ROZDZIAŁ V. 
PODRÓŻ MORSKA

 

Już nastąpił czas wyjścia na Ocean, dwa okręty wychodziły naprzód przede mną, które były przeznaczone do nowej Holandii i na wyspę Świętego Eliasza.

Poranek był piękny i pogodny, słońce świeciło, wiatr z ziemi wiejący, właśnie do wyjścia z portu. Lecz gdy już okręt wyszedł na odkryte morze i kilka tysięcy kroków oddalił się od brzegów, wtem powstaje burza, porywa dwie szalupy, które z portu konwojowały okręt, aby o brzeg nie zawadził, wywraca z trzydziestu ludźmi, z których kilkanaście ginie w przytomności wielu widzów stojących na brzegu. Wyratowali się tylko ci, którzy uniesieni byli pod okręt i za liny się pochwytali. Drugiego dnia wyrzuciło morze tych ludzi na brzegi w kawałkach tylko, bo przez kamienie które wrą koło brzegów potarte zostały. Co za smutny był dla mnie widok, dla mnie, który nazajutrz miałem się puszczać na morze. Dla żeglujących dwie okoliczności są najstraszniejsze, to jest wyjście z portu i przybicie do brzegu. Wychodząc muszą się pilnować wiatru z ziemi, tudzież ciągu ustępującej wody do morza, równie jak wnijścia przybyłej wody z morza z morza i wiatru morskiego na ziemię, gdzie dwa razy na dzień podnosi się morze, napełnia ziemię i porty na trzy lub pięć łokci a w godzin dwie morze odbiera swa wodę. Nazywają to fluxus i refluxus; czyli wzdymaniem się i opadaniem morza. Powiadają żeglarze, że w żadnym morzu tak wysoko woda nie wznosi się jak w tym miejscu na Oceanie.

Gdy wsadzono mnie na okręt, zdany byłem kapitanowi i depesze sekretne, jakie były o mnie. Ten okręt był przeznaczony na wyspy Ekuckie, który miał rozkaz zajść na szczyt Azji do niższej Kamczatki. Był to okręt kupiecki kompanii Irkuckiej, wyprawiony na lat kilka dla wynalezienia nowych narodów i zdobycia futer. Składał się z ludzi ośmdziesiąt, część była strzelców z liczby niewolników kupowanych, inni zaś dobrowolnie poświęcali się, z którymi kupcy na czwartą część zdobyczy porobili umowy, w końcu zaś tylko skwitują ich wódką i tytuniem. Miałem dodanego sobie majtka na straż, który z kapitana poszedł na majtka prostego, za straconą niegdyś w wojnie szwedzkiej szalupę.

Brałem jedzenie porcję ryb i mięsa jak inni majtkowie, co mojemu oddawałem, bo mi przez całą podróż dobrze służył i prawie jemu życie winienem, a kupcy mnie zawsze z sobą zapraszali.

Gdy już okręt wychodził z portu pod żaglami, ściągiem wody ubywającej do morza, omijając port, niewiele przytarł się o kamień i w tym momencie mało się nie wywrócił. Ponieważ żagle były rozpuszczone, wszyscy się powywracali na okręcie, bałwan wody przeleciał przez środek, i gdyby się nie trzymali za liny, pewnie kilkunastu ludzi mogłoby zginąć. Każdy przytomność stracił i nie wiedział, co się z nim dzieje, a osobliwie ci, którzy pierwszy raz doświadczali. Szliśmy dzień i noc całą, wiatru nie było pomyślnego, co ujdziemy przez dzień i noc, oglądamy, że nas nazad do portu przypędza. W takim tedy zdarzeniu zostawaliśmy dno ośm, dopóki port nie zniknął nam z oczu; bo za powstaniem burzy mogłoby morze wyrzucić okręt i rozbić. Nieprzyzwyczajony do morza nigdy sypiać nie mogłem, aż mi mój majtek nie zrobił kołyski uplecionej z powrózków, która była przybitą w głębi okrętu do ściany i zawsze mnie kołysała.

Umarło nam dwóch Kaczdałów prawie jednego dnia, którzy przed kilku latami na psach dostali się do portu a powracali do ojczyzny swojej na okręcie. Pogrzebani byli morskim zwyczajem. Mieliśmy ze sobą Popa ruskiego, który wyświęciwszy się w Irkucku powracał na Kamczacką ziemię do Bolszerecka, gdzie miał ojca. Wyniesieni byli nieboszczykowie na wierzch okrętu po odprawionym nabożeństwie, zapakowano ich w wory z kamieniami razem, spuszczano po jednemu do morza. Dzień był bardzo jasny, wiatru najmniejszego że prawie okręt stał na miejscu. Przypatrywaliśmy się w morze, gdzie kilka łokci nie dopuściły tych trupów zwierzęta i ryby morskie.

Staliśmy z godzin trzy na miejscu, że morze tak było spokojne, iż okręt był bez żadnego poruszenia, decydowali ci wszyscy fanatycy, że Bóg w tym czasie sądzi zmarłych i rozkazał morzu być spokojnym. Zbliżało się już ku wieczorowi, rozkazano majtkom i żeglującym jeść kolację i pospieszać.

Gdy słońce zaszło za chmurę, okręt chwiać się zaczął, co kilka godzin bez poruszenia stał na miejscu. Zaczęło się też pokazywać wielkie mnóstwo stworzeń morskich, co pospolicie się dzieje przed burzą nastąpić mającą.

Piliśmy właśnie herbatę, gdy nadszedł taki szturm i uderzył w okręt, że wiele upadło ludzi a każdy z pijących oblał się herbatą. W tym momencie spostrzegają na wierzchołku masztu ziemnego ptaka, który widać, że był porwany od wiatrów i uniesiony aż na okręt. Zatrwożyło to wszystkich, bo wnosili sobie, że bardzo daleko są od ziemi. Jeden z majtków zrobił wędkę ze szpilki i na rybę ptaka złowił, a gdy go niósł z wierzchołku, złamał mu skrzydło. Przeraźliwym głosem ów ptak nieustannie wrzeszczał: natychmiast drudzy majtkowie złożyli sąd na kilkanaście batogów za złamanie skrzydła, ponieważ bogowie morscy będą się mścili.

Coraz bardziej zbliżało się ku wieczorowi i coraz większy szturm wzrastał. W jednym momencie ledwo nie wywróciło okrętu, bo natychmiast żagle spuścili. Kiedy Kapitan chciał trzymać się dyrekcji kompasu do punktu przeznaczonego, żadnym sposobem skierować rzecz było niepodobna; gdyż bałwany zalaćby mogły okręt lub wywrócić. Był to naówczas szturm tak wielki, jakiego nie doświadczali ci żeglarze. Kamienie nawet z piaskiem na okręt wyrzucało i przez dwie pory byliśmy nieustannie zalewani od przechodzących przez okręt bałwanów. Samiśmy nie wiedzieli, dokąd od burzy byliśmy pędzeni. Na wierzchu ludzie trzymali się ustawicznie lin, bo inaczej byliby od wody schwytani: ognia rozłożyć nie można było, a każdy zmokły, zziębły i sił pozbawiony.

Kapitan zaczął opowiadać, że podług jego kalkulacji powinniśmy dziś przechodzić wyspy Kurylskie. Do tego przejścia upatrują zawsze czasu pogodnego, aby trafić na wyspy, którędy zwykle okręty przechodzą.

Gdy już druga pora minęła, równo ze dniem postrzegliśmy góry i kamienie wkoło, ptactwo nadbrzeżne i piany morskie od wzburzonego morza, które już zaczęło ustawać. Ale po takiej burzy bałwany strasznie ogromne i cała natarczywość morza o brzeg się obijała. Nie wiedzieliśmy, gdzie zostajemy; powłaziwszy na maszty obserwowali miejsce, lecz nie mógł nikt zgadnąć, do jakich krajów zbliżyliśmy się.

Byliśmy w największej bojaźni, aby nie wpaść na jedną wyspę Japońską, gdzie mieszkają narody zowiące się Kosmate, na której to wyspie wiele już poginęło okrętów. Kapitan rozkazuje rzucać do morza miarę głębiny, która jest z ołowiu na sznurku, a u spodu wosk lub łój przylepiają dla poznania, jaki grunt ziemi. Zawoła ten, który mierzył, iż ośmdziesiąt sążni, w kwadrans zawołał, że czterdzieści. Już widać, że okręt unosi woda do rozbicia na brzeg. Szczęściem, że brzegi morza były piaszczyste, iż okręt tylko wywraca i wyrzuca a nie rozbija zupełnie.

Kapitan rozkazał kotwicę zarzucać, ale to wszystko już było za późno. Pędziło na brzeg okręt i z kotwicami, gdy kilka sążni było tylko głębiny, skołatany okręt burzą uderza wagą swoją o ziemię. Tu widać można było moc straszliwą morza. Przeleciał bałwan przez okręt, wszystkie liny i maszty zaczęły pękać. Było do kilkadziesiąt beczek na wierzchu okrętu, z wodą i z soloną rybą, przymocowane do gwoździ wielkich żelaznych i pouwiązywane, wszystko to pozrywało się i ludziom nogi łamało. Niektórzy już zaczęli skakać z okrętu chociaż brzeg był daleki, ale wody nie było nad półtora łokcia. Najprzód zaczęły wskakiwać majtków żony z dziećmi, te pod okręt wpadłszy poginęły. Okręt po kilka razy odnosiło i przynosiło na brzeg, wody było bardzo wiele w okręcie, ponieważ wielka dziura zrobiła się u spodu. Mój poczciwy majtek wyrwał dwa gwoździe, którymi były beczki przybite: miały one długości do trzech łokci i podobne do naszych kuchennych rożnów. Dał mi z tych jeden, drugi wziął sobie, powiadając, że to nam zachowa życie. Porywa mnie za barki i ciągnie do jednego bardzo małego magazynku, w którym znajdowały się liny i smoły. Ostrzegał mnie przy tym, że choć maszty będą się łamać, to nas ocali od zguby.

Wysmarował mnie całego i siebie smołą. Wyszliśmy z tego miejsca i gdy widział, że najbliżej brzegu bałwany morskie rzuciły okręt, wlazł na maszt, który w przodzie okrętu leży wzdłuż, siadł jak na konia i mnie kazał za sobą do końca jej posuwać się zalecając, abym nie upuścił gwoździa. Smoła pomogła nam bardzo, bez której na śliskim maszcie utrzymaćby się nie można było. Skoczył majtek najprzód do wody, ja za nim podobnież. Wody nie było nad półtora łokcia, lecz tyle i mułu, skąd nóg wydobyć nie mogłem. Zbliżył się do mnie majtek, wydobył i poprowadził ku brzegowi.

Mieliśmy jeszcze do ziemi zielonej tysiąc przeszło kroków. Zatrzymaliśmy się, bośmy z sił opadli uciekając ku brzegowi. Wtem oglądamy się aż nadchodzą nowe bałwany, które okręt jeszcze raz uniosły ze swego miejsca i nas by pochłonęły, ale majtek doświadczony i śmiały zatknąwszy mój gwóźdź w ziemię i swój razem, kazał przyklęknąć na jedno kolano i trzymać się najmocniej gwoździa. Gdy już nas bałwan zakrywał, trzeba było oddech zatamować na kilka minut: przeleciał on kilka łokci wyżej nas, uderzył się o brzeg i nazad powrócił. W tym momencie straciłem przytomność i małom już nie zgubił gwoździa. Winszuje mi majtek, że już odbyliśmy największe niebezpieczeństwo, powiada, że jeszcze raz bałwany nas zmoczą ale już nie tak silne i ucieczemy na brzeg. Jeszcze powtórnie oblała nas woda, atoli po pierwszym doświadczeniu śmielszym się być pokazałem.

Padłem na brzeg murawy zmordowany zupełnie, leżąc obmacałem jagody, które z trawą razem wyssałem dla pragnienia. Nie wierzyłem sam sobie, że jestem na lądzie, zdawało mi się, że ziemia koło mnie się obraca. Wypocząwszy cokolwiek, podniosłem głowę, widzę, że morze jest daleko od brzegu, okręt leży na piasku; ludzie jedni potonęli, drudzy rzeczy swoich szukają powyrzucanych od morza. Kapitan na okręcie utrzymał się z częścią ludzi, chociaż okręt znacznie był nadwyrężony. Zaczęli wszyscy zgromadzać się na brzeg, a lubo w niedoli, każdy się weselił, że od dalszego nieszczęścia był oddalony. Po niejakim czasie postrzegliśmy w odległości kupiących się ludzi. Zatrwożeni na nowo wszyscy, bośmy nie wiedzieli, gdzie się znajdujemy i wnosiliśmy, że na wyspie Japońskiej, gdzie każdy okręt ginie. Rozkazał Kapitan broń jaka była opatrywać i w przypadku mieć się do obrony; ale gdyśmy posłali kilku ludzi zbrojnych ku nim, poznano, że to byli mieszkańcy wysp Kurylskich, gdzieśmy się rozbili, a do których Rosjanie lądują czasami. Posłańce wróciwszy oznajmili nam, że to byli Kurylczycy.

Kapitan z trzydziestu ludźmi zbrojnymi poszedł ku nim, gdzie i mnie wziął z sobą; przechodziliśmy przez kilka głębokich wąwozów, przez które przewożono nas na batach skórzanych: były to rzeki wąskie czyli strumienie wpadające do morza.

Gdyśmy przybyli do ich kolonii, znaleźliśmy mieszkania z kory, wiele kobiet i ludzi po tych mieszkaniach. Niektóre domy były ze skór jeleniowych, malowane i wyszywane różnymi deseniami z włosów zwierząt. Zastaliśmy ich jedzących; niektórzy gotowali jeszcze w naczyniach dużych, żelaznych, które od Rosjan podostawali. Częstowali nas swoim jedzeniem, które było najwięcej zwierzyny morskiej w samej tłustości psów morskich, koni, żab różnych. Nie tylko jeść ale patrzeć nie mogliśmy na to, dogadzając jednak ich ludzkości jedliśmy ślimaki opiekane, które tam były bardzo smaczne. Prosiliśmy ich wzajem do okrętu, który na piasku leżał: uczęstowaliśmy ich produktami Europejskimi i daliśmy im prezenta, za co byli wielką pomocą do naprawienia okrętu. Byliśmy już zupełnie gotowi i za przybyłą wodą, która zdjęła okręt, ruszyliśmy w dalsze przeznaczenie.

Udaliśmy się do niższej Kamczatki a będąc wszyscy znużeni pracą, przygodami i długą żeglugą żądaliśmy już ujrzeć ziemię, lecz wspomniawszy, że wnijście jest to punkt niebezpieczny, że możem ulec przypadkowi, przerażał nas znowu widok brzegów. Tegoż dnia wpędziło nas na kamień, gdzie rosła morska kapusta z wielkimi i szerokimi kapeluszami, kilka sążni długości, i zatrzymanym był okręt przez kilka minut: szczęście, że nadszedł bałwan i spędził nas z tego kamienia.

Ku wieczorowi staraliśmy się z przybyłą wodą z morza, przybić już do niższej Kamczatki, lecz wiatr przeciwny, nie pozwolił nam wejść do portu, a że blisko brzegu na kotwicach stanąć nie można było, oddaliliśmy się w głąb morza i mieliśmy czekać dnia. O północy powstaje wiatr i ciągnie cały okręt z kotwicami na brzeg kamienny: byliśmy już zupełnie na widocznej zgubie rozbicia się. Ostatniego użyliśmy ażardu, noc ciemna, brzegi skaliste wkoło, a koniecznie wypadało w głąb morza odejść. Zaczęli więc dobywać kotwic a wtem już bałwany pędzą okręt do rozbicia na brzeg. Gdy ludzie zaprzątnieni wszyscy byli czynnością, wpada wicher do kuchni i wnet zajęły się liny i żagle ogniem. Wyjść z takich dwóch przypadków rzecz była niepraktykowana, szczęściem ugasiliśmy ogień i udało nam się cofnąć w głąb morza. Już w dalszej odległości byliśmy bezpieczniejszymi, zarzucono kotwice i czekaliśmy dnia.

Nazajutrz wiatr nam posłużył i z przybyłą wodą morską stanęliśmy szczęśliwie u portu, chociaż wody bardzo wiele było w okręcie, bo nie postrzegliśmy, że dziura była wielka u spodu wybita. Wodę jedynie wstrzymywała ziemia, którą pospolicie zasypują dno okrętu.

 


POPRZEDNI ROZDZIAŁ

DZIENNIK PODRÓŻY...

NASTĘPNY ROZDZIAŁ