dnia odwiedził mojego ojca miejscowy bravo, nazwiskiem Grillo Monaldi, i przyniósł mu pistolety do wyczyszczenia. Monaldi, widząc posępność mego ojca, zapytał go o przyczynę i ten mu wszystko wyjawił. Po chwili namysłu Monaldi rzekł do niego tymi wyrazy:

- Panie Zoto. jestem ci więcej winien, aniżeli sam sądzisz. Przed kilkoma dniami znaleziono przypadkiem mój sztylet w ciele człowieka zamordowanego na drodze do Neapolu; sąd posyłał ten sztylet do wszystkich zbrojowników, a ty wspaniałomyślnie oświadczyłeś, że go po raz pierwszy widzisz, jakkolwiek sztylet pochodził z twego warsztatu i mnie samemu go sprzedałeś. Zeznając prawdę, mogłeś mnie wprowadzić w niepotrzebny kłopot. Masz tu więc czterdzieści pięć uncji, których tak potrzebujesz; nadto pomnij, że odtąd kiesa moja jest na twoje rozkazy.

Ojciec mój z wdzięcznością przyjął pieniądze i natychmiast poszedł kupić złotą szpilkę, w której tego samego dnia matka moja wystąpiła przed swoją dumną siostrą.

Matka, wróciwszy do domu, nie wątpiła, że pani Lunardo wkrótce ukaże się ustrojona w jaki nowy klejnot. Ale ta powzięła zamiar wcale innego rodzaju. Chciała pójść do kościoła z najętym lokajem w liberii i zwierzyła się z tym zamiarem swemu mężowi. Lunardo, z natury niesłychanie skąpy, łatwo przystawał na kupno kawałka złota, które zdawało mu się równie bezpieczne na głowie żony, jak w jego własnej szkatule, ale zupełnie odmiennego był zdania, gdy go proszono o uncję złota dla próżniaka, który nie wiedzieć dlaczego przez pół godziny miał stać za ławką jego żony. Jednakże pani Lunardo tak go męczyła i dręczyła bezustannie, że postanowił na koniec dla oszczędności sam ubrać się w liberię i pośpieszyć za żoną do kościoła. Pani Lunardo uznała, że mąż równie jest zdolny do tego rzemiosła, jak ktokolwiek inny i od najbliższej niedzieli postanowiła ukazywać się w kościele z lokajem tego nowego rodzaju. Wprawdzie sąsiedzi śmieli się z tej maskarady, ale ciotka moja przypisywała to uczuciu niepohamowanej zazdrości.

Gdy zbliżała się do kościoła, żebracy zaczęli krzyczeć na cale gardło we właściwym im narzeczu.:

- Mira Lunardu che falucriadu desu a mugiera!

Ponieważ jednak biedni tylko do pewnego stopnia posuwają swoją śmiałość, przeto pani Lunardo spokojnie weszła do kościoła, gdzie rozstąpiono się przed nią z należnym poszanowaniem. Podano jej wodę święconą i posadzono w ławce, podczas gdy matka moja stała wśród kobiet z najniższych warstw.

Matka, powróciwszy do domu. natychmiast zaczęła obszywać niebieski kaftan ojca starym żółtym galonem, odprutym od ładownicy jakiegoś munduru. Ojciec, zdziwiony, zapytał o przyczynę, na co opowiedziała mu postępek siostry, której mąż był tak grzeczny, że ubrawszy się w liberię, poszedł za nią do kościoła. Ojciec zapewnił ją, że nigdy nie zdobędzie się na tę grzeczność, wszelako następnej niedzieli najął za uncję złota wygalonowanego lokaja, który poszedł za matką do kościoła, i znowu pani Lunardo musiała ustąpić siostrze.

Tego samego dnia, zaraz po mszy, Monaldi przyszedł do mego ojca i odezwał się tymi słowy:

- Kochany Zoto, dowiedziałem się o współzawodnictwie w dziwactwach, jakie żona twoja ze swą siostrą wyprawiają. Jeżeli śpiesznie temu nie zaradzisz, będziesz nieszczęśliwy przez całe życie. Masz więc dwie drogi przed sobą: albo dać żonie porządną naukę, lub też jąć się rzemiosła, które by zaspokoiło jej skłonność do wydatków. Jeżeli chwycisz się pierwszej drogi, ofiaruję ci leszczynową różdżkę, której często używałem na nieboszczkę moją małżonkę. Nie jest to wprawdzie jedna z tych leszczynowych różdżek, które ujęte za oba końce obracają się w rękach i służą do odkrywania źródeł, a nawet czasami i skarbów, ale jeżeli weźmiesz ją za jeden koniec, a drugi przyłożysz do pleców twojej żony, zaręczam, że wkrótce łatwo ją wyleczysz ze wszystkich przywidzeń. Z drugiej strony, jeżeli pragniesz zaspokoić wszelkie jej żądania, ofiaruję ci przyjaźń najdzielniejszych ludzi w całych Włoszech, którzy teraz radzi przebywają w Benewencie, jako mieście granicznym. Sądzę, że mnie rozumiesz; namyśl się i daj mi odpowiedź.

To mówiąc Monaldi położył różdżkę na warsztacie mego ojca i odszedł.

Tymczasem matka moja po mszy poszła na korso i do kilku przyjaciółek, aby pochwalić się swoim lokajem. Nareszcie wróciła uradowana do domu, ale ojciec całkiem inaczej ją przyjął, aniżeli się tego spodziewała. Lewą ręką porwał ją za ramię, prawą zaś ująwszy leszczynową różdżkę zaczął wykonywać rady swego przyjaciela. Z taką gorliwością oddał się udzielania tej nauki, że matka padła zemdlona, co widząc przestraszony małżonek wyrzucił różdżkę, jął błagać o przebaczenie, otrzymał je i pokój znowu został przywrócony.

W kilka dni potem ojciec udał się do Monaldiego i powiedziawszy mu, że leszczynowa różdżka nie poskutkowała, polecił się przyjaźni dzielnych towarzyszów, o których ten mu wspomniał. Monaldi w te słowa mu odrzekł:

- Dziwi mnie to, że nie mając serca ukarać własnej żony, myślisz, że ci wystarczy odwagi, by czatować na podróżnych u skraju lasu. Zresztą jest to zupełnie możliwe, serce ludzkie kryje w sobie tyle różnych przeciwieństw. Chętnie przedstawię cię moim przyjaciołom, ale musisz wprzódy popełnić przynajmniej jedno morderstwo. Wieczorem po skończonej pracy weź długą szpadę, zatknij szylet za pas i przybrawszy zuchwałą postawę, przechadzaj się pod portalem Madonny. Być może, że kto zażąda twojej pomocy. Tymczasem bądź zdrów; oby niebo raczyło sprzyjać twoim przedsięwzięciom.

Ojciec posłuchał rady Monaldiego i wkrótce spostrzegł, że różni wojacy jemu podobni, a nawet zbi-rowie, pozdrawiają go ze znaczącym spojrzeniem. Po dwóch tygodniach takiej przechadzki jakiś zamożnie ubrany nieznajomy zbliżył się do niego i rzekł:

- Oto masz pan sto uncji. Za pół godziny ujrzysz przechodzących tędy dwóch młodych ludzi z białymi piórami na kapeluszach. Zbliżysz się do nich, jak gdybyś chciał im powierzyć jakąś tajemnicę, i rzekniesz półgłosem; "Który z panów jest margrabią Feltri?" Jeden z nich odpowie: "Ja nim jestem". Natenczas pchniesz go sztyletem w serce. Drugi młody człowiek jest nikczemnym tchórzem i zaraz ucieknie. Wtedy dobijesz Feltriego. Gdy wszystko już będzie skończone, wracaj spokojnie do domu i wcale nie staraj się schronić do kościoła. Ja będę tuż przy tobie.

Mój ojciec wypełnił słowo w słowo dane mu polecenie i gdy powrócił do domu, zastał już nieznajomego, którego nienawiści tak dobrze usłużył.

- Panie Zoto - rzekł tenże - mocno ci jestem obowiązany za wyświadczoną mi przysługę. Oto jest druga kiesa z setką uncji, które chciej przyjąć, i jeszcze jedna tej samej wartości, którą wsuniesz w rękę temu ze sług sprawiedliwości, który pierwszy się u ciebie pokaże.

Po tych słowach nieznajomy zawinął się w płaszcz i odszedł.

Wkrótce potem naczelnik zbirów stawił się u mego ojca, odebrawszy jednak sto uncji przeznaczonych dla sprawiedliwości, zaprosił go do siebie na przyjacielską wieczerzę. Udali się do mieszkania przyległego do publicznego więzienia i znaleźli już przy stole nadzorcę więzienia i spowiednika więźniów. Ojciec mój był nieco wzruszony, jak to zwykle bywa po pierwszym morderstwie. Duchowny, spostrzegłszy jego pomieszanie, rzekł:

- Panie Zoto, odłóż na bok te smutki. Za msze w katedralmym kościele płaci się po dwanaście tan. od sztuki. Powiadają, że zamordowano margrabiego Feltri. Każ zmówić ze dwadzieścia mszy za odpoczynek jego duszy, a otrzymasz rozgrzeszenie ogólne.

Po tych słowach już więcej nie wspomniano o tym, co zaszło, i wieczerza odbyła się wesoło.

Nazajutrz Monaldi przyszedł do mego ojca winszować mu czynu, którym się popisał. Ojciec chciał mu zwrócić czterdzieści pięć uncji, które dawniej był od niego pożyczył, ale Monaldi rzekł:

- Zoto, obrażasz mnie; jeżeli jeszcze raz wspomnisz mi o tych pieniądzach, będę sądził, że czynisz mi wyrzuty, iż wtedy okazałem się dla ciebie zbyt skąpy. Kiesa moja jest na twoje usługi i możesz być przekonany o mojej przyjaźni. Nie będę ukrywał przed tobą, że jestem naczelnikiem towarzyszów, o których ci wspominałem; są to wszystko ludzie honorowi i nieposzlakowanej uczciwości. Jeżeli chcesz do nich należeć, powiedz, że jedziesz do Brescii dla zakupienia luf do muszkietów, i złącz się z nami w Kapui. Zajedź prosto do gospody Pod Złotym Krzyżem i bądź spokojny o resztę.

W trzy dni potem ojciec mój wyjechał i odbył wyprawę, równie zaszczytną jak zyskowną. Jakkolwiek klimat Benewentu jest nader łagodny, jednak ojciec, nie przyzwyczajony jeszcze do nowego rzemiosła, nie chciał podczas złej pory puszczać się na wyprawy. Przepędził więc leże zimowe na łonie rodziny. Odtąd co niedziela wygalonowany lokaj chodził za matką do kościoła, nadto sąsiadki podziwiały złote zapinki na jej czarnym aksamitnym gorsecie i takież kółko do kluczów.

Z nadejściem wiosny jakiś nieznajomy służący podszedł do mego ojca na ulicy prosząc, aby raczył udać się z nim do bramy miasta. Tam spotkali szlachcica w podeszłym wieku i czterech konnych. Nieznajomy szlachcic rzekł:

- Panie Zoto, weź tę kiesę z, pięćdziesięciu cekinami; pośpieszysz za mną do pobliskiego zamku, tymczasem zaś pozwolisz, aby ci zawiązano oczy.

Ojciec zgodził się na wszystko i po długim kołowaniu przybył nareszcie z nieznajomym do zamku. Wprowadzono go do środka i odwiązano mu oczy. Wtedy ujrzał zamaskowaną kobietę, z zakneblowanymi ustami i przywiązaną do fotela. Starzec rzekł do niego:

- Panie Zoto, masz tu jeszcze sto cekinów; teraz bądź łaskaw zamordować moją żonę.

- Mylisz się pan - odparł ojciec - widzę, że mnie wcale nie znasz. Wprawdzie czatuję na ludzi za rogiem ulicy lub napadam na nich w lesie, jak przystoi na człowieka honorowego, ale nigdy nie wypełniam obowiązków kata.

To mówiąc rzucił obie kiesy pod nogi mściwego małżonka, który więcej na niego nie nalegał, kazał mu znowu zawiązać oczy i polecił służącym, aby go odprowadzili do bram miasta. Ten wspaniały i szlachetny postępek uczynił ojcu wiele zaszczytu, a wkrótce drugi w podobnym, rodzaju jeszcze większe zyskał mu pochwały.

Było w Benewencie dwóch ludzi bogatych i szanowanych; jeden z nich nazywał się hrabia Montalto, drugi zaś margrabia Serra. Montalto kazał zawołać mego ojca i przyrzekł mu pięćset cekinów za zamordowanie margrabiego. Ojciec zobowiązał się, prosił tylko o zwłokę, wiedział bowiem, że Serra pilnie się strzeże.

W dwa dni potem margrabia Serra kazał sprowadzać mego ojca do ustronnego miejsca i rzekł mu:

- Ta kiesa z pięciuset cekinami będzie twoja, kochany Zoto, jeżeli dasz mi słowo honoru, że zamordujesz hrabiego Montalto.

Mój ojciec wziął kiesę i odparł:

- Mości margrabio, daję ci słowo honoru, że zamorduję hrabiego Montalto, ale muszę wyznać, że wprzódy już obiecałem mu zabić ciebie.

- Spodziewam się, że tego nie uczynisz - rześki margrabia śmiejąc się.

- Przebacz mi, mości margrabio - przerwał mój ojciec z powagą - zobowiązałem się i umowy dotrzymam.

Margrabia odskoczył kilka kroków w tył i porwal się do szpady, ale ojciec dobył pistoletów zza pasa i roztrzaskał mu głowę. Następnie udał się do Montalta i oświadczył mu, że jego nieprzyjaciel już nie żyje. Hrabia uściskał go i wyliczył pięćset cekinów. Wtedy mój ojciec, nieco zmieszany, wyznał, że margrabia przed śmiercią dał mu za zamordowanie hrabiego pięćset cekinów. Montalto wynurzył swoją radość, że zdołał uprzedzić nieprzyjaciela.

- To się na nic nie przyda, panie hrabio - przerwał ojciec - gdyż przyrzekłem mu śmierć twoją pod słowem honoru.

To mówiąc pchnął go sztyletem. Hrabia padając wydał krzyk straszliwy, który ściągnął służących. Ojciec sztyletem usłał sobie drogę i uciekł w góry, gdzie znalazł bandę Monaldiego. Wszyscy dzielni towarzysze, składający ją, nie mogli dość wyrazić ubolewania dla tak skrupulatnego poczucia honoru. Zaręczam wam, że wypadek ten dotychczas jest na ustach wszystkich mieszkańców i długo jeszcze będą o nim mówić w całym Benewencie.

Gdy Zoto kończył opowiadanie tej przygody swego ojca, jeden z jego braci przyszedł mu powiedzieć, że oczekiwano na jego rozkazy względem przygotowania okrętu. Opuścił nas więc prosząc o pozwolenie odłożenia na jutro dalszego ciągu historii. Wszelako to, com dotąd usłyszał, mocno mnie zastanawiało. Dziwiło mnie, że ciągle wychwalał honor, subtelność i nieposzlakowaną uczciwość ludzi, którzy powinni byli za łaskę uważać, gdyby ich tylko powieszono. Nadużycie tych słów, którymi szastał z taką pewnością siebie, pomieszało wszystkie moje myśli.

Emina, spostrzegłszy moje zamyślenie, zapytała o przyczynę. Odpowiedziałem, że historia ojca Zota przypomina mi to, co przed dwoma dniami słyszałem od pewnego pustelnika, który utrzymywał, że cnoty opierają się dziś na daleko pewniejszych podstawach

niż poczucie honoru.

- Drogi Alfonsie - rzekła Emina - szanuj tego pustelnika i wierz temu wszystkiemu, co ci mówi. Nieraz, jeszcze spotkasz go w twoim życiu.

Następnie obie siostry powstały i oddaliły się wraz z Murzynkami do swoich pokojów, to jest do części podziemia dla nich przeznaczonej. Powróciły na wieczerzę, po której wszyscy udali się na spoczynek.

Gdy się już uciszyło w jaskini, ujrzałem wchodzącą Eminę. Jedną ręką trzymała lampę - jak Psyche - a drugą prowadziła swą siostrę, piękniejszą od Amora. Moje łóżko posłane było w taki sposób, że obie mogły na nim usiąść. Emina odezwała się:

- Kochany Alfonsie, mówiłam ci już, że należymy do ciebie. Wielki szejk przebaczy nam, że uprzedzamy nieco jego pozwolenie.

- Piękna Emino - odpowiedziałem - i wy zechciejcie mi przebaczyć. Jeżeli ma to być jeszcze jedna próba, na jaką wystawiacie moją cnotę, to lękam się, że tym razem nie zdoła wyjść cało.

- Nie obawiaj się - przerwała piękna Mauretanka i wziąwszy moją rękę, położyła ją sobie na biodrze. Wyczułem pod palcami pas, który nie miał nic wspólnego z boginią Wenus, choć przywodził na myśl rzemiosło jej małżonka. Kuzynki moje nie miały kluczyka od zatrzasku, w każdym razie utrzymywały, że go nie mają.

Osłaniając samo centrum, nie odmówiono mi na szczęście dostępu do innych rejonów. Zibelda przypomniała sobie rolę kochanki, którą niegdyś ćwiczyła ze swoją siostrą. Emina ujrzała we mnie przedmiot swych ówczesnych miłosnych uniesień i wszystkimi zmysłami oddała się temu słodkiemu wyobrażeniu; jej młodsza siostra, zwinna, żywa, pełna ognia, chłonęła mnie swymi pieszczotami. Chwile nasze wypełniało ponadto coś bardziej nieokreślonego - zamiary, o których ledwie napomykaliśmy i cała ta słodka paplanina, która u młodych ludzi stanowi intermezzo pomiędzy świeżym wspomnieniem a nadzieją bliskiego szczęścia.

Nareszcie sen zaczął tłoczyć powieki pięknych Mauretanek i oddaliły się do siebie. Zostawszy sam, pomyślałem, że byłoby mi bardzo nieprzyjemnie, gdybym nazajutrz znowu obudził się pod szubienicą. Roześmiałem się z tej myśli, ale ciągle chodziła mi po głowie, dopókim nie zasnął.

 


POPRZEDNI ROZDZIAŁ

Jan POTOCKI ...

NASTĘPNY ROZDZIAŁ