IV

Noc w swe gwiaździste skryła kotary

Uśpioną ziemię. - W namioty ciemne,

Odziane w jakieś kształty nieziemne,

Orszakiem wietrznym snują się - mary

I obsiadają w krąg twarde łoże

Śpiących Kirgizów. - Ach! wtenczas może

Myśl nieśmiertelna, drzemiąca we dnie,

Gdy jej powłoka zmysłów nie trzyma,

Przeze mgłę, co się rozpływa, rzednie,

Ucieka wyżej duszy oczyma

I tam, w nieziemskim słońcu jasności,

Widzi się cząstką każdej piękności.

Lecz gdy się ciało do ruchu zbudzi,

Czyż dusza prostych stepowych ludzi

W swoją łupinę twardą, zmysłową,

Znów powrócona, znowu zamknięta...

Czy liż ta dusza choć jedno słowo

Ze swoich nocnych widzeń pamięta?...

 

* * *

We śnie głębokim spał auł cały,

Sam jeździec oka do snu nie mruży,

Bo jego myśli w ciągłej podróży

W przeszłość i w przyszłość ostrzem leciały.

Bo dwa uczucia walką śmiertelną

Rwały ku sobie duszę młodzieńca.

Miłość - uśmiechem w raj ją zanęca;

Zemsta - potrąca w otchłań piekielną.

 

* * *

Długo się w mętnych myśli tumanie

Błąkając jeździec ledwie był w stanie ..

Wysnuć nić ciągłą z życia pamiątek.

"Wszak to lat drugi płynie dziesiątek -

Rzekł - jak mnie, młode wówczas pacholę,

Sprzedano w obcą, ciężką niewolę.

Rosłem - śród szyderstw zgrai dworowej,

Na najpodlejsze skazan posługi.

Tęskniąc do swojej strony stepowej

Kląłem dzień, co mi dwoił się długi;

A gdy noc przyszła, gdy świat spał głucho,

Stawał przede mną krwawy trup ojca,

Budził mnie ze snu - i szeptał w ucho...

Leć!... mści j się!... dotąd żyje zabójca!...

Milczę... schnę... pory przyjaznej czekam...

Nadeszła!... rzucam mury... uciekam...

Jak ptak, co skrzydłem swobodnym płynie.

Lecę w rodzinne moje pustynie.

Witam step z dawna mi niewidomy;

Spotykam wichry, burze i gromy,

Aż wycieńczony od trudów, znoju

Spostrzegam wreszcie - widoku czuły,

Po tylu leciech!... pierwsze auły.

Wpadam, nie pytam, jakiego rodu,

Bo w każdym głosie, stroju, postaci

Poznaję swoich - i jak mych braci

Ściskam, całuję, łza z ócz mych tryska...

Mnie wtenczas urok jakiś czarował!...

Wszakżem zabójcę ojca całował!...

I u jednego siadł z nim ogniska...

Przeklęta gwiazda, co mnie tu wiodła!...

Przeklęta pamięć, co mnie zawiodła!...

Jam go nie poznał - bo przed mym wzrokiem,

Olśnionym nagle szczęścia widokiem,

Miłość - zwodniczą rozpięła tkankę.

I byłbym może odkrył się... zdradził...

Lecz Bij przez jedne przeszłości wzmiankę

Z lubego błędu mnie wyprowadził.

Czyż tak w przeznaczeń wyryto księdze?...

Że gdy mnie straszna ściga_ powinność,

Padnę... ulegnę wdzięków potędze,

I nędzny!... od tych przyjmę gościnność,

Którym nienawiść przysiągłem wieczną!..."

Jeździec - jak gdyby broń obosieczną '

Wepchnął do piersi, tak w wrzącej duszy

Dwoistych uczuć doznał katuszy.

W jurcie mu duszno... ledwie oddycha...

Rzucił bezsenne łoże - iż cicha,

Tak, aby obok śpiących nie zbudzić,

Jak cień się przemknął zakrytym wchodem,

Sądząc, że nocnych powiewów chłodem

Potrafi ogień piersi przystudzić.

Błąkał się długo - lecz noc milczeniem

Nie uciszyła burz w jego łonie.

Gdzie szedł... nie wiedział. - Aż z zadziwieniem

Dostrzegł, że nie on sam jeden czuwał,

Bo [z] jednej jurty stojącej w stronie

Dym się otworem wierzchnim wysnuwał

I wił olbrzymim słupem w niebiosy.

Podchodzi... staje... słyszy dwa głosy...

Głos jeden wstrząsł nim - a złością drżący

Już chwytał za nóż z boku wiszący..

Lecz się opomniał... O! nie... on tylko

Chciał niewidzialnym pozostać świadkiem

Zamiarów wroga. - A więc ukradkiem

Popełzł ku jurcie - podniósł wojłoku

I ciekawemu dał wstępy oku.

 

* * *

Bij siedział w głębi, długi wąs gładził

I patrzał okiem pełnym zdziwienia

Na starca, który wokół płomienia

Nożem na piasku krąg oprowadził.

Starzec dziwacznie i pstro odziany

Miał twarz surową, wzrok obłąkany,

Wziął gęsi, wszedł w koło i rzutem ręki

Dobył z strun dzikie, ponure dźwięki.

Brząknął - i długie dawał przestanki,

Aż mu głos wybrzmiał z ostatnich ruchów;

Bo każdy z tonów roje złych duchów

Za czarodziejskie miał pędzić szranki.

Opuścił gęśle - i bacznym wzrokiem

Powiódł ku jurcie - wnet rączym skokiem

Za nóż pochwycił zatknięty w ziemi

I nim, z oczyma roziskrzonemi,

Na wszystkie strony machał, wywijał

I w iedno miejsce dał pchnięć niemało.

Musiał coś dostrzec, choć się zdawało,

Że czcze powietrze tylko przebijał.

Lecz na ten widok obaj patrzący

Zbladli... struchleli... Bij pk liść drżący

W obiedwie ręce twarz chowa, wciska...

I jeździec nie śmie puścić oddechu,

By który szajtan gnany - z pośpiechu

W nim nie chciał sobie obrać siedliska.

 

* * *

Starzec spokojnie na miejsce wrócił,

Wziął kość barana, na węgle rzucił

I patrzał, jak jej powierzchnią białą

Ogniste rysy jęły okrywać.

Bo miał z ich liczby przyszłość zgadywać.

Lecz długo szeptał niezrozumiałe,

Wywracał oczy, kołysał głową,

Nim pieiwsze ludzkie wymówił słowo.

"Biju, gdy jesień przed nami blisko

I w kraj cieplejszy nasze ognisko

Przenosić mamy - los nam coś wróży,

Wielkie nieszczęście w naszej podróży.

Jakie?... to memu zakryte oku...

Widzę ja wprawdzie jakąś mdłą postać,

Lecz tak daleko i w takim mroku,

Że jej na jaśnią nie mogę dostać.

Kto ona, jakie knuje zamiary?...

Czekaj, moźniejsze uczynię czary.

Wszak w mych pielgrzymkach po białym świecie

Trzykroć z modlitwą byłem w Azrecie.

Biłem pokłonem grobowcom chanów,

Wiem, co się tai w łonie kurhanów,

Znam ziół własności, znam zwierząt głosy;

A jeśli cisnę okiem w niebiosy,

Te gwiazd miliony, co nocą krążą,

Dla mnie jak głoski w słowa się wiążą.

Więc - całej wiedzy wszystkich sposobów,

Choćbym miał ruszyć zmarłych spod grobów,

Ruszę i wszystkich zaklęć użyję.

Aż ową postać, co mi się kryje,

Wydrę z najgłębszych przyszłości ciemnic;

Bo dla mnie w świecie nie ma tajemnic."

* * *

Rzekł - chwycił gęśle - zrazu głos stłumiał,

Potem wciąż wzmagał i w rzutach zręcznych

Brzmiał wprawną ręką po strunach dźwięcznych,

Aż wreszcie - z taką mocą zaszumiał

Jak wicher, kiedy nagłym powiewem

Całego drzewa wzruszy szelesty.

Grze swej wtórował przeciągłym śpiewem;

Twarzy - okropne nadawał gesty.

Trupie i przyschło do kości lice

Konwulsyjnymi ruchami drgały.

Głęboko wpadłych oczu źrzenice

Na obie strony szybko latały

Lub się daleko w powiekach kryły

I tylko białkiem szklisto świeciły.

I straszno było w tym stanie szału

Widzieć - jak starzec wywiędły, suchy

Wiekiem okrzepłym członkom i ciału

Wprost mechaniczne nadawał ruchy.

I coraz pieśni piał przeraźliwsze;

Z wszystkich strun razem dobywał tony;

I w drgania, ruchy i skoki żywsze

Łamał swe członki - aż wysilony,

Jak spadłej bryły bezwładne brzemię,

Całym ciężarem gruchnął o ziemię.

Długo tak leżał nieporuszenie...

W jurcie nastało głuche milczenie,

Strach - obu widzów dreszczem przeszywał;

Tylko trzask iskier z polan płonących

Rzucając światło ciszę przerywał

Minut - spokojnie w wieczność ciekących.

Nareszcie starzec ciężkim westchnieniem

Dał znak, że żyje - mało, pomału

To rąk, to głowy, to nóg ruszeniem

Zwolna ruch nadał całemu ciału.

Powstał i długo robił piersiami,

Jakby z nużącej podróży wrócił;

I z zamkniętymi ciągle oczami

Odszukał gęśli, wziął ją do ręku,

Strun z lekka trącn i przy ich dźwięku

Taką pieśń głosem słabym zanucił.

 


          III         

KIRGIZ

          V