O WOJTKU CUDAKU

Wojtek ta jako Wojtek. Z drogi nic nie powie, ale tys ta za jego drógom nie ujedzie...

Pada mu siostra: Zeń się! - a on jej: Ja ci sie haw bedem zenieł, kie pachniel...

Pado mu szwagier: Wojtek, zje dyćbyk sie przecie ozenie! - Wojtek zaś: Dajciez pokój, swoku, buki cyrwieniom!

Jedno tak na wiosnę, drugie na jesień. I coz mu powies? Z drogi nic nie pedział - na wiesne pachnie, na jesieni liście na bukach żółkną, a potem czerwienieją.

Dla Wojtka był cały świat. Był on tak, jako to ów zbójnik Nowobilski, co se rad śpiewał:

Hejze ino, ino jedź,
bo jo lepsy jako kmieć,
a u kmiecia dzieci som,
a jo hłopiec ino som!

Bo u Wojtka nie było baby ani dzieci nie było. Miał Wojtek siostrę i ta się wydała, a oprócz tego małą chałupkę o jednej izbinie i bardzo mało pola. Ale że Wojtek był dość fajnie urośniony, niesłaby i zdatny, byłby się mógł przyżenić do gruntu, bo go i wdowy majętne, i dziewki posażne chciały, ale on nie chciał.

To mu na wiosnę pachło, to w jesieni buki po reglach czerwieniały - nie miał on czasu o tekich rzeczach, jak żeńba, myśleć.

Wojtek se juhasił, bacą bywał, na strzyzki gwizdał, a w zimie ta wyżył jako tako z tego okrawka pola, co miał, i z tego, co przy owcach zarobił. Dużo mu nie trza było, bo nie pił.

Ino się siostra i szwagier, uczciwy chłop był, martwili, bo co ś nim bedzie? A siostra się wydała dosyć obdalno do innej wsi, o pięć mil, dzieci było huk, to się i o brata starać nie mogła. Co sie razy spotkali, to zaraz do Wojtka: Zeń sie i zeń sie! - a Wojtek ta zawżdy swoje i swoje.

Zeń się - wiera! A najgorzej jesień.

Listki drżą na gałęziach - osiki, olsze, skorusze, jawory, jasienie, buki... Żółkną, czerwienieją, spadają...

Wojtek dobrze wie, co gadają drzewa...

Mój Wojtecku, mój Wojtecku, tracimy liść po listecku, kie nam syćkie liście spadnom, aj, budzie nam w zimie biedno, aj, budzie nam w zimie biedno...

- Zeć! Moje ślicne, piekne! - myśli Wojtek. - Ja wam ig haw nie przitrzimiem na gałęzi... O Boże mój, Boże! Kiedy się jesień rozgarnęła złota, niebieska i czerwieniata, już ty, siostro, ty, szwagrze, Wojtkowi o żeńbie nie radź!

- Swoku - pada mu szwagier, kładąc woreczek na ławie we Wojtkowej izdebce - posłała wam siostra se mnom krapke mąki na moskale i odkaz, cobyście sie przecie zenił. Bo co bedzie?

- Jako: co bedzie?

- Dyjeście przecie nie nomłodsy. Pięć śtyrdzieści macie.

- Ze dyć wiem.

- No to co bdzie? Przidzie starość, a tu, Panie broń, nie ma wto łyzki strawy podać, głowe na wyrku dźwignonć. Staremu a samemu to nie tak. Abo i w horości - samo to.

- Hem - kiwie Wojtek głową - moiściewy! Ma mi baba za usami mrajceć, majom mi dziecyska koło ścian brzejsceć, je! Bajto! Smierzć to ino raz, a horość to ta tys nie przez umiar.

Tydzień, dwa tyźnia - aboś zdrów, aboś hań! A tu to i trzidzieści roków pojeden przi babie stęka. Bacycie wy, swoku, Murzańskiego z Gronia?

Gęsiolecki i basy,
Murzańskiego to ciesy,
a kądziolka. wrzeciono,
bodaj sie to zbeśniło!

- Zje, kie wam, swoku, jino figle w głowie. Bedziecie załować. Pan Bóg je miłosierny, ale je niewierny. On ciekowi rozum dał, coby se radzieł. Haw ci cłece rozum dajem, ale Mi nie dowierzaj. Strzezonego Pan Bóg strzeze, leniwego kijem rzezę. On ta i was, swoku, wyrzeze, boście leniwy do jego wóle. On cłekowi babe stworzeł, coby mu do pomocy beła.

- Mnie ta w robocie nie przeręcy. Ja, jedno juhas, drugie niestrasny gazda.

- Nie to! Ale cok wam gadał? Starość, a horość.

- Ej ja ta nie s takiego rodu, co długo zyje, a wie to wto pewnie, jako umre? Moze sie ka skała we Woło-synie urwie abo niedźwiedź przi baranie przisiednie, no to nie bedzie długo. Kieby ja wiedział, zebyk długo horować kie miał, no, tobyk ta jesce meślał. Ale to nie pewne, a babsko pewne.

- Coz was tys ta te baby tak omierzły?! Ludzie na świecie!

- Je! Ja se kcem do pola, na wiesne pachnie świat: Wojtek! Orba! Ja se kcem na buki jesieniom wyźreć: -Wojtek! Młoćba! A spod tej haw ściany: Tato jeść! a spod tej hań znowa: Tato! pić! E! Bodaj was ta s takom robotom! A tu u mnie ciho, cihućko. Kie na pościel legnem, dźwierze uhylone, bo ja ta z juhasienia zimy zwycajny, nierad zapieram, każdziućki liść słisem, jak sumi, gwiazdy mi cihućko pedzom: Wojtek! Śpis? Nie śpiem!

Dobry wiecór!

Dobry wiecór!...

- Coz? - pyta się siostra Wojtkowa męża, kiedy do domu wrócił. - Usłuhnon cie?

- W rzyci! - odpowiada mąż.

- Nie fce sie zenić?

- Zeć to cudak i cudak, sama wies! Uciókek haństela, bo sie mi jaze łeb zawracała, kie gadał. To głupie.

- Głupie. Zawdy takie beło - powiada smutno Wojtkowa siostra. - Z małego waryjak i waryjak. Jesień to mu buki cyrwieniom... Nie tak ci pedział?

- Ja ta ani nie rozumiał temu, co radzieł do mnie. Bełby prawie po śmierzci hodzić. Kieby tacy sytka beli, toby sie świat skońceł.

- Odpokutuje on, odpokutuje! - biadkała siostra Wojtkowa. - Zmamił zycie, dary boskie, a Bóg mścity. Nie na to psu dajom, coby oźlał. Aleś mu ta moze nie napedział, jako trza?

- Je to przecie nie krowa, cobyś jej wiescyce na siłe w owsianym cieście dawała, ba hłop! Cok wiedział, tok pedział. Więcyl nie.

- O! Bedzie tys ś nim biedno kiesi, bedzie...

- Darmo! Z takim cudake nic nie dokazes. Z pajencyny kosule nie uprzendzies, a z huby bryje nie uwarzis.

- No iści, iści - przychwaliła Wojtkowa siostra smutno.

A Wojtek ta jako Wojtek.

W lecie pasie, a zresztą po świecie patrzy, po drzewach, po liściach. Na wiosnę się zielem, jaze gra, jesienią tyle kolorów na reglach, aż oczy bolą. Godziny całe Wojtek siedzi przed chałupą i patrzy. A nie przeszkadzał mu nikt, bo chałupa na boku stała, za wsią, w górze przy laskach. Nieraz i miesiąc zeszedł, a nikt się koło niej nie przewinął, bo po co? Pustelnia to była. Mogłeś cejco robić.

Ale Wojtek o to mało dbał, a jak mu się między ludzi chciało, to do wsi zleciał. Jego ta nogi nie bolały. A patrzał se, kielo fciał.

I stroiło mu się to w rozmaite barwy w oczach. Z dnia na dzień liście inaczej świeciły.

Zrazu sie ich chwytała ordzew, rdzewiały jak żelazo, potem sie stawały burakowe, wiśniowe, złociste, potem płowiały, zglewiałe od mrozów.

A wokoło r. ich stał smrekowy las, wiecznie ciemnozielony, dopóki go śnieg nie obielił.

Jeżeli cudnie wyglądała jasna zieleń buków i skoruszy wpośród smreków w lesie, że się czasem zdawało, że lotna mgła zielona na las spadła, to w jesieni dopiero był cud Pana Boga!

- Świecy ze im tys to, świecy, ty pocerwieniate liście, tym hań smrekom! - szeptał do siebie Wojtek. - Teloz, byś dukaty i korale w trawe poozciskował. A jesce nie tak, ale kiebyś gwiazdami polane posiał...

I patrzał.

A kiedy się zimą biało zrobiło, patrzał Wojtek, jak się do słońca las lśni, albo też, kiedy go wicher poomiatał, poznawał Wojtek buki i jawory, które nagie, czarne konary z bieli śniegowej dobyły. I cieszył się, kiedy wicher na wiosnę odął drzewa i słońce z deszczem pierwsze wypustki liści wyprowadzały, kiedy drzewa „kwitły".

Nieraz tam jeszcze siostra i szwagier o żeńbie przepe-dzieli, ale ta z tych przepowiedni nic nijako nie wyszło.

I żył Wojtek rok po roku, aż się ozniemógł. A oznie-mógł się prawie wte, kiedy dwoje dzieci siostrzanych na łoźnice chorowało, i ostał sam. Nikogo przy nim nie było w izbece. Boby i nawet nie miał kim do siostry posłać.

Leży i leży na pościeli, jeść się nie chce, ale pić do usknięcia. A tu się dźwignąć nieporada, bo nogi jak z powróseł, a wody podać nie ma kto.

Minął dzień, minęła noc, mija drugi dzień - Wojtek leży. Jesień była.

- He! - myśli sobie - kieby przecie haw wto przi mnie beł, lekcej by beło umierać. Trza bedzie, widzem, przez ksiendza za brzyzek...

Bo Wojtek widział, że z nim źle i że ś niego już nic. Leży taki chory i wtedy sobie dopiero myśli:

Mieły Mocny kany! Dobrze - rzeke - padała siestra: zeń siei dobrze - rzeke - padał l szwagier... Zje dyć kiebyk przecie haw babe miał, nie umierałoby sie mi jako psu. Pusto koło mnie, jako koło sałasa w zimie. Eć!

I tak się mu luto samego siebie stało, aż mu płacki w oczach postajały.

W izbie tak cicho, jak w grobie. I ciemno. Wieczór nadchodził, a zapalić kaganka nie miał kto.

Wszystko się stało dziwne.

Ława, dwa stołki, co je Wojtek miał, stół, piec: wszystko się rozmgławiło i jakby ruchome stało.

- Lazom na izbe cy jako? - myślał Wojtek. Okna się w ścianach poczęły chwiać, krzywić, pochylać to na prawo, to na lewo, to w dół, to w górę. A za oknami ćma, mrakota, także falująca, niby woda w głębi ruchoma.

- Rzekbyś, ześ do Wielkiego Stawu, do środka, z izbom wjahał, a ono kieby wiater wodom ode dna huział...

I coraz słabiej się Wojtkowi czyniło, już mu się nawet pić chcieć ustawało, tylko go straszny smutek brał, że tak samotny umiera.

- He - powtarzał sobie - he, kabyk beł usłuhnon... Dobrze - rzeke - padała siestra, dobrze - rzeke - padał swagier... Zjedyjek teraz sam, jak suha limba pod siodłe... (1)

Wtem przez okno, przez szyby, poczęła się do izby wsuwać czerwona gałęź bukowa. Patrzy Wojtek, a za nią jawor gałęzie wsyła, wierba, skorusza...

A przez drzwi się pchają olszyny, osiki, brzezina...

Liście czerwone, żółte, złociste...

I zioła przez próg suną liście - szczaw, bylica, krzewi się fioletowy wrzos...

I szafirowe, małe, jesienne goryczki, co tuż nad ziemią rosną, świecą się przy podłodze i mówią: Icie! icie! i my haw jest!...

Zaczerwieniło się, zazłociło, zakwitło we Wojtkowej izbie.

I tak umarł.

 

_________________________________

(1) Siodło w tym razie oznacza jakąś przełęcz.


POPRZEDNI ROZDZIAŁ

NA SKALNYM PODHALU

NASTĘPNY ROZDZIAŁ