LEONARD RETTEL.

Towiańczyk po towiańczyku, po żołnierzu - uczony. Kamieński przypomniał mi Rettla, z którym się blisko znałem i któremu tytuł uczonego należy się słusznie. Może nawet wśród towiańczyków był on - nie czyniąc wyjątku dla wielkich naszych - najuczeńszym. Przypuszczenie to czynię ściśle w znaczeniu przypuszczenia, bez najmniejszej do orzekania stanowczo pretensyi. Towiańczyków znałem nie wielu. Zetknąłem się razy kilka z Bońkowskim, zrazu bardzo dla mnie uprzejmym - tak nprzejmym, żem go podejrzewał o chęć zwabienia mnie do szeregów. Nabielaka nie znałem, a z dokonywanych przezeń i drukiem ogłaszanych tłumaczeń, oraz z kilku oryginalnych prac piśmiennych, dokładnego o uczoności jego pojęcia powziąć nie można.

Kogóż jeszcze z grona tego znałem ? - a! RuStejkę; moja z nim jednak znajomość odnosiła się do epoki, w której on, świeży z uniwersytetu dorpackiego zbieg, o towianizmie nie myślał jesz;ze; następnie spotykałem go w Paryżu uleczonego, jak się zdaje, z towianizmii. Mickiewicza, Słowackiego, Goszczyńskiego, widzieć zdaleka nawet zaszczytu nie miałem. Z jednym Rettlem losy mnie zbliżyły tak, żeśmy ze sobą po koleżeńsku byli. Nastąpiło to w r. p. 1866 czy 67.Emigracya, po upadku powstania styczniowego, była się na wzór i podobieństwo rozwiązanego Towarzystwa demokratycznego zorganizowała, w towarzystwo pod nazwą Zjednoczenia. Zjednoczenie posiadało organ własny .Niepodległość", redagowany przez komitet Gdym w r. 1866 w Brukseli zamieszkał, komitet redagowanie pisma tego mnie powierzył. Objąwszy redakcyę, poszukiwałem współpracowników. Nie przypominam sobie kto wskazał mi Rettla, nauczył, jak się z nim rozmówić mam i ostrzegł, ażebym mu na honoraryum zaliczek nie dawał.

Nie pamiętam kiedym i jak z nim po raz pierwszy znajomość zabrał. Wspólnego pomiędzy nami było to, żeśmy obaj w "Gazecie Warszawskiej" naszych myśli przędzę i naszych uczuć kwiaty, o ile na to cenzura pozwalała, składali. Zdaje mi się przeto, że kiedym się w grudniu r. 1863 obronną z więzienia austryackiego wydostał ręką i do Paryża przybył, już Rettla osobiście znałem. I nietylko go znałem, alem się z nim schodził. Smakowało mi towarzystwo tego belwederczyka, powierzchownością swoją nie zdradzającego ani rycerza, ani spiskowca. Rycerskości nie odpowiadała postawa: wzrostu prawie małego, pękaty, bez chmurnych na czole fałdów, bez groźnego na obliczu wyrazu, śmiesznieby czy to w pancerzu, czy też w mundurze, do miecza przywiązany, wyglądał. Postawa oraz, w połączeniu z akcentem, jaki jej nadawały: drobna twarz, nie wysokie czoło, rudawy zarost i złośliwością uśmiechnięta, przez małe przeglądająca oczki, dobroduszność, nie pozwalały go o spiskowośó podejrzewać. Za każdym prawie razem, gdym na niego patrzał, przychodziło mi na myśl zapytanie: ,1 ten to człowieczek spiskował - i porwał się na... zamordowanie tyrana?"

- Czyś ty krzyczał: "śmierć tyranowi!", wpadłszy do Belwederu? - pytałem go razy parę.Na zapytanie to odpowiadał uśmiechem filuternym.

Zdaje mi się, ba, pewny tego jestem, że w r. 1864 zagiął był na mnie parol, albowiem na towianizm mnie wyraźnie namawiał. Wymawiałem się mu oczekiwaniem, aż łaska boża na mnie spłynie, na co mi raz odrzekł:

- Eh... nic lepiej...

- Więc ci powiem otwarcie - powiedziałem - nauka wasza do mnie nie przystaje... nie rozumiem jej...

- Chcesz, żebym ci wytłumaczył?..

- Owszem...

- Przyjdę do ciebie na jaką godzinę... Dobrze?

- Ależ bardzo dobrze!...

Umówiliśmy się o dzień i godzinę. Dostałem od niego pozwolenie zaproszenia na wykład ten wuja żony mojej, Aleksandra Potockiego, o którego ciekawości zapoznania się z doktryną towianizmu, wie* działem.

Zeszliśmy się i Bettel doktrynę nam wyłożył. Nie wyłożył, ale wykładał z górą godzinę. Za wstęp do wykładu służył pogląd na uznawany przez mora listów wogółe za smutny stan moralny ludzkości, zwłaszcza zaś świata chrześcijańskiego.

Stan ów pochodzi od przewagi, jaką sobie zdobyło ciało nad duszą. Powinno być przeciwnie dlatego że taką jest wola boża, którą Bóg, pozostawiający człowiekowi wolę czynienia dobrze lub źle, objawia w momentach, gdy zepsucie dochodzi stopnia oślepiającego, jakiego doszło było w momencie największej cesarstwa rzymskiego potęgi.

Wolę swoją wówczas Bóg objawił przez zesłańca swego, Chrystusa, którego poprzedził Mojżesz. W przerwach, momenty takie dzielących, Bóg zsyła ostrzeżenie, dokonywane przez ludzi bądź nauczających, bądź karzących: pierwszym udziela natchnienia, drugim daje rózgę w ręce. Do pierwszychnależą apostołowie, ojcowie kościoła, męczennicy za wiarę, do drugich naczelnicy państw, monarchowie, często tyrani.

Punkt ten, któremu ortodoksya religijna nic - jak się zdaje - do zarzucenia nie ma, posłużył mu za wstęp, usprawiedliwiający przyjście Towiańskiego, natchnionego duchem bożym mesyasza, powołanego do nauczania w momencie, gdy miarka zepsucia wyrównywa tej miarce, jaka spowodowała przyjście Chrystusa. Dla odmalowania miarki owej przytoczę przyrównanie, do którego się Rettel uciekł. Ludzkość, składająca się w części ogromnie większej z ludu pracującego, krzywdzonego, wyobrażeniem którego jest najnieszczęśliwszy z chłopów chłop litewski, przedstawił pod postacią ciągnącego ciężar olbrzymi, zbiedzonego, wychudłego, zgłodniałego, spragnionego konia. Ciężar ciągnie koń - pokorny, w nadziei, że się doczeka garstki siana i trochę wody. I ludzkości, wydanej na pastwę rozpusty lub, jak Polska, w niewolę babylońską oddanej, nadzieja obruku duchowego przyświeca. Z obrokiem tym, będącym tą dobrą nowiną, która duszę wzmacnia, przyszedł Andrzej Towianski. Nie zamierza on nic zmieniać, przerabiać, tylko chrześcijanizm podnieść, poprawić, uduchowić, zapewnić duszy należną jej nad ciałem przewagę.

Potąd przykład jego był zrozumiałym. Zaciemniły go szczegóły, odnoszące się do duszy, a tłumaczące się za pomocą tonów, drgnień, barw duchowych, pokutniczych dusz wędrówek itp. osobliwości, odróżniających towiańczyków od śmiertelników zwyczajnych.

Nie pomyślałem wówczas, ażeby mi się kiedyś przydać mogło podanie wykładu tego do wiadomości publicznej, nie znotowałem więc tych przenośni, porównań i przypowieści, jakiemi on przepełniony był. To jeno dokładnie pamiętam, że mnie te, w labirynt niby wprowadzające, przenośnie, porównania i przypowieści ani nie przekonały, ani oświeciły, pomimo,żem je w milczeniu, z natężoną słuchał uwagą. Potocki zadawał zapytania; jam się nie odzywał. Pod koniec w głosie Rettla wzruszenie czuć się dawało. We wzruszeniu pożegnał nas.

Po odejściu jego milczeliśmy chwilę sporą. Milczenie przerwał Potocki zapytaniem:

- No i cóż?... zrozumiałeś?... Ramionami wzruszyłem.

- Bom i ja nie zrozumiał nic a nic... - odpowiedział, jakby niemą moją odpowiedź potwierdzając.

Tak na nieopanowane przez mistycyzm i nie lubujące się w odgadywaniu zobrazowanych w Apokalipsie zagadnień umysły, jakie gnieździły się w mózgach pana Aleksandra i moim, oddziaływała mesyanistyczna przez Towiańskiego wprowadzona doktryna. Była ona zagadkową i niejasną i dlatego niewybrańče, którzy stanowili ogół emigracyjny, na nią, jak ja, ramionami wzruszali. Nie można jednak mówić, ażeby ona po sobie śladów nie zostawiła. Mistycyzm czepia się umysłów niespokojnych, trapionych zagadnieniomanią, jakim się stał, najbogatszą i najpotężniejszą wśród poetów naszych wyobraźnią obdarzony umysł Słowackiego, gdy się w cielesnym organizmie jego suchoty rozwinęły.

Utwory autora "Beniowskiego", "Ojca zadżumionych", "Kordyana", "Grobu Agamemnona", z czasów mocno towianizmein podszytego, stanu jego chorobliwego, stały się obecnie dla zasilanego obficie suchotami i newrozą modernizmu poetycznego ewangelią. Udzieliło się to znów jednak, jak w czterdziestych i pięćdziesiątych XIX wieku latach, wybrańcom tylko - wybrańcom, różującym się od dawniejszych tem, że tamci nie chcieli, ci zaś chcą, ażeby ich nie rozumiano.

Rettel szczerze chciał dać się dwom osobnikom, bądź co bądź nie idyotom, zrozumieć i nie dokazał tego nie z winy własnej, ani z winy słuchaczy, ale z tej racyi, że słuchacze jego nie posiadalitego w dnszy narządu, co, jak w instrumentach muzycznych, nadaje się do nastrajania. Narządem tym jest wiara, a raczej skłonność do wierzenia. Skłonność tę jedni posiadają, drudzy nie (tym drugim wiara nakazywać się daje). Rettel ją posiadał, jak Mickiewicz, Słowacki, Goszczyński, Nabielak, Bońkowski i inni, ale nie wszyscy, a w drobnej jeno mniejszości śmiertelnicy.

Doktryny tego, co mesyanizm rodzaju, nie rozumienia, lecz wiary wymagają. Wiara zaś nie wyrozumowuje się, ale nastraja, przelewa, rozbudza. Rozbudzenie przeto wiary zapomocą dowodzeń rozumowych, takiemu nawet jak Rettel, człowiekowi rozumnemu, powieść się wobec ludzi, niezaopatrzonych w narząd odpowiedni, nie mogło.

W trzy lata później, gdym redakcyę organu Zjednoczenia objął i zamówić Rettla na spólpracownika zapotrzebował, radzono mi, ażebym się do tego brał ostrożnie dla dwóch głównie powodów:

l) dla zaliczek, o których Rettel zapomina, 2) dla Towianizmu, zabraniającego adeptom swoim bawić się w literaturę.

- Przecież Rettel pisuje do "Gazety Warszawskiej".

- Tak... zapewne; jest to "le secret du polichinelle"; zawsze jednak sekret, wymagający rozmówienia się na stronie i po cichu.

Wiedziałem, gdzie się z Rettlem zejść można. W pobliżu "Jardins de plantes" istniała dziurka (tak nazywano po polsku jadłodajnie gatunku podlejszego). której właściciel, człek stary, po grenadyersku zbudowany i po dragońsku wyrazów w rozmowie nie dobierający, był, będąc Francuzem, patryotą polskim. Patryotyzm praktykował, kredytując Polakom.

Karola Pieńkowskiego, który w Warszawie z głodu umarł, w Paryżu zaś, zadłużywszy się w dziurce, na umarcie do łóżka się położył, z łóżka ów Francuz, "bydlęciem" go nazywając, wyciąunął i od śmierci głodowej uratował. W tej to dziurcew godzinie obiadowej zastałem Rettla. Nie widzieliśmy się lat trzy z górą, przy przywitaniu przeto mocnośmy sobie dłonie uścisnęli.

- A więc... powracasz do nas... - zagabnąl mnie.

- Namiot mój w Brukseli rozbiłem...

- Czemu nie w Paryżu?...

- Bo... - odpowiedziałem, ilustrując odpowiedź gestem, podobnym zapewne do tych, "genialnych" gestów, jakiemi w drugim akoie .genialnego" dramatu, "Wyzwolenie", maski dyalogi swoje akcentują.

W obecności paru Polaków obiadujących, zawiązała się rozmowa, w ciągu której przyznałem się do redagowania pisma i znalazłem sposobność dania oczami i brwiami znać Bettlowi, że z nim do pomówienia mam. Po obiedzie wyszliśmy razem i w którejś kawiarni, przy "dmitasce", gdy on kurzył "briulgelkę", ja - nie "papierosa" ale - papieros, o współpracownictwośmy się ułożyli. Układ nie nastąpił bez zastrzeżeń.

- Ale, słuchaj... - wtrącił on: tajemnica... Rzecz zostaje pomiędzy nami dwoma...

- To się rozumie... - odparłem.

- Ale, słuchaj... - odezwałem się ja-z "Niepodległości" nie zrób, broń Boże, tego, co Mickiewicz z katedry w "College de France" zrobił...

- Za kogóż ty mnie masz?... - odparł. I współpracowaliśmy ze sobą lat parę w zgodzie zupełnej. Opracowania jego tchnęły duchem tej garstki, co wieczorem dnia 29 listopada r. 1830, przebiegała z karabinami w ręku, z okrzykiem:

"Śmierć tyranowi!", opustoszałe, ciszą strachu zalane komnaty w Belwederze. W "Niepodległości" propagował walkę o niepodległość Polski "usque ad finem".

Po latach tylu trudno mi wskazać pisane przezeń artykuły. Pamiętam jeno rozbiór obszerny dzieła p. t. "Henri de Yalois", przez E. V. H. markiza de Noailles, żonatego z Polką, Lachmanówną, l yoto Szwejkowską, dla której się po polsku nauczył i napisał wyżej wymienione dzieło, zatytułowane imieniem tego króla francuskiego, co od tronu polskiego ucieczką się ratował. Na tej markiza de Noailles pracy podpisanem być powinno, obok nazwiska autora wymienionego, nazwisko pracownika, który część pracy trudniejszą: wyszukiwanie i zestawianie źródeł, zestosowywanie następstw z przyczynami, układanie treści, wiązanie całości - odrobił.

Pracownikiem tym był nasz pan Leonard. Jako towiańczyk nie przyznawał się do udziału, jaki wziął w napisaniu książki, która w czasie swoim wrażenie w świecie naukowym sprawiła.

W czasie owym, na emigracyi, i nietowiańczycy do tego się sposobu zdobywania kawałka chleba uciekali. Wieści krążyły, że opracowywaniu dzieł naukowych, wydawanych nie pod jego nazwiskiem, oddawał się sławny Ibuś (I. B. Ostrowski), dla którego towianizm był przedmiotem najzjadliwszych złośliwego pióra jego wycieczek.

Rettel w towianizmie był prawowiernym, należał jednak do tolerantów - do tolerantów tej zdaje się kategoryi, która wyznaje, że z niebem układać się można (il y a des accommodements ayec le ciel). Bieńkowski do kategoryi tej nie należał. Zdarzali się wśród nich i fanatycy.

A i na Rettla napadały niekiedy momenty, zrozumieć się nie dające.

Wkrótce jakoś po obchodzie pięćdziesiątej wybuchu powstania listopadowego rocznicy, znalazłem się w Paryżu. Obchód dla Belwederczyków, których przy życiu w momencie owym paru jeszcze pozostawało - Rettel, Paszkowski - urządziło miasto Lwów. Rettel do Lwowa był pojechał. O powrocie jego dowiedziałem się od Duchińskiego, który zaprosił mnie na obiad dla spotkania się z również zaproszonym Rettlem. Państwu D. znane były zaehodzące pomiędzy nim a mną zażyłe stosunki. To też zdziwienie ich było wielkie, moje zaś jeszcze większe, gdy Rettel tym razem w ich domu nie przywitał się ze mną i przez cały, przed obiadem, przy i po obiedzie czas udawał, ze mnie nie tylko nie zna ale nie widzi. Nie rozumiałem, coby to znaczyć miało, alem się do tego zastosował; wnet też po obiedzie gospodarstwo pożegnałem, nie zwracając na gościa ich uwagi. Schodzę z trzeciego czy z czwartego piętra powoli. Nimem na następne zeszedł piętro, o słuch mój uderzył szybki za mną chód. Oglądam się: Bettel! Biegiem schodzi i mnie dosięgnąwszy, z okrzykami: "kochany! drogi!" w objęcia mi się rzuca.

- Zwaryowałeś!... co?... - zawołałem, gdyśmy się wyściskali.

- No... no... Nie!... Później... później ci opowiem...

Nic mi później nie opowiedział. Dotychczas nie rozumiem tej odegranej ze mną u Duchińskich komedyi.


SYLWETY EMIGRACYJNE