Litera D

Dach. Karłowicz w cennej swojej rozprawie „Chata polska” pisze: „Dach jest wyrazem giermańskim przez nas zapożyczonym; nie wynika stąd jednak, aby przodkowie nasi poznali i nauczyli się dach robić od giermanów, jak np. odwrotnie, z tego że niemcy zapożyczyli naszego wyrazu granica w postaci Grenze lub Gränze, nie wynika, że nauczyli się pojęcia i znaczenia granicy od nas. Jak my obok wyrazu dach posiadamy swojskie strzecha, poszycie, tak też i giermanie mają własny wyraz Mark na oznaczenie granicy”. Wszyscy Słowianie posiadają w różnych postaciach na oznaczenie dachu wyraz strzecha, a ten pochodzi od – strzeć (rozpostrzeć, rozpościerać), oczywiście rozpościerać to, z czego robili Słowianie pierwotnie wszystkie swoje dachy (a czego dotąd zresztą lud używa), t. j. w okolicach rolniczych: słomy, w leśnych: kory świerkowej i dranic, w błotnych: trzciny. Trzcina w czasach, gdy kraj był o wiele bagnistszym, niż dzisiaj, musiała być najpospoliciej na dachy używana, jak to jeszcze dotąd w wielu wioskach między moczarami położonych widzimy, a te się tłómaczy łatwo wspólność pierwiastku w wyrazach trzcina i strzecha. Tak samo i po łacinie stramentum znaczy poszycie, a stramen – słomę od tegoż pnia językowego: str. Podobnież culmus znaczy źdźbło zbożowe, a culmen – dach. Więc pierwotnie nie było mowy o kryciu chaty, ale o rozpostarciu nad nią słomy lub trzciny. Dach pierwotny, prototypowy, był niewątpliwie budowy najprostszej, t. j. z czterech równych boków złożony, czyli piramidalny, namiotowy. Taki kształt mają najstarsze budynki na kuli ziemskiej, jakimi są piramidy egipskie, a w Polsce dachy średniowiecznych brogów, dotąd przez lud nasz podobnym kształtem budowane. W takim dachu nie było jeszcze wcale boków szczytowych, bo wszystkie cztery były sobie równe, jednakowo pochylone ku sobie i jeden wspólny mające wierzchołek czyli strop. Najstarsze chaty wiejskie, XVII-go wieku sięgające, jakie piszący to w zakątach kraju dawniej napotkał, miały właśnie strzechy swoje kształtem do brogowych zbliżone (typ. 1). Gdy jednak wskutek wzrostu ludności, potrzeb jej i zasobów domowych, mieszkanie zaczęło się wydłużać, więc i dach, stosujący się do zrębu, zmieniał swój kształt, przechodząc w przedstawiony na rysunku typ 2 i 3, w których są już po końcach boków długich dwa krótsze szczytowe. Typ 3-ci przedstawia szczyty łamane, w których część pochyła b c była strzechą, a pionowa a b dawana była z desek, żeby umieścić w nich okienko. Załomek ten i okienko jest jakby pamiątką po załomku i otworze pierwotnej strzechy, służącym do wyjścia dymu w dawnych chatach „kurnych”, a wpuszczania światła na poddasze (typ 1, lit. a i b). Gdy zasoby wieśniacze ciągle się powiększały, a poddasze jest najodpowiedniejszym ich składem, nastąpiło rozprzestrzenienie tego poddasza za pomocą budowy szczytów typu 4-go i 5-go. W typie 4-ym zachowany jest jeszcze załamek strzechy a b, a ściana b c jest już pionowa dla pomieszczenia okien i izdebki szczytowej na strychu. Szczyt typu 5-go jest już cały drewniany. Podobnego rozwoju w budowie dachów naszych, stanowiącego wybitny charakter domostwa polskiego, nie można jednak podciągnąć pod żadną chronologję historyczną, ani prawidło budownictwa. Różne okolicami czynione były wyjątki i przemagają dotąd typy. Dachy wszystkich pięciu kształtów na domach z drzewa mieliśmy już w Polsce w wiekach średnich, lubo typ 1-szy i 2-gi dawniej, jako pierwotniejsze, przeważały. Za naszych czasów pamiętamy już takie zmiany w wioskach na Podlasiu i Mazowszu, że tam, gdzie przed laty 40-tu większość dachów należała do typu 3-go, dzisiaj przemaga typ 4-ty i 5-ty. Na kościołach średniowiecznych w Polsce bywały zwykle dachy dachówkowe, a dachówki bywały niekiedy kolorowo polewane. W Krakowie, skutkiem zapewne blizkości żup czyli kopalni olkuskich, znajdowały się nawet dachy ołowiane, przeciwko którym tak występuje Długosz, opisując wypadek z wieku XIV-go: „W Krakowie wszczął się pożar blizko kościoła Wszystkich świętych, skąd gdy węgiel wiatrem uniesiony padł na kościół katedralny, blachą ołowianą pokryty, cały spłonął ogniem, od którego mury i ściany popękały. Wypadek ten może być nauką i przestrogą dla potomnych, ażeby w pokrywaniu kościołów nie zawierzali blachom ołowianym, pozór tylko świetny i okazały mającym, ale raczej używali dachówek, chociaż mniej ozdobnych i błyszczących”. Gdy w wieku XVI Polacy, zostając pod wpływem włoskim, zaczęli zniżać na domach swoich bardzo wysokie pierwotne dachy, Łukasz Górnicki tak przemawiał przeciwko temu w „Dworzaninie”: „Kiedy naprzód ludzie budować poczęli, wywiedli na domiech wysokie dachy, nie dlatego aby się dom zdał ozdobniejszy, ale iżby łatwiej deszczowa woda ściekać mogła, a dach się nie kaził: a wszakoż ku temu pożytkowi i ozdoba przystąpiła, tak iż owe dachy, co je włoskimi zowią, a nie są i stoją by kominy, abo studnie niepokryte, nigdy tej piękności, tego kształtu, ani pożytku nie mają, bo ogniowi czym innym,
a nie tym oszpeceniem, zabieżećby się mogło”. Najpospolitszem wiązaniem dachu wiejskiego w Polsce były krokwie połączone ,,jętką”, z którą tworzyły kształt litery A. W budynkach szerszych dawano pod jętkami przez całą długość domu dwa „podciągi”, przy bokach leżące na pionowych „stolcach”. Bywały jednak wyjątki. Dwór np. we wsi Dobrochach (na Mazowszu łomżyńskiem), postawiony w r. 1799, może dlatego że miał ciężki dach dachówkowy na ścianach drewnianych, posiadał wiązanie dachu przedstawione tu pod fig. 6. Grzbiety i okapy dachów gontowych lubiono ozdabiać wyrzynanymi gontami. Podajemy tutaj zanotowany przez nas w r. 1870 rysunek grzbietu i okapu na starym dachu kościelnym w Tęczynku (fig. 7 i 8).
Dać się wzdąć, pospolite wyrażenie w potocznej mowie palestrantów polskich. Jeżeli kto został pozwany, a ugodził się ze swoim przeciwnikiem lub nie widział powodu bronienia się i nie zgłosił się z umysłu, gdy jego sprawę woźny wsadzie przywołał i tym sposobem ją przepuścił, aby jako niestawający być skazanym, wtedy nazywano to: dał się wzdąć (J. Mor.).
Dadźbóg, Daćbóg, imię niegdyś w Polsce dość często używane. Spotykamy rycerza Dadźboga w dokumencie mazowieckim z r. 1254 i w wielu późniejszych. Paprocki wymienia ród Dadzibogów herbu Pobóg w wojew. Lubelskiem. Od tegoż imienia nosi nazwę kilka wsi polskich, a mianowicie: Daćbogi-Jastrzębie, Daćbogi-Rostki, Daćbogi-Drewnowo i Daćbogi Borzuchowo. Nestor i inni latopisowie wspominają Dażboga jako istotę nadprzyrodzoną w wierzeniach niektórych ludów słowiańskich. Czy i w Polsce wiedziano co o bóstwie Dadźbogu, nie mamy na to żadnych dowodów.
Daga (po francusku Dague), sztylet, puginał, szpada, znana już w średnich wiekach jako broń u nas cudzoziemska i uważana w Polsce za zdradziecką i rozbójniczą a nie rycerską i przez rycerzy polskich nie była używana. Zna też ją tylko prawo Chełmińskie, mówiąc: „Rana mieczem, puinałem, dagą albo inszą bronią, sposobną do zamordowania kogo sztychem, zadana”... Leonard z Urzędowa, opisując zburzenie Jerozolimy, wyraża się: „Zbójcy mieli krótkie dagi pod pancerzmi”. Mączyński w słowniku z r. 1564 tłómaczy pugio łacińskie na polskie: tulich, deka, daga.
Dajna, dajka, dajneczka, w gwarze ludowej polskiej wielu okolic stara nazwa piosnki krótkiej, wesołej, w której zwykle powtarza się okrzyk przy śpiewie i tańcu: da dana! da ino dana! dana moja dana! Od okrzyku tego poszła niewątpliwie nazwa „dajneczki” i nazwa litewska pieśni: daina, dajnos, przeniesiona z powiśla nad Niemen z gromadami ludu mazowieckiego, uprowadzanego przez Litwinów w niewolę.
Dantiscus, pseudonim ks. Adama Kazimierza Czartoryskiego, generała ziem podolskich, pod którym wydał pracę swoją: „Myśli o pismach polskich, z uwagami nad sposobem pisania w rozmaitych materjach”. Ważne to dzieło, po raz pierwszy wydane w Wilnie u Zawadzkiego w r. 1801, miało później kilka edycyi wileńskich i ostatnią w Krakowie u Turowskiego r. 1860.
Daporty, deporty albo oporty, rodzaj jabłek dobrze znany i ceniony w dawnej Polsce. Wymienia je ks. Ładowski w historyi naturalnej obok „słodkich, winnych i bursztówek”. Marcin z Urzędowa w wieku XVI powiada: „Rajskie albo daportowe jabłka”. Kromer i Bielski objaśniają, że sprowadził Bolesław książę wrocławski (Piastowicz) z klasztoru Porteńskiego do Lubińskiego Cystersów, którzy rozkoszne to jabłko rozkrzewili. Kromer i Bielski powtarzają to niedokładnie za Długoszem, więc przytaczamy tu słowa
długoszowe z w. XV: „Pierwszym opatem klasztoru (Lubińskiego w r. 1175) był Florenty. Od tego to opata i jego braci, z Porty do Polski przybyłych i w rzeczonym klasztorze osadzonych, pochodzi i nazwisko swoje bierze gatunek jabłek, które oni z sobą do Polski przywieźli, a które od klasztoru Porty, skąd pochodziły, nazwane Daport, rozmnożyły się u nas i dotąd jeszcze je hodują”.
Darda, włócznia, oszczep, pocisk, po węgiersku darda, po włosku dardo. Dawni autorowie polscy piszą: „Groty, dardy, glewie, im z wyższego miejsca puszczone bywają, tym mocniej biją... Piechotny ma być wyprawiony z rusznicą, szablą, siekierą, a dziesiętnik z dardą... Żołnierz nie idzie do kościoła, to musi przed kościołem dardy pilnować...”
Dardański osioł, wielki głupiec. Wyrażenie to, spotykane już dość często w XVIII wieku, zdaniem Lindego i Karłowicza, wzięło początek z legendy o olbrzymim koniu trojańskim czyli dardańskim, Dardania bowiem w starożytności stanowiła część Troady, więc dardański i trojański znaczyło to samo. Że zaś z koniem dardańskim, w którego wnętrzu tradycja dziejowa grecka pomieszcza 300 wojowników, łączy się pojęcie olbrzymiości, zatem rzecz prosta, że gdy kogo chciano nazwać potężnym osłem, nazwano go dardańskim. Ponieważ od Dardanii wzięła nazwę leżąca przy tej krainie cieśnina Dardanelska, więc też i w mowie potocznej często dziś używają lubo niewłaściwie: dardanelski, zamiast dardański.
Darowany, gra towarzyska, którą w trojaki sposób opisuje w początkach XIX wieku Łukasz Gołębiowski: 1) Osoby siedzące wkoło dają sobie po cichu dary, poczem każda zapytuje sąsiada, po drugiej ręce siedzącego, także po cichu, co z tem robić? Gdy wszyscy dostaną upominki i dowiedzą się o ich przeznaczeniu, każdy mówi na głos, jaki miał dar i co mu z nim zrobić kazano, a trafność lub niestosowność rozkazów pobudza towarzystwo do śmiechu. 2) Każdy otrzymuje od sąsiada trzy upominki, a gdy wszyscy już tak obdarzeni zostali, każdy oświadcza na głos, że dwa z tych darów zatrzymuje, a trzeci odrzuca i przytoczyć musi słuszną tego przyczynę. 3) Każdy dostaje od sąsiada podarek, a jedna z osób, która nic nie dala ani wzięła, zadaje każdemu kolejno jakieś pytanie, np.: co kocha najwięcej? Wówczas zapytana osoba wymienia głośno dar posiadany.
Darowizna. Do poszczególnych sposobów nabycia własności należy w prawie polskiem darowizna. Bandtkie w „Prawie prywatnem” kładzie darowiznę pomiędzy umowami, ale ona do umów chyba tylko dlatego liczyćby się dała, że, aby skuteczną być mogła, musi być przyjętą przez obdarowanego (bo i dobrodziejstwa nikomu narzucić nie można). Stąd, że u nas każdą aljenację, a zatem i sprzedaż nazywano „donacją”, zatarły się wybitne cechy darowizny. Ściśle rzeczy biorąc, takie tylko przeniesienie własności nazywa się darowizną, darem, które następuje z czystej szczodrobliwości ex mera liberalitate nullo jure cogente. Darowizna rzeczy ruchomych nie potrzebowała żadnej formy, samo wydanie było dostateczne. Darowizna nieruchomości, tak podług praw Koronnych, jak i Korrektury, winna być przed aktami zeznana, a zatem urzędownie, zawsze tylko między żyjącymi. Uczyniona w sposób, aby po śmierci skutek mieć mogła, była nieważną, boby się zamieniała w testament, którym dobrami nieruchomemi rozporządzać nie było wolno. Darowiznę taką mógł robić tylko bezpotomny, podług prawa Koronnego, tyt. 12 Korrektury. Z formy statutowej (Vol. leg. I, f. 419) wynikało, że darowizna potrzebowała intromissyi, czyli wwiązania, do swej ważności; wynikało także z formy statutowej, że darujący pisał w darowiźnie ewikcję (W. Dutkiewicz). O darowiźnie powiada Ostrowski w „Prawie cywilnem polskiem”, że była ona więcej litewskiemi niż polskiemi prawami opisana. Musiała być ona co do nieruchomości zeznana do akt w grodzie lub ziemstwie i zwała się zapisem (między żyjącymi); musiała być na piśmie, bo oddawanie dóbr mogło tylko dziać się przez urzędnika sądowego, albo przynajmniej woźnego i dwuch szlachty, ci zaś do tej czynności musieli być sądownie upoważnieni, a to mogło stać się jedynie po podaniu o darowiźnie do ksiąg sądowych.
Dary, podarunki, zależnie od okoliczności, którym towarzyszyły, miały różne nazwania: Na imieniny dawano wiązanie, na Nowy rok powszechny był w Polsce zwyczaj dawania kolędy; podarek za dobrą nowinę zwał się nowinne, za znalezienie rzeczy zgubionej – znaleźne, ofiara dla dziedzica lub zwierzchności – poczesne, dla narzeczonej – zalotne; powracając z miasta lub podróży przywożono gościniec. W darach przesadzali się Polacy, jak to widzimy z tradycyi kronikarskiej o hojności Bolesława Chrobrego. Jagiełło posłał ojcu św. cztery misy i dwie czasze szczerozłote, kożuchy sobolowe i inne drogie futra. Jędrzej Lipski, biskup krakowski, umierając niewiele zapisał dla swych krewnych, ale zato cały majątek, który ceniono na 900,000 dukatów, podarował królowi Zygmuntowi III. Wszystkie pamiętniki historyczne i dawne rachunki przepełnione są wiadomościami o darach, które panujący swym podwładnym, panowie królom i królowym, jeden drugiemu między sobą albo swym dworzanom, oficjalistom i czeladzi czynili. Dary te stanowiła: broń kosztowna, srebra, konie, osobliwości, pierścienie, namioty, kobierce, futra i t. p. rzeczy. Podarkiem cennym była jeszcze w XVII wieku w Polsce misa cytryn lub pomarańcz. Królewskie dary ślubne składały się z pierścieni, koron, djademów. Jan Zamojski,
poślubiając synowicę kr. Stefana Batorego, podarował jej wielkiej ceny krzyżyk djamentowy, drogi pierścień i djamentową koronę. Po dworach szlachty panny haftowały pasy dla swoich narzeczonych, których powrotu z wojny nieraz wyczekiwały latami. Narzeczeni przywozili bogdankom swoim jedwabie zamorskie i trzewiki. Od szlachty możnej przechodziły zwyczaje do zagrodowej i do ludu, u którego dotąd panna młoda obdarza ręcznikami pana młodego, a on przywozi jej przed ślubem chustkę i trzewiki. Gdy dziewczyna wiejska obchodzi z drużkami wieś całą, prosząc wszystkich o błogosławieństwo i na swoje wesele, wszędzie dają jej podarki, na jakie kogo stać; we dworze dawano wtedy zwykle „ćwierć pszenicy na pierogi”, a jeżeli dziewczyna była pracowita i cnotliwa, to pszenicy pół korca i jaskrawe wstążki do ślubnego wieńca czy korony. Obdarzanie panny młodej przy oczepinach przez wszystkich obecnych krewnych i weselników jest niejako oddzielnym obrzędem i odbywa się przy śpiewie pieśni odpowiednich. Przy chrzcinach, zarówno położnica jak jej dziecię, odbierają dary od zebranych na tę uroczystość gości. Dary pogrzebowe pochodzą z zapisu lub od rodziny zmarłego i przeznaczają się dla księży i ubóstwa. W dzień zaduszny są to głównie chleby, rozdawane obficie żebrzącym na cmentarzach, aby modlili się za dusze zmarłych.
Dawność w prawie polskiem i litewskiem, po łac. praescriptio, znaczyła to samo, co w prawie dzisiejszem przedawnienie. W Galicyi używają obecnie w tem znaczeniu wyrazu „zasiedzenie”, który jest tłómaczeniem niemieckiego Ersitzung, dla Polaków niezrozumiałem. Dawność była środkiem nabycia nieruchomości, jeżeli posiadanie trwało czas prawem zakreślony i środkiem uwolnienia się od zobowiązań, gdy mający prawo lub skargę przez pewien przeciąg czasu prawa tego lub skargi nie dochodził. Pierwszy rodzaj nazywał się przedawnieniem nabywczem praescriptio adquisitiva, drugi – przedawnieniem umarzającem praescriptio extinctiva. Od preskrypcyi różne były fatalia, t. j. zaniedbanie procesu i stąd jego upadek. Fatum oznaczało czas, po którego upływie apelować lub popierać zaniechanej apelacyi nie było wolno. Były nieruchomości, do których nigdy nie stosowało się żadne przedawnienie we władaniu, a mianowicie: jeżeli ze strony króla zabrano grunt ziemianinowi i wzajemnie, jeżeli ziemianin przywłaszczył sobie ziemię królewską. Sprzedaż majątku, chociażby szacunek nie był w całości zapłacony, po upływie lat 3 i miesięcy 3, stawała się niewzruszoną. Zwyczajna ta co do dóbr preskrypcja była dłuższą ze względu na osoby. I tak dla niezamężnej kobiety, w szczególności wdowy, przepisywało prawo polskie lat 6, dla zamężnej lat 10, dla panien zakonnych lat 20. Panna przecież, która, będąc sierotą, za mąż wyszła, przeciwko opiekunowi swemu w 3 latach i 3 miesiącach działać tylko mogła, bo to była zwyczajna dla opiekunów preskrypcja. Wyrok, którego egzekucyi nie żądano przez 3 lata i 3 miesiące, podlegał preskrypcyi i upadał. Był także bardzo mądry przepis, który takie samo przedawnienie stosował do skarg o granice w tym przypadku, kiedy przy intromisyi czyli wwiązaniu woźny wezwał sąsiadów i granice dóbr w ich obecności okazanemi zostały. Jeżeli ci sąsiedzi milczeli wówczas i potem przez 3 lata i 3 miesiące, to takie granice, jakie wobec nich były okazane, stawały się wieczyście prawomocne. Przedawca był wobec nabywcy odpowiedzialnym czyli obowiązanym do rękojmi przez lat 3 i miesięcy 3, po których zapadała dawność. Ponieważ nieraz sąsiedzi, gdy odpowiedzialność przedawcy już upadła z tym terminem, przestawali milczeć i świadczyli, że granice były inne, otóż kr. Władysław Jagiełło postanowił, że skoro milczeli, gdy przedawca był odpowiedzialnym, to muszą milczeć i nadal. Dział, prywatnie zrobiony, po upływie lat 3 i miesięcy 3 stawał się niewzruszony. Na Litwie, po upływie lat 10, dział bez pisma nie miał znaczenia i dawność nie nadawała mu żadnej mocy. Pokrzywdzenia w działach do lat 3 i miesięcy 3 w Koronie wolno. było dochodzić. Ta 3-letnia i 3-miesięczna dawność tak była zwyczajna w prawie koronnem, jak 10-letnia na Litwie. W Mazowszu bez wwiązania nie było dawności, po wwiązaniu zaś do dawności wymagano 3-letniego posiadania. Poszukiwanie zbiegłego włościanina, po upływie roku od jego wyjścia, upadało. Kto zgubił przywilej otrzymany od króla, jeżeli w ciągu roku nie postarał się o renowację, przywilej jego upadał. Utracał prawo do skargi, kto skradzionego bydła lub pomniejszych rzeczy przez rok nie dochodził. O woły tylko i konie skradzione lub gwałtem zabrane skarga służyła przez dwa lata. Kto rok i 6 niedziel rozpoczętej sprawy nie popierał, sama przez się upadała. Zapisy wieczyste nie zeznane we właściwem ziemstwie, jeżeli nie były w rok i 6 niedziel do właściwego ziemstwa przeniesione, traciły moc. Później grody zyskały przywilej wieczystości – perpetuitatis. To też od owej pamiętnej konstytucyi z r. 1588 o ważności zapisów, (Vol. leg, II f. 1219), przenoszenia z grodów do ziemstwa ustały. Żydzi mogli upominać się o niezapłaconą im lichwę tylko za 2 lata. Gdy kto przemilczał przez 2 lata płot na swym gruncie przez sąsiada postawiony i dopuścił mu użytkowania z miejsca płotem zagrodzonego, posiadania sąsiada nie mógł już wzruszać. Dekret upadał przedawnieniem, ale zapis, a jak teraz nazywamy oblig, nie upadał. W takich zdarzeniach, jak: wojna i zewnętrzne zamieszki, zagony Tatarskie, nieobecność w kraju, znajdowanie się w niewoli, powietrze, małoletność, bezkrólewie (w którem zwyczajnych sądów nie było) – nie szło przedawnienie, dormiebat, ale czas ubiegły przed tern nie ginął. Szlachta pruska zupełnie oddaliła się od koronnej co do rozciągłości przedawnienia, postanowiwszy 30 lat posiadania z tytułem sprawiedliwym i dobrą wiarą, a 40 lat bez tytułu, do prawomocności posiadania przez dawność (Dutkiewicz, Kamieński, Michniewski).
Dąb. Już w pojęciach wszystkich ludów starożytnych dąb uważany był za króla roślin na ziemi, za drzewo niejako święte. Rzym dawny największe zasługi obywatelskie wieńczył nie laurem, lecz liściem dębowym. W Romowe żmudzkiem, wśród gajów świętych, dąb głównem był drzewem, poświęconem Perkunowi i czczonem przez lud i kapłanów. Słowianie czcili starożytne dęby od wieków. W jednej starej koladzie podkarpackiej mowa jest o stworzeniu świata, kiedy nie było nieba ni ziemi, tylko morze sine, a pośród morza stały dwa dęby. Helmold wspomina o „dębach świętych”, szeroko ogrodzonych, z dwiema bramami w płocie; tam odbywały się różne obrzędy i uroczystości, a wejście wolne było tylko kapłanom i książętom, obcym zaś zabronione pod karą śmierci. W Szczecinie – powiada Hesbord (w „Żywocie św. Ottona”) – stał dąb rozłożysty przy gątynie i był wedle mniemania ludu przybytkiem bóstwa. Po zburzeniu świątyni lud błagał, aby drzewo czczone zostawiono na pamiątkę. Konstanty Porfiregeneta podaje, że Rusini, idąc na Carogród, pod wielkim dębem przynieśli na ofiarę: ptaki, chleb i mięsa. Sarnicki pisze, że Polacy „in dei Piorun laudem” podsycali dzień i noc ogień drzewem dębowem. W starych dokumentach, opisujących granice, spotykamy nieraz wzmianki o „dębach piorunowych”, jako znakach granicznych. Zdaje nam się jednak, że pod tą nazwą rozumiano raczej dęby uszkodzone przez piorun, aniżeli od Peruna, i skutkiem wierzeń bałwochwalczych tak nazwane. Niektóre plemiona słowiańskie i litewskie nie budowały bogom swoim świątyń, ale posągi bożyszcz osłaniały tylko przy drzewach świętych strzechą na słupach od słoty i nieczystości ptactwa. Podobny dąb napotkał św. Otto u Pomorzan w wieku XII. Hartknoch wymienia trzy święte dęby u Prusaków: jeden w Romowe, a raczej w Rykojoth pod Romowe, miał także szopę i przez cały rok jakoby liścia nie tracił. Wierzono, że liście tego dębu noszone na szyi zabezpieczały od złych przygód. Miano go ściąć w czasach krzyżackich za Jana biskupa warmińskiego. Gdy drugi dąb święty kazał ścinać biskup warmiński Anzelm, a siekiera przy pierwszem uderzeniu odbiwszy się zraniła rąbiącego, poczem żaden z obecnych nie chciał jej wziąć do ręki, sam dopiero biskup wyciął otwór i ogień podłożyć kazał. Trzeci dąb blizko Welawy miał być tak wielki, że koń w jego wypróchniałości mógł się obrócić. Próbował tego Albert książę pruski i syn jego Fryderyk w r. 1595, jak to piśmiennie i pod pieczęcią magistrat welawski zaświadczył. Potężnym musiał być także dąb na pograniczu pogan pruskich, na którego konarach br. Dobrzyńscy w w. XIII założyli sobie warownię dla kilkunastu rycerzy. Odgłosem prastarych wierzeń narodu polskiego są liczne jeszcze dotąd podania i mniemania ludowe, dotyczące dębu. W Kieleckiem np., na drodze z Bejsc do Zagórzyc, stoi w lesie potężny dąb, zwany przez lud „doktorem”, ponieważ leczyć ma choroby gardła, dziąseł i zębów. Pacjent udaje się przed wschodem słońca do lasu i obchodzi dąb trzykrotnie, mówiąc:
Powiedzże mi, powiedz, mój kochany dębie,
Jakim sposobem leczyć zęby w gębie.
Albo wrzody, dziąsła i t. d. B. Gustawicz spisał liczne zastosowania gałęzi dębowych, żołędzi i liści do wróżb i lekarstw ludu galicyjskiego, Oskar Kolberg w Poznańskiem, a Z. Rokossowska na Wołyniu. W tym ostatnim zbiorku czytamy, że aby się pozbyć „kurzej ślepoty”, trzeba odmawiając pacierz i pewne zaklęcie, pomalutku obejść trzy razy wkoło „głuchy dąb”, t. j. taki, który się później rozwija. W baśniach ludu kieleckiego, za pomocą liści dębowych wskrzeszony zostaje wisielec i zamordowana królewna. Zrąbanie starego dębu w Stobiecku pod Radomskiem spowodowało, w mniemaniu wieśniaków, tyfus na okolicę, jako karę za świętokradztwo (Kolberg „Kaliskie” I, 19). Na Mazowszu i Podlasiu nadnarwiańskiem lud utrzymuje, że aby się chleb domowy dobrze „darzył” czyli udawał, w dzieży powinno być choć kilka klepek dębowych. Prawdopodobnie dawniej cała dzieża bywała dębowa, ale gdy o klepki dębowe coraz trudniej, to starają się, aby choć część takowych była z dębu. W wałach grodzisk z doby piastowskiej znaleźliśmy wszędzie pnie ostrokołów dębowych. To też jedynie drzewo dębowe miało wówczas pewną wartość, i dlatego w statucie wiślickim są już przepisane kary za ścinanie dębów w cudzym lesie. Dostarczało ono także żołędzi na karmę dla trzody chlewnej, co było cenną bardzo rzeczą w czasach, kiedy nie znano jeszcze kartofli i ulepszonych narzędzi do oddzielania pośladów ze zboża. Klepka dębowa jest już także od kilku wieków przedmiotem handlu wywozowego z Polski do krajów, które potrzebowały dużo beczek na wino a nie miały dosyć dębiny. Wyraz Dąb – jak twierdzi Karłowicz – brzmiał pierwotnie w językach słowiańskich dąbr (skąd dąbrowa) i oznaczał drzewo wogóle. W obrębie Królestwa kongresowego znajduje się obecnie 433 wsi i miasteczek, biorących swoją nazwę w rozmaitych formach od dębu, przeważnie zaś w następnych: Dąb, Dąbek, Dąbie, Dąbki, Dąbrowa, Dąbrowica, Dąbrowice, Dąbrówka, Dąbrowo, Dębe, Dębina, Dębnik, Dębowa, Dęby i t. p. Wogóle na ziemiach dawnej Polski istnieje około półtora tysiąca nazw wsi i miast, mających językowy początek od dębu. Poza temi, istnieje co najmniej kilka tysięcy podobnych nomenklatur miejscowości niezaludnionych, t. j. uroczysk, pól, lasów i t. d. Jest też i przysłów kilkanaście, z dębem związanych, np.: 1) Bać się trzeba trzcinie, gdy wiatr dąb wywinie. 2) Co dąb to nie brzoza, co krowa to nie koza. 3) Dąb się powalił, a trzcina została. 4) Dębowa wić uczy robić, a brzozowa rozum dawa. 5) Kiedy się dąb obali, każdy go rąbie i pali. 6) Nie raz siekierą musisz ciąć, gdy dąb chcesz zwalić. 7) Zagrać komu w dębową wić. 8) Póki dębczak młody, da się nagiąć do ziemi. 9) Nie rodził się, kto się z Dąbskiej nie rodził. To ostatnie przysłowie było znane głównie na Kujawach, gdzie Godziembowie Dąbscy z Lubrańca byli w wieku XVII i XVIII rodziną najznaczniejszą i tak z Kujawami zrosła, że każdy dom zamożny szlachecki musiał być z nią spokrewniony. Co się tyczy dębów słynnych w nowszych czasach swoim ogromem i starością, to pierwszeństwo ma przed innymi żmudzki „Baublis”. Nazwę taką nosił olbrzymi dąb w majętności Bordziach w pow. Rosieńskim na Żmudzi. Przypuszczano, że miał przeszło tysiąc lat wieku i że już za czasów pogańskich uważany za święte drzewo, odbierał cześć Żmudzinów. To pewna, że Żmudzini i Łotysze stare a wypróchniałe dęby uważali do naszych czasów jako mieszkania duchów, którym jeszcze niedawno znoszono tam ofiary. Baublis był majestatycznym podobnego drzewa okazem. W r. 1811 miał już gałęzie po większej części suche, a listki na innych małe i jakby zwiędnięte. Gdy przez pastucha podpalony został, właściciel w obawie, żeby bez śladu nie zniknął, ściął go w r. 1812. Dziesięciu ludzi cały dzień pracowało nad jego powaleniem. Pień miał obwodu łokci litewskich 19 i cali 6, średnicy przy ziemi łokci 7, wyżej 5 1/2. Sprowadzoną kłodę na 6 łokci wysoką, wypróchniałą w środku, ustawił Dyonizy Paszkiewicz w ogrodzie, pod cieniem rozłożystego dębu i zrobił z niej altanę, mającą obwodu łokci 13 i cali 5, poświęciwszy ją na zachowanie zebranych pamiątek. Rozwiesił w niej zbroje, wykopaliska z mogił żmudzkich i portrety znakomitych rodaków, ustawił też śrnigownicę z czasów szwedzkich. Dziesięć osób mogło we wnętrzu tego pnia usiąść wygodnie, a gdy r. 1812 wkroczyła armja Napoleona I, wojskowi rozmaitych narodowości oglądali z podziwem pień olbrzyma, zapewniając, że nie widzieli nigdy dębu takiej wielkości. Starożytności, przechowywane w tem jedynem tego rodzaju muzeum w Europie, opisał „Dziennik Wileński” z r. 1823, t. III, zaś opis Baublisa podał „Dziennik Warszawski” t. IV r. 1826. Mickiewicz w „Panu Tadeuszu” uwiecznił go także wzmianką:

Drzewa moje ojczyste! jeśli niebo zdarzy,
Bym was oglądał znowu, przyjaciele starzy,
Czyli was znajdę jeszcze? czy dotąd żyjecie?
Wy, kolo których niegdyś pełzałem jak dziecię:
Czy żyje wielki Baublis, w którego ogromie,
Wiekami wydrążonym, jakby w dobrym domie,
Dwunastu ludzi mogło wieczerzać za stołem?

We wsi Wróblewicach w pow. Drohobyckim w Galicyi znajduje się dąb z wypróchniałem wnętrzem u dołu, w którem mieści się kapliczka (patrz str. 304). Dąb ten, zwany z dawna przez lud miejscowy „dębem murowanym”, ma u podstawy 36 stóp obwodu, a z tego powodu jest bardzo ciekawym, że pomimo ogromnej wypróchniałości odznacza się pełnią życia i okrywa cały co wiosna bujną zielenią, jak o tem świadczy dołączona tu jego podobizna z fotografii. W mniemaniu dawnych ludzi, każdy dąb ze znaczniejszą wypróchniałością przy ziemi był mieszkaniem złych czy dobrych duchów, którym lud okoliczny składał ofiary dla uproszenia ich o pomoc lub nieszkodzenie. Ktoby sądził, że tak bywało tylko przed wiekami, tego może piszący to zapewnić, że jeszcze w r. 1882 w tak zw. Inflantach polskich, w lasach, do Marienhauzu należących, widział podobny dąb, do którego skrycie przynosili Łotysze na ofiarę duchowi: zwitki lnu, plastry miodu i sery lub jaja. Znikanie tych przedmiotów wśród nocy służyło zabobonnym za dowód, że ofiara przyjętą została przez ducha. Ludzie pobożni w Polsce, aby wykorzenić podobne zabobony, umieszczali na takich drzewach poświęcane obrazy, zwłaszcza Matki Boskiej, a obraz taki nabierał uroku świętości, jeżeli powstała legenda, że Najświętsza Panna objawiła się komu na drzewie (w kształtach promieni słonecznych, migocących przez liście). Rzecz o dębach starością wypróchniałych zakończymy tu wzmianką o bardzo także starych, a jednak zupełnie zdrowych, które w wędrówkach naszych po kraju zdarzyło nam się nieraz spotykać. Podobizna ze zdjętej przez nas fotografii przedstawia tu najgrubszy dąb w lasku na Bielanach pod Warszawą (patrz str. 305), mający około 20-tu stóp obwodu, pamiętający zatem niewątpliwie czasy zygmuntowskie. Trzecia podobizna fotograficzna przedstawia pień dębu, ściętego około r. 1885, który napotkaliśmy, znajdując się w puszczy Białowieskiej z aparatem fotograficznym (patrz str. 306). Pień tego dębu nie miał także więcej nad 20 stóp obwodu, ale przedstawiał drzewo nawskróś zdrowe, co umożebniło nam dokładne obrachowanie słojów. Że zaś ich liczba dosięgała 500, więc dąb słusznie mógł się nazwać Jagiełłowym. Ostatni z czterech rysunków, który tu podajemy, przedstawia starożytny dąb pod Guzowem, gdzie d. 6 lipca 1607 r. wojska królewskie Zygmunta III zadały klęskę rokoszanom Zebrzydowskiego, który następnie króla przeprosił. Wojska rokoszan rozłożone były między Wolą guzowską, Orońskiem i Krogulczą o 2 mile od Radomia. Czy dąb ten, świadek krwawej bitwy bratobójczej (odrysowany w r. 1883) istnieje dotąd – nie wiemy.
Dąbrowa, herb polski w kilku odmianach, o których Piekosiński tak pisze: Dąbrowa pierwsza ma być w polu czerwonem strzała biała w słup, żelezcem do góry zwrócona, u dołu dwakroć przekrzywiona. Opis ten odpowiada szczegółowo herbowi Lis. Wobec tego nie istnieje żadna osobna Dąbrowa pierwsza, jeno herb Lis, a bałamuctwo z proklamą Dąbrowa dla herbu Lis stąd mogło powstać, że jakiś jeden lub kilku ubogich Dąbrowczyków, mieszkających w okolicy osiadłej przez Lisów, nie mogąc mieć podczas wyprawy wojennej osobnej własnej chorągwi z herbem swoim, a w myśl statutu Kazimierza Wielkiego, nie mogąc iść na wyprawę luzem, przyłączyli się do chorągwi sąsiedzkiej Lisów i w ten sposób zatracili swą Dąbrowę, a przyjęli Lisa, zatrzymując jednak zawołanie swoje Dąbrowa, gdyż w obozie trzymali się razem kupy, więc się swem godłem zwoływali. Dąbrowa wtóra, w polu niebieskiem podkowa barkiem do góry obrócona, na barku zaś na każdym ocelu krzyż. Odmianę taką nazywa Długosz „Dąbrowa altera”. Pieczęcie średniowieczne dwa jeszcze odmienne typy tego herbu przedstawiają.
Definitor był dekanalny albo zakonny. Dawniej w każdym dekanacie, stosownie do jego wielkości, był jeden lub dwuch proboszczów, wybranych do obliczania i dzielenia dochodów probostw wakujących pomiędzy dawnego proboszcza lub jego sukcesorów i proboszcza nowego. Nazywano takich proboszczów definitorami lub administratorami, co jeden i ten sam urząd oznaczało. Zakony żebrzące dzieliły się zwykle na prowincje, a w prowincjach – na okręgi, zwane „definicjami”. Przełożeni pojedynczych klasztorów (u benedyktynów opaci lub prałaci, u franciszkanów, bernardynów i kapucynów gwardjani, a u dominikanów przeorowie) zostawali pod zwierzchnictwem przełożonych okręgowych, którzy zwali się „definitorami” zakonnymi, a zależeli od przełożonego prowincyi, t. j. „prowincjała”.
Dei Gratia, z łaski Bożej; formułę tę po raz pierwszy spotykamy w IV wieku, a mianowicie użytą r. 356 przez papieża Feliksa II w jego dekrecie przeciwko arjanom. Ze świeckich panujących pierwszym, który użył wyrażenia z łaski Bożej, był Pepin, za nim poszli Karlowingowie, cesarze rzymscy, królowie niemieccy, książęta, elektorzy i prawie wszyscy panujący świeccy i dygnitarze kościelni w Europie, zatem i w Polsce.
Dekretarz w języku prawniczym staropolskim był nazwą księgi sądowej, w której zapisywano wyroki sądu z motywami w tej formie, jak je pisarz oddawał stronom (ob. Sentencjonarz). Dekretarz trybunalski po zamknięciu kadencyi piotrkowskiej pisarz trybunału zamykał na składzie u pisarza ziemskiego sieradzkiego, a dekretarz kadencyi lubelskiej u pisarza ziemskiego w Lublinie.
Dekrety kondiktowe były prawie rodzajem sądownictwa. Wyraz kondikt oznaczał w języku palestranckim zmowę. Jeżeli więc strony sporne ułożyły się z sobą i chciały, żeby ich ugoda miała moc wyroku sądowego, natenczas pisały same sobie wyrok i podawały go sądowi przez illację, na trzeci dzień tę illację powtarzały. Wówczas wyrok ten wpisywano w sentencjonarz i dekretarz, a dekret stawał się prawomocnym. Dekrety podobne pozwolone zostały dopiero konstytucją z r. 1768 i to tylko w Koronie. Na Litwie zaś były wyraźnie zabronione przez konstytucję z r. 1764. Ale i w Koronie nie mogły pociągać do sprawy osób trzecich, do kondiktu nie należących i poruszać wielu punktów, które tylko rozstrzygnięciu przez sądy podlegały.
Delata w staropolszczyźnie miała dwojakie znaczenie: 1) doniesienie do sądu, a zwłaszcza oskarżenie tajemne i 2) wykaz zaległych podatków skarbowych. Delator to samo, co oskarżyciel.
Delator, donosiciel, z łac. delatio, wnoszenie, przynoszenie, dostarczanie. Tak nazywano zwykle każdego skarżyciela czyli powoda w sprawach kryminalnych, t. j. takich, w których pozwany mógł był odpowiadać głową, a jak Polacy mówili, „gardłem”. W sprawach obrażonego majestatu królewskiego i zdrady kraju, oskarżycielem był instygator, a donosiciel stawał jako świadek, którego imię i nazwisko, jako donosiciela, musiało być w pozwie wymienione. W pierwszej instancyi donosiciel musiał stanąć w sądzie osobiście. Jeżeli nie stanął, sąd zawieszał wyrok, a wydawał tylko sentencję o przypozwaniu donosiciela: Teneri adesse delatorem. W apelacyi donosiciel mógł nie stawać i wolno było każdemu wystąpić przeciw apelacyi, byle złożył rękojmię (vadimonium), że w razie przegranej karę za niesłuszny zarzut poniesie. Jeżeli donosiciel nie był posesjonat, a skarżył posesjonata, był także obowiązany do rękojmi. Zamykano go nawet do wieży, aby w razie przegranej nie uciekł przed karą za potwarz. O przywłaszczanie szlachectwa tylko szlachcic mógł być oskarżycielem. Pomiędzy ustawami o delatorach były takie np. że: 1) Delator, dowodzący deputatowi nabytku lub sprzedaży dóbr w czasie jego zasiadania na trybunale, zyskuje 2000 grzywien. 2) Delatorowi, który dowiedzie vacua spatia czyli zostawienie czystego papieru w protokółach kancelaryi ziemskiej lub grodzkiej, pisarz ziemski lub regent grodzki o to przekonany zapłacić winien 2000 grzywien. (O delatorach w starożytnym Rzymie ob. „Wielka encyklop. powsz. ilustr.” t. XV str. 268).
Delegacje sejmowe i Sejmy delegacyjne w dziejach Polski ukazują się dwukrotnie: w r. 1767 – 8 i 1773 – 5, lubo tylko ten ostatni sejm znany jest powszechnie pod nazwą „delegacyjnego”. Gdy konfederacja radomska, zawiązana pod laskami marszałków: koronnego ks. Karola Radziwiłła i litewskiego Michała Brzostowskiego, przeniosłszy się do Warszawy, miała przeprowadzić na sejmie ekstraordynaryjnym dwie sprawy: równouprawnienie dyssydentów i traktat wieczysty między Rzplitą a Rosją, lecz już zaraz ujawniła się silna opozycja w głosach Sołtyka, biskupa krakowskiego, i Rzewuskiego, wojewody krak. i hetm. poln. kor.; – książę Repnin, aby sprawy pomienione przeprowadzić, przyjął projekt odroczenia, czyli limitowania sejmu i zastąpienia go przez uległą sobie „delegację”. Kto był pierwszym autorem tego projektu? – nie wiadomo z pewnością. Ks. Repnin miewał częste konferencje w gabinecie samego króla Stanisława Augusta i w pałacu prymasa Podoskiego z królem, z podkomorzym wiel. kor. Kazim. Poniatowskim, z księdzem Michałem Poniatowskim, wówczas opatem czerwińskim, później prymasem, z Ksawerym Branickim, łowczym kor., z Wesslem, podskarbim wiel. kor., obu marszałkami sejmu skonfederowanego i prymasem Podoskim. W tem gronie wyróżniał się znajomością praw krajowych i usłużnością Podoski: jemu więc – zdaniem Korzona – najprawdopodobniej autorstwo projektu „delegacyi” przyznać potrzeba. Gdy potem w r. 1773 zawiązanie konfederacyi i obiór marszałka Ponińskiego, co odbyło się w mieszkaniu prywatnem biskupa Massalskiego w kole 7-u osób, wywołało protestacje Rejtana i innych, które tamowały otwarcie urzędowe sejmu, a potem prawie przez miesiąc sejm ten opierał się deklaracjom trzech dworów – ambasadorowie postanowili użyć wypróbowanego już sposobu załatwienia sprawy przez odroczenie sejmu, a wybranie „delegacyi”. Delegacja ta (której prezesem został biskup kujawski, Antoni Ostrowski, późniejszy prymas, a czynnym członkiem Adam Poniński, obaj zaś wykonawcami zleceń barona Stackelberga, biorącego często czynny udział w jej obradach), urzędując blizko dwa lata, odbywała swoje posiedzenia w pałacu wówczas Radziwiłłowskim przy Krakowskiem Przedmieściu. Oprócz spisania trzech żądanych traktatów rozbiorowych i handlowych, delegacja uchwaliła: ustanowienie Rady Nieustającej z 5-ciu Departamentami, czyli ministerjami, nowy system podatkowy, ustawę o wekslach, przepisy o liczbie i urządzeniu wojska i t. d. Aprobacja i ratyfikacja dzieła Delegacyi dokonane zostały krótkim aktem podpisanym przez króla, Adama Ponińskiego i Michała Hieronima Radziwiłła, jako marszałków, oraz Florjana Drewnowskiego i Andrzeja Malczewskiego, jako sekretarzy konfederacyj sejmowych koronnych i litewskich. Była wyznaczona Delegacja jeszcze w r. 1793, ale ta podpisała tylko przedstawione przez ambasadorów rosyjskiego i pruskiego traktaty drugiego rozbioru, nie sprawując żadnej innej czynności.
Delikwent, delinkwent (z łac. delinquentia – zbrodnia, kryminał). Tak nazywano w Polsce skazańca, czyli człowieka na śmierć wyrokiem sądowym skazanego. Po odczytaniu wyroku w izbie sądowej, na kilka dni przed śmiercią, instygator lub pisarz sprowadzali do delikwenta księdza. W ciągu tych ostatnich dni zaopatrywano skazanego we wszystko, czego tylko do jadła i picia żądał. Każdemu dozwolony był do niego wolny przystęp. Obowiązkiem nawet sądu było starać się o jak najliczniejsze odwiedziny, aby uwidomić ogółowi przykład kary za zbrodnie. Po ścięciu delikwenta przez kata, składano ciało w trumnie, umieszczając zwykle głowę pomiędzy kolanami. Jeżeli delikwent skazany był na powieszenie, wtedy wyprowadzano go pod szubienicę, która dawniej stała przy każdem sądowem mieście. Kobiety nader rzadko skazywane były w Polsce na śmierć – a nie wieszane nigdy, tylko topione lub duszone. Częstsze wyroki, stosy i męczenie przestępczyń, wprowadzone były do Polski przez niemieckie prawo miejskie. Niektóre zakony miały prawo zwyczajowe uwalniania od śmierci jednego ze skazanych w dzień Wielkiego Piątku. Za panowania kr. Kazimierza Jagiellończyka, Boglewską z Łęczeszyc, za której wiadomością mąż jej został zabity, zakonnicy warszawscy wyprosili od kary śmierci, poczerń uciekła do Krzyżaków i u nich mieszkała, a pamięć jej zbrodni pozostała w pieśni, dotąd przez lud śpiewanej: „Stała nam się nowina, pani pana zabiła”. Jeżeli delikwent zdołał umknąć i schronić się do kościoła, tam już nie mógł być pojmany. Kitowicz opisuje, jak za Augusta III studenci warszawscy odbili niejakiego Dąbrowskiego i wprowadzili go do kościoła dominikanów (przy ulicy Freta), skąd, pomimo żądania marszałka Bielińskiego, wydać go dominikanie nie chcieli. Bieliński trzymał w oblężeniu klasztor i kościół. Wówczas nuncjusz, bawiący w Warszawie, zwołał na naradę po dwuch teologów z każdego warszawskiego klasztoru, a ci rozstrzygnęli, że przestępca nie może być z kościoła wydany. Sądy wysokie przyznawały sobie prawo ułaskawiania. Marszałek wiel. kor. także kogo chciał, to nawet i po wyroku wolno puszczał. Żona Augusta III, jak świadczy Kitowicz w „Opisie obyczajów”, często zanosiła instancje do marszałka Bielińskiego o ułaskawienie rozmaitych przestępców, ale prawie zawsze daremne. Jeżeli delikwent, prowadzony na śmierć, podjął się zrobić coś bardzo ważnego, np. żyd obowiązywał się przyjąć chrzest, wtedy nieraz darowano mu życie. Czacki wspomina, że z Węgier przyszedł do Polski zwyczaj, iż gdy delikwentowi nieżonatemu, prowadzonemu na śmierć, dziewczyna rzuciła chustkę na znak, że chce go poślubić, wtedy magistraty dawały ułaskawienie pod warunkiem zawarcia związku małżeńskiego. Zwyczaj ten, jeżeli istniał, musiał pochodzić z czasów wielkiego wyludnienia przez wojny i powietrze. Z „Dworzanina” Górnickiego zdawałoby się, że to nie był obyczaj pierwiastkowo węgierski, jak mniema Czacki, ale raczej hiszpański lub zachodnio-europejski. Oto co pisze nasz starosta tykociński: „Jako kiedyś na króla hiszpańskiego dworze trafiło się, iż jednego zacnego młokosa król o różne przewinienie w więzienie wziąć kazał: w którem kiedy był przez noc, a nazajutrz wynijść mu kazano, przyszedł na pałac, gdzie dworzan, pań, panien, pełno było: także gdy to ten to ów szydził z onej jego przygody, rzekła jedna zacna wdowa do niego: Zaprawdę żałowałam ja bardzo tej niefortuny Waszmości, a zwłaszcza, iż tu drudzy za pewne mieli, że król Jegomość każe Waszmość obwiesić. A młokos on zaraz tak: I jam się nie pomału bał tego; alem wzdy miał nadzieję, że mię Waszmość za męża uprosić sobie miała. Już to w Hiszpaniej i w innych królestwach jest ten obyczaj, i u nas też to snadź pierwej było; że kiedy złodzieja tracić wiodą, jeśli wszetecznica jawna prosi go sobie za męża, gardłem takiego darują”. Krążyła też w Polsce dowcipna dykteryjka, że gdy jednemu delikwentowi szpetna baba ofiarowała swą rękę, i tym sposobem mógł się ocalić od śmierci, spojrzawszy na nią, zawołał na kata: „Panie Jakóbie, wieszaj Waćpan!” Słowa te poszły w przysłowie, kiedy kto jakiej niekorzystnej łaski przyjąć nie chce. Zdarzały się w Polsce wypadki, że i kat, przekonany o niewinności delikwenta, odmawiał wykonania wyroku magistrackiego i nieraz tym sposobem przyczynił się do uwolnienia go od śmierci. Szlachcica karano zawsze mieczem, a nie szubienicą. Za rozboje, najazdy i grabieże spełniano taki wyrok nocą w piwnicy. Nawet za porwanie się do szabli w Trybunale, jeszcze za Stanisława Augusta, kazał Trybunał ściąć szlachcica w piwnicy i przez wzgląd na cześć dla jego stanu i rodziny wyprawiono mu nazajutrz pogrzeb okazały z nabożeństwem i dzwonami we wszystkich kościołach. Wypadek ten – powiada Jędrzej Moraczewski – wybornie maluje sprawiedliwość połączoną z miłością braterską. Z sądów szlacheckich tylko marszałkowskie same egzekwowały wyroki na śmierć; sądy grodzkie, trybunały i wszelkie inne sądy oddawały wykonywanie wyroków sądom miejskim, w których żywiołem prawa niemieckiego był miecz i tortury. Według praw litewskich, za uwięzionego poddanego i za jego egzekwowanie, nie strona, ale jego pan ponosił koszta. Gdy delikwent był zamknięty a oskarżyciel nie sprowadzał kata, natenczas delikwenta wypuszczano z więzienia.
Delja, deljura, telej, telet; dwa pierwsze wyrazy były nazwą sukni, dwa ostatnie nazwą tkaniny. Muchliński wszystkie wywodzi z tureckiego tellu, telli – tkanina z nitek ciągnionych ze złota, właściwie przeszywana złotem, bardzo bogata. Bruckner zalicza wyraz delja do zapożyczonych z Węgier, Karłowicz jednak twierdzi, że w słownikach węgierskich nie znalazł odpowiedniego wyrazu, co wszakże nie znaczy, aby moda bogatej sukni tego rodzaju nie mogła przyjść do Polski przez Węgry, gdzie tak samo jak w Polsce panowie naśladowali stroje wschodnie. Ł. Gołębiowski pisze o delii: Delja, u turków telej, suknia obszerna z szerokimi rękawami, dlatego – jak pisze Starowolski – aby, nie rozbierając się, mogli podług swego obrządku ręce obmywać. Nasza delja, którą i deljurą zwano, przywdziewana zwykle przez konnych rycerzy na zbroję i tak przekręcana, żeby ręka prawa była do boju swobodną, miała krój ściętej opończy i podbita być musiała grzbietami rysimi lub innem futrem. Kołnierz musiał być futrzany, a im był większy przy skróconej delii, tem uważano go za ozdobniejszy. Przesada pod tym względem nie uszła pióra pisarzy owej epoki. Więc też Kochanowski powiada:

Poradźmy się rady czyjej,
Kołnierz-li to u delijej?
Czy delija u kołnierza
Na grzbiecie cnego rycerza?

To samo pisze Rysiński w swej satyrze z czasów Zygmunta III:

Więc te kołnierze, do takiej w tej dobie
Przyszły u nas powagi, że już nie osobie,
Ale im się kłaniają. To u nas nie żołnierz,
Nikt i grzecznym przy dworze, tylko kto ma kołnierz.

O deljach wspominają: Petrycy, Rej, Sakowicz, Mączyński, Bukowski, Chojnowski i inni. „Suknia żołnierska, którą na zbroję kładą” (Mączyński). „Skanderberg włożywszy na się, wedle zwyczaju, delją na pancerz, jechał miasto oglądywać” (Cyprjan Bazylik). „Dziś co kurta to dołoman, co delijka to nasuwień” („Dwór” Trztyprztyckiego). „Zdjąwszy im poddańską suknią, w delje je ubierają i do siebie na służbę biorą” (Petrycy). „One z dziwnemi kołnierzami delje” (Rej w „Zwierzyńcu”). Delijki i delutki bywały ponsowe i purpurowe, bez rękawów, ze złotym pasamonem dokoła. Delje, jak każdy ubiór z początku modny i przez możniejszych noszony, upowszechniły się z czasem, zwłaszcza u ludzi młodych, różniąc się od kierei tylko stanem wciętym, czego nie było u kierei. Takie delje przezwano potem czujami, choć przez odmianę nazwy w niczem się nie zmieniły. Gołębiowski pisze w początku XIX wieku: „Z panów przeszła na dworzan, dziś furmanów już tylko zdobi”. Delje, które w XVI wieku lśniły się od złota, w XVIII robione były z „bawełnicy”. W spisach szat Zygmunta Augusta wspominane są i delje obok futer i kożuchów. Wśród szat Stef. Batorego wymienione są dwie delje: jedna szara turecka z pilśni zielonej atłasem podszyta, druga szarłatna (szkarłatna) z długimi wązkimi rękawami, podszyta atłasem czerwonym.
Dembołęcki Wojciech z Konojad, franciszkanin, pamiętnikarz i słynny ze swoich dziwactw etymolog. Miewał kazania przepełnione podobno dziwactwami. W r. 1619 przyłączył się do stowarzyszenia „chrześcijańskiej żołnierki”, założonego w Ołomuńcu przez hrabiego Adolfa Althana. W r. 1622 został kapelanem Lisowczyków, pomagających cesarzowi austrjackiemu w wojnie 30-letniej. Prowadził djarjusz ich „dzieł odważnych”, ale go zgubił w górach szląskich, z pamięci więc już tylko napisał pośpiesznie i wydał r. 1623 w Poznaniu historję ich wypraw, w których sam uczestniczył i dawniejszych p. n.: „Przewagi elearów polskich, co ich nie-gdy Lisowczykami zwano, które czynili w państwach cesarskich przeciwko heretykom za czasów niezwyciężonych monarchów: Ferdynanda II, cesarza chrześcijańskiego i Zygmunta III króla polskiego i szwedzkiego etc. w leciech pańskich od 1619 do 1623, krótko na prędce zgromadzone”. Dziełko to zostało przedrukowane powtórnie r. 1630, a w wieku XIX ukazało się w druku dwukrotnie: r. 1830 w Puławach i r. 1859 w Krakowie u Turowskiego. Autor przedstawia Elearów jako najcnotliwszych i najwzorowszych żołnierzy, użala się, że pościć tylko nie byli radzi, ale żadnych gwałtów się nie dopuszczali, cudów męstwa i zręczności dokazywali, cesarstwa chrześcijańskie sami od heretyków i rebellizantów obronili. Fantazyi plastycznej – powiada Chmielowski – ma autor sporo, dowcipu jowialnego niemało, lubi igraszki słowne; jako dzieło literackie posiada ten utwór żywość, barwność i powab, ale jako historja bardzo małą ma wartość. Prowincjałem franciszkanów wybrany, sprawował Demb. ten obowiązek tylko przez miesiąc, wyprosił się od niego i przeniósł do prowincyi ruskiej, gdzie został gwardjanem w Kamieńcu podolskim. Ale nawykły do wojaczki i życia wędrownego, nie smakował już w cichym żywocie klasztornym. Wyrobił więc sobie komisarstwo jeneralne w zakonie, co pozwalało mu na ciągłe z klasztoru do klasztoru podróże. Jako członek towarzystwa „chrześcijańskiej żołnierki”, Demb. został (r. 1626) pełnomocnikiem w stronach wschodnich do wykupywania więźniów z rąk pogańskich i głównym skarbnikiem, a jak się często pisał „jenerałem społeczności wykupywania więźniów”. Dla stowarzyszenia tego pisał statuty. Akta franciszkanów prowincyi ruskiej w bardzo niekorzystnem świetle wystawiają Dembołęckiego, który „dworno jeździł, trzymał 8 koni i służbę świecką, nie w klasztorach ale w świeckich domach i zajazdach przemieszkiwał i wiele głupstw z wielką zgrozą i wrzaskiem ludu i szlachty wyrabiał”. Z akt tych, przytoczonych przez J. Bartoszewicza w rozprawie o Dembołęckim („Bibl. Warsz.” 1854 r.), widzimy jak błędnie zapewniał Bentkowski w swojej Historyi literatury, że franciszkanie mieli Dembołęckiego za osobliwsze światło i zaszczyt zakonu. Wójcicki i Maciejowski poszli łatwowiernie za Bentkowskim i utrwalili to fałszywe mniemanie, a za nimi Turowski i Encykl. Orgelbranda (28 tomowa) już po sprostowaniach Bartoszewicza. Tymczasem rzecz miała się wprost przeciwnie. Wyżej wspomniane akta tamtoczesne przekonywają, że pomiędzy punktami obwinienia, stawionego przeciw Dembołęckiemu na kapitule zakonnej r. 1634 w Międzyrzecu, zarzucają mu franciszkanie także i jego dzieła. „Wydał Dembołęcki – mówią oni – książeczkę czyli raczej głupstwo (levitatem) o historyi przedpotopowej, w której uczy, że język słowiański jest najdawniejszy ze wszystkich języków, że językiem słowiańskim i polskim mówił Bóg i Adam w raju i poplótł wiele innych straszliwych dziwactw, które wstyd przynoszą dla mężów rozsądnych. Tę książeczkę wszędzie rozrzuca i zakon bardzo ohydza, tak dalece, że wielu panów i szlachty gorszy się i dziwi, jak może być zakon franciszkański tak bardzo rozpuszczony, żeby jednego brata wagabundę nie mógł poskromić i zatrzymać w klasztorze pod furtą”. Wcale więc franciszkanie nie zachwycali się uczonością Dembołęckiego, jak to błędnie zapewniał potem Bentkowski oraz wielu innych. Autorstwo Dembołęckiego, równie jak jego żywot, było elearskie. Jak jedno jego dziełko opiewało przewagi ukochanych jego Lisowczyków, tych machabeuszów i „boskich wojenników”, tak drugie z elearskim zamachem zdobywało narodowi sławę pochodzenia z najdawniejszego na świecie gniazda. Słyszał Demb. zagranicą jak wielu cudzoziemców wywodziło swój język i naród od stworzenia świata, a że Polacy byli dla niego narodem nad narody, zatem pozazdrościł tej wyższości innym i stąd powstało drugie jego dziełko, które dziwacznymi wywodami zapewniło mu wiekopomny rozgłos wśród ziomków i w piśmiennictwie polskiem. Dziełko to wydane w Warszawie r. 1633 (druk gocki, str. 111) nosi tytuł: „Wywód jednowładnego państwa świata, w którym pokazuje ks. Wojciech Dembołęcki z Konojad, franciszkanin, doktór teologii św., a jenerał społeczności wykupywania więźniów, że najstarodawniejsze w Europie królestwo Polskie, lub Scytyjskie, samo tylko na świecie ma prawdziwe sukcessory Jadania, Seta i Jafeta, w panowaniu świata od Boga w raju postanowione, i że dlatego Polaki Sarmatami zowią. A gwoli temu i to się pokazuje, że język słowiański pierwotny jest na świecie. Nie gań, aż przeczytasz, bo wydany jest za pozwoleniem Jego Królewskiej Mości i po przejrzeniu wysadzonych na to teologów i historyków”. W dedykacyi dzieła „narodom Korony Polskiej i wszem inszym słowiańskiego języka” oświadcza Dem., że „ten sok Jstorjej ofiaruje na ulżenie bola serca w dzisiejszym doczesnem osłabieniu”. Dalej prosi czytelników, aby się przyczynili do nowego pana, obranego niedawno Władysława IV, o nakład na Speculum istoricum universalis Istoriae, które światu łacińskim językiem gotuje. W samym wykładzie jest dziwaczna mieszanina prawdy historycznej i baśni, zjednoczona dziwacznymi wywodami etymologicznymi. Babilon według Dembołęckiego to – „babie łono”, Grek – „grzeczny”, Gallus – „goły”, Bachus to zepsuty wyraz „Beczkos”, arystokracja została tak nazwana od „parzystokroczenia”, Azja powinna się nazywać „Ożyją”, bo w niej powstała czyli ożyła wszelka rzecz stworzona, żyjąca, Europa – „Narodycą”, bo się w niej wszystkie narody z pierwotnych azjatyckich słowiano – polaków potworzyły, Ameryka – „Synrodycą”, bo w niej synowie Narodycy osiedli, Australja – „Zobodwicą”, bo z obudwu części świata są tam mieszkańcy, Afryka – „Jawrucą”, iż Jaweta przewróciła na drugą część świata. Wdaje się też Demb. w przepowiednie, wywodząc np. z Pisma św., że się tron polski przeniesie kiedyś na górę Libanu i t. p. Pisał – jak się wyraża Chmielowski – językiem czystym, wolnym od makaronizmów, lubił wyrazy złożone, zwłaszcza przymiotniki, np. „bujnoszczęsny kraj”, „wieloróżne herezje”, „próżnomyślne narody”, „zbrojnowojenna ręka” i t. p. W aktach pofranciszkańskich wszelkie wzmianki o Dembołęckim ustają w r. 1647, który prawdopodobnie był rokiem jego śmierci.
Demeryci. Tak zwano księży skazanych przez władzę duchowną za wykroczenia przeciw swojemu powołaniu na zamknięcie w murach klasztornych. W Królestwie Polskiem oddzielny dom Demerytów istniał od r. 1836 w klasztorze podominikańskim w Liszkowie (w malowniczej miejscowości nad Niemnem, w pow. Sejneńskim), skąd go w r. 1849 przeniesiono do klasztoru pobenedyktyńskiego na Łysej górze, gdzie zostawał pod zarządem
regensa, ojca duchownego i pisarza. Zamknięto go około r. 1870 i odtąd domów takich w Królestwie już niema. Poza granicą Kongresówki do podobnego użytku służył klasztor pofranciszkański w Grodnie na zaniemniu i podominikański w Agłonie, na prawym brzegu Dźwiny, w dawnem wojew. Inflanckiem.
Demeszka, damascenka, szabla turecka ze stali damasceńskiej, uważanej za najtwardszą i najlepszą, wyrabianej w mieście Damaszku w Syryi, głośnem także z wyrobu tkanin. Czartoryski gen. ziem podols. pisze: „Są to tedy głownie (klingi) w Damaszku abo w Szamie pławione”. Szamem nazywali często Turcy, a za nimi i Polacy, Damaszek. Oprócz tych zalet główną cechą demeszek była ukwiecona powierzchnia ich głowni. Demeszkować – w języku płatnerzy polskich, znaczyło na wzór fabryk damasceńskich żelazo kwiecić. Minasowicz pisze w swoich rytmach:

Mars wzywa do boju,
Już lemiesze na demesze Wulkan przetapia.

Denar ma dwojakie znaczenie w staro-polszczyźnie: 1) Denar, dynarek, dryfus czyli trójnóg żelazny, na którym stawiają się w ogniu sagany, garnki, rondle i t. d. dla szybszego zagotowania. Karłowicz uważa tę nazwę za rdzennie polską, uformowaną od wyrazu dno, denarek bowiem podstawia się zawsze pod dno naczynia. 2) Denar, jako nazwa pieniądza, nie ma wcale polskiego pochodzenia, bo jest skróconą formą łacińskiego denarius, dziesiętny, od deni, po dziesięć. Prof. Józef Przyborowski powiada, że kiedy w r. 268 przed Chrystusem zaczęto bić w Rzymie pieniądze srebrne, ważące po 4 1/23 grama, nową tę monetę nazwano denarem (dziesiątakiem), gdyż wartością równała się 10-ciu ówczesnym asom. Na ziemiach dawnej Polski rzadko znajdują się denary rzeczypospolitej rzymskiej lub cesarza Augusta, bo stosunki handlowe Rzymian z naszemi stronami zaczęły się dopiero za Nerona. Zato denary od czasów Nerona do Trajana Decjusza (r. 251 po nar. Chr.) są wykopywane pospolicie, nieraz w wielkich ilościach, po najzapadlejszych zakątkach Mazowsza, Podlasia i innych okolic kraju między Karpatami i Bałtykiem. Nazwa denara przeszła w wiekach średnich od Rzymian do innych krajów w formie denier u Francuzów, denaro u Włochów, dinar u Bizantynów, denar u Polaków. W Polsce najdawniejsze monety, począwszy od Mieczysława I, są również denarami, bitymi z zastosowaniem do systemu monetarnego Karola W., jak wnosić można z ich wagi, gdyż podobnie jak współczesne denary niemieckie ważą (za Mieczysława i Bolesława Chrobrego) około l 1/2 grama. Niesłusznie nazywają je niektórzy solidami, bo solid w tych czasach był monetą liczebną, zawierającą 12 denarów i nie był wybijany. Pierwszą niewątpliwą polską monetą jest denar Mieczysława I, mający na stronie głównej wyobrażenie korony i napis Misico, t. j. Mieszko, a na stronie odwrotnej krzyż (fig. 1.). Bardzo czynna była mennica Bolesława Chrobrego, jak to wskazuje przeszło 20 typów dotąd odkrytych, z których jeden podajemy (fig. 2) z głową króla i napisem Bolizaus na str. głównej, a krzyżem i napisem Civitas Gnezdun (miasto Gniezno) na str. odwrotnej. Denary Mieszka I i Bolesława I nadały nazwę denarowego całemu okresowi mennicznemu w Polsce aż do r. 1300, chociaż dopiero na monecie Krzywoustego w wieku XII napotykamy po raz pierwszy nazwę Denarius (fig. 3). Od końca wieku XII denary polskie zmalały do formy jednostronnie bitych brakteatów. Po okresie denarowym nastąpił u nas, od Wacława począwszy, okres menniczny groszowy, czyli okres monety zwanej grubą, grossus, w porównaniu z poprzednimi brakteatami. Denar wszakże nie zniknął po zmianie systemu monetarnego, ale pozostał jako najdrobniejsza moneta zdawkowa, bita ze srebra, a stanowiąca za Kazimierza W. osiemnastą część grosza. Widzimy z tego, że pozostała nazwa zaprowadzona przez Rzymian, lecz zmieniło się całkiem znaczenie pierwotne do tej nazwy przywiązane. Pierwszym, który w okresie groszowym bił u nas denary jako monetę zdawkową srebrną, był Władysław Łokietek. Denary te należą dziś do największych rzadkości numizmatycznych, a zadziwiają wytworną robotą, bo na bardzo drobnej powierzchni dają wyobrażenie głowy króla i zupełny napis Wladislaus C na str. głównej, z orłem i napisem Rex Polonie na str. odwrotnej (fig. 4). Denarów Łokietkowych znane są 3 typy odmienne. Za Kazimierza W. ukazują się po raz pierwszy monety miejskie (wielkopolskie). Wschowa uzyskała od tego króla r. 1343 prawo bicia denarów, nie wiemy jednak, czy wówczas z tego przywileju skorzystała. Zato mamy denary kaliskie i poznańskie z napisami Moneta Kalis i Moneta Poznani. Później mamy denary Ludwika węgierskiego, kr. Jadwigi, Jagiełły, Warneńczyka, Jana Olbrachta, Aleksandra Jagiel., Zygmunta I, denary dla Prus królewskich, gdańskie, elbląskie, denary Zygmunta Augusta (z lat 1546 i 1547). Za Batorego bito denary w latach 1581 i 1582. Panowanie Zygmunta III dostarcza denarów poznańskich, wschowskich i łobżenickich. Te ostatnie, wielkiej dziś rzadkości, biła w Łobżenicy wielkopolska rodzina Krotoskich, z mocy przywileju królewskiego, w latach 1612 – 24. (Zagórski, Stronczyński, Piekosiński, J. Przyborowski).
Departamenta.
Gdy w r. 1775 została ustanowiona Rada Nieustająca (ob.) jako właściwie delegacja sejmowa do ciągłego i wspólnego z królem rządzenia, wydziały tej Rady nazywano departamentami, które były następujące: 1) Departament cudzoziemski (t. j. spraw zagranicznych); 2) Departament policyi; 3) Departament wojny; 4) Departament sprawiedliwości i 5) Departament skarbowy. Na „departamenta” dzieliło się Księstwo Warszawskie i ustanowione kongresem wiedeńskim w r. 1815 Królestwo Polskie, w którem 8 departamentów: warszawski, krakowski, kaliski, płocki, łomżyński, radomski, lubelski i siedlecki, zamienione zostały na województwa, a po dwudziestu latach na 5 gubernij. Na Litwie, Wołyniu i Podolu przed r. 1831 sądy apelacyjne zwały się również departamentami.
Dependent w dawnej palestrze polskiej był to pomocnik mecenasa albo patrona, nieraz aplikant, który sam później zostawał obrońcą sądowym, lub do śmierci utrzymujący się tylko z dependenctwa. Od swego pryncypała rzadko dostawał pieniężne wynagrodzenie, zwykle był tylko na jego stole, a zresztą utrzymywał się z akcydensu, t. j. drobnych podarunków, które klienci, a jak dawniej zwano pacjenci przy polecaniu spraw lub odbieraniu papierów czynili. Dependent ekspedjował wszystko u obrońcy, a kiedy ten występował przed sądem z wywodem skargi lub odpowiedzią, dependent stał za nim z artykułami praw, które przy cytowaniu przez obrońcę zaraz czytał. Słynęli ci dependenci z dzielności ręki do szabli, pamięci do artykułów prawa i gardła do kielicha. Za awantury dependentów w czasie trybunału mecenasi byli odpowiedzialni i karę w grzywnach płacić za nich musieli.
Depozyt. Lubo w prawie polskiem nie znajdujemy definicyi o depozycie, jednak depozyt publiczny był w Polsce znany od bardzo dawnych czasów. W statutach nieszawskich np. (zatwierdzonych roku 1496 przez Jana Olbrachta) powiedziano jest, że jeżeli odkupienie dóbr nastąpi w nieobecności sędziego lub podsędka, to suma szacunkowa ma być złożona na ręce pisarza i komorników, a zachowana w kancelaryi. Depozyty podobne przechowywano w skrzyniach żelaznych lub dobrze okowanych, w izbach sklepionych dla zabezpieczenia od ognia. Depozyt, złożony do wiernych rąk, ad fideles manus, jeżeli zginął z winy depozytarjusza, to tenże zapłacić go powinien, jeżeli zaś skutkiem wypadku, to szkodę ponosili po połowie: skład czyniący i skład przyjmujący. Podobną dyspozycję w zastawie znajdujemy i w Statucie Litewskim. Depozyt nie przedawał się i nie mógł być cedowanym. W Vol. leg. mamy zakaz, aby nikt depozytów gwałcić nie ważył się pod karą, jaka za rozbój albo najście na dom w prawie jest postanowiona. Statut Litewski stanowił, że jeżeli „rzeczy dane w zachowanie” zostaną przypadkiem stracone, to biorący w zachowanie nie odpowiadał za nie, lecz jeżeli zgorzały lub zostały skradzione, a rzeczy depozytarjusza pozostały w całości, to wówczas depozytarjusz winien był odszkodowania. Większe sumy oddawane były nieraz pod depozyt samego króla. Zygmunt I r. 1524 kazał biskupowi wileńskiemu, aby 10,000 czerwonych złotych, do wzrostu małoletnich Józefowiczów, chował w kościele katedralnym.
Deprekacja, z łac. deprecor, usilnie prosić. Tak w dawnej palestrze polskiej nazywano zwyczaj uroczystych przeprosin. Gdy który z palestrantów został publicznie przez marszałka lub deputata trybunału obrażony, wówczas cała palestra miejscowa nie stawała w sądzie, czyli, jakby dziś to nazwano, strejkowała, dopóki nie nastąpiły przeprosiny publiczne obrażonego, t. j. „deprekacja”, uroczyste odwołanie obrazy przez tego, który obraził. W mowie potocznej używano tego wyrazu ogólnie w znaczeniu odwołania wypowiedzianego o kimś słowa krzywdzącego i obraźliwego.
Deputacje. W czasie sejmu czteroletniego nazywano „Deputacją sejmową” grono posłów, wybieranych do rozmaitych czynności, a zwłaszcza do przygotowania projektów do praw. Były więc deputacje: interesów zagranicznych (w miejsce zniesionego w Radzie Nieustającej departamentu do spraw obcych), do poprawy formy rządu, do sprawy miejskiej, żydowskiej, do rachunków skarbowych i t. d. Później nazwę „deputacyi” nosiły grona obywateli, wyznaczonych przez rząd do pełnienia różnych czynności, jak: zbierania ofiar, wydawania paszportów, opatrywania więźniów, rewizyi archiwów i t. p. Towarzystwo przyjaciół nauk wyznaczyło w r. 1827 z pośród swoich członków Deputację do zreformowania pisowni polskiej, złożoną z ks. Wojciecha Szwejkowskiego, Ludwika Osińskiego, Feliksa Bentkowskiego, Jana Kruszyńskiego i Kazimierza Brodzińskiego. Potrzebę zaprowadzenia jednostajnych zasad pisowni wywołało naprzód odstąpienie ogółu piszących od wielu przepisów, zalecanych przez ks. Kopczyńskiego, jak również wprowadzenie w użycie przez Lelewela (r. 1811) znaku j zamiast y, na oddanie spółgłoski j, które znalazło poparcie u Franc. Szopowicza (r. 1814), Alojzego Felińskiego (r. 1816) i innych. Deputacja zreformowania pisowni zaprosiła do swej pracy Józefa Mrozińskiego, autora znakomitej naówczas „Gramatyki języka polskiego” (wydanej r. 1821) i „Odpowiedzi na recenzję” dzieła jego. Mroziński też był najczynniejszym tego grona współpracownikiem. Owocem pracy „Deputacyi” było dzieło zbiorowe, ogłoszone p. n. „Rozprawy i wnioski o ortografii polskiej przez Deputacją od król. Towarzystwa Warsz. Przyjaciół nauk wyznaczoną. W Warszawie, w drukarni Józefa Węckiego, 1830”, w 8-ce, str. XXIII i 588. Jest to szereg rozpraw gramatycznych, napisanych przez pojedyńczych członków Deputacyi, oraz wnioski Deputacyi, dotyczące pisowni z powyższych rozpraw wyprowadzone, nadto słownik ortograficzny. Z pomiędzy rozpraw najważniejsze są: Mrozińskiego, Szwejkowskiego i Bentkowskiego. Wszystkie zresztą prace w dziele tem zamieszczone – jak powiada prof. A. Kryński – wykonane były z sumiennością, jakiej ważność sprawy ogólnej wymagała. Po złożeniu Towarzystwu prz. n. prac swoich nad pisownią i ogłoszeniu ich drukiem, Deputacja została rozwiązana. Wypracowany przez nią projekt miał być publicznie roztrząsany, poczem zdanie swoje Towarzystwo miało w tej mierze oświadczyć. Do takiego jednak rozpatrzenia nie przyszło z powodu rozwiązania samego Towarzystwa prz. nauk i projekt Deputacyi ustalenia pisowni pozostał tylko projektem.
Deputat. Tak nazywał się każdy ziemianin, wybrany na „sejmiku deputackim przez szlachtę do zasiadania jako sędzia w trybunale”. Deputaci byli świeccy i duchowni. Duchownych wybierały kapituły katedralne, a nominowali biskupi. Obowiązani nie przekraczać granic jurysdykcyi duchownej, mieli oni charakter delegatów i zastępców biskupich i dawali głos na sesjach sądowych w imieniu powagi biskupiej, a nie własnej. Na deputatów wszędzie płacili biskupi, kapituły katedralne, opaci, niektóre zakony i bogatsze probostwa. Niektórzy biskupi, w miejsce corocznych składek, zapisywali wsie, z którychby dochody szły na deputatów. Tak Dembowski, biskup kujawski, przeznaczył na ten cel wieś Sitno w ziemi Dobrzyńskiej; a Gembicki, biskup przemyski, wójtostwo Jasionka. O deputatach duchownych na trybunały obszernie i gruntownie pisał ks. Z. Chodyński w „Encyklopedyi kościelnej”, t. IV, str. 151.
Deresz ma w staropolszczyźnie dwa znaczenia: 1) koń, którego maść sierści jest pomieszana: czarna lub czerwona z białą i 2) ławka, na której uczniów w szkołach chłostano. Wyraz ten w znaczeniu zydla do bicia znany jest także w języku słowackim, a jako nazwa konia dereszowatego deres w języku węgierskim, z którego w dawnych wiekach mógł przejść do polskiego. Przejście znaczenia nazwy objaśnione jest w dziele: „Prace filologiczne”, t. I, str. 153.
Derkacz, gra towarzyska, o której Ł. Gołębiowski tak pisze: „Dwuch tylko do tej gry wchodzi, inni są widzami; oba mają zawiązane oczy, jeden ma w ręku drewienko karbowane i gładkie. Tern ostatniem wodząc po karbach, naśladuje głos derkacza der, der; na to biegnie drugi, aby go uderzyć. Gra ta bardzo zabawna dla patrzących, bo najczęściej, kiedy niema potrzeby, uciekają od siebie, stronią, boją się, lub też zamierzają, a kiedy istotnie są blizko, wtenczas bardzo spokojni... Po wsiach ćwiki dworskie, czyli starsi przebiegli dworzanie, nowicjuszom i niebywalcom wyrządzają psikusy, wyprawując ich „na derkacze”. Zasłoniwszy im oczy, dają karbik w rękę, po którym palcami chrobotać mają, a osłoniwszy ich płachtą, wyprowadzają w pole, ażeby tam wabili derkacze. Wtem zaczajone wygi z kryjówek wypadają i nuż po owym zasłonionym każdy pytluje gdzie dopadnie, drwiąc i szydząc z fryca. Stąd liczne sposoby mówienia, np.: „posłał go na derkacze”, czyli wywiódł go w pole; „derkacze łowi”, czyli nie wie sam co robi; „grał już w derkacza”, t. j. nie fryc, już to mu nie nowina; „idzie dopiero na derkacze”... „łowić mu jeszcze derkacze”, t. j. potrzeba mu jeszcze doświadczenia; „przedni myśliwiec na derkacza”, t. j. niczego nie świadom. Derkacz w mowie potocznej jest nazwą ptaka zwanego inaczej chróścielem, u ludu kujawskiego „kiecakiem”, na Litwie „dzierkaczem” lub „dziergaczem”.
Dębno, herb polski: w polu czerwonem biały krzyż, pod którego lewem ramieniem biała łękawica. W rzeczywistości, jak się z pieczęci Golimunta Nadobowicza, starosty żmudzkiego z r. 1432, okazuje, nie jest to ani krzyż zwykły ani heraldyczny, ale poprostu tarcza herbowa na 4 pola rozdzielona, w czwartem czyli najpośledniejszem miejscu jest łękawica czyli herb Awdaniec. Jest to zatem herb Awdaniec (Habdank) w formie upośledzonej. O przyczynie tego upośledzenia Długosz powiada, że jeden członek rodu Awdańców, dostawszy się do niewoli tatarskiej, z dziewkami tatarskiemi napłodził synów i córki, które potem, wyszedłszy z niewoli, ze sobą do ojczyzny przywiódł. Otóż to potomstwo z nieprawego łoża nie mogło używać herbu ojcowskiego w dostojnym czyli pierwotnym kształcie, tylko w upośledzonym, przeniosłszy Awdańca z najdostojniejszego czyli środkowego miejsca tarczy w pole najpośledniejsze, t. j. lewe dolne. I tak powstał h. Dębno, który w zapisk. sądow. przychodzi już w r. 1416.
Dęboróg, demboróg, herb polski, wyobrażający na tarczy w polu błękitnem pieniek dębu w ziemię wkorzeniony, z którego wyrastają ku górze dwa pięciogałęziste rogi jelenie. Bartosz Paprocki pisze, iż klejnot ten „król (Zygmunt) August nadał myśliwcowi swemu, który nalazł rogi jelenie wrosłe w drzewo dębowe”. Zdarzenie takie mogło być nawet prawdziwem, bo przedmioty, przybite do drzewa rosnącego, wrastają w nie z czasem. Piszący to widział np. krzyż przybity niegdyś na starej sośnie, a dziś jakby wyrastający z jej boku. Nazwa herbu i rodu posłużyła Kondratowiczowi (Syrokomli) za tytuł do wydanego po raz pierwszy w r. 1854 poematu: „Urodzony Jan Dęboróg, dzieje jego rodu, głowy i serca”.
Djalogi, Najdawniejszym zabytkiem formy djalogowej w naszej literaturze są pisane oczywiście po łacinie trzy pierwsze księgi Kroniki mistrza Wincentego (Kadłubka) z początków XIII stulecia, gdzie arcybiskup Jan z biskupem Mateuszem prowadzą rozmowę o dawnych dziejach polskich przy blasku łuczywa, a mistrz Wincenty przysłuchuje się im niby i zapisuje dla nauki potomnych. Aby usłyszeć djalog w mowie polskiej, przenieść się musimy do wieku XVI, w którym Mikołaj Rej wierszem i prozą pisywał „dla dobrych towarzyszów” zabawne (trefne) rozmowy, wystawiając „Kosterę z pijanicą”, „Warwasa z Dikasem”, „Lwa z kotem”, „Gęś z kurem”, a dla kmiotków „Krótką rozprawę między panem wójtem a plebanem”. Po Reju idzie Stanisław Orzechowski z głośnemi swego czasu rozmowami, w których wyprowadzał papieżnika, ewangielika i siebie („Djalog około egzekucjej Korony polskiej”, – „Quincunx”, – „Ziemianin”). Po Orzechowskim następuje Łukasz Górnicki z przerobionym z włoskiego pisarza Castiglione’a dla Polaków „Dworzaninem polskim” (1566 r.) oraz własnymi djalogami: „Rozmowa o elekcjej”, „Daemon Socratis”. Piotr Chmielowski jest zdania, że mniej udatny djalog Kochanowskiego „Wróżki” pozwala pominąć bardzo liczne djalogi wieku XVII, mające czasowe znaczenie, lecz zazwyczaj słabe pod względem artystycznym, i przejść do wieku XVIII, w którym reformator stylu i wychowania, Stanisław Konarski, ulega jeszcze w swoich djalogach („O nieszczęśliwościach ojczyzny, rozmowa między ziemianinem a sąsiadem” 1733 r.) wpływom poprzedniej doby piśmiennictwa, ale natomiast Ignacy Krasicki, najdowcipniejszy pisarz swego czasu, tłumacząc djalogi Lucjana i naśladując je w „Rozmowach zmarłych”, całkowicie już nowym tchnie duchem. Djalogi te pociągnęły za sobą wielu naśladowców, a w szkołach za wzór dla młodzieży były podawane. Początek przedstawień teatralnych treści religijnej w formie djalogów sięga 1-szych średnich wieków, kiedy ojcowie Kościoła i biskupi starali się o zniesienie dawnych gorszących erotyzmem widowisk pogańskich za pomocą przedstawiania w żywych obrazach i djalogach najważniejszych ustępów z dziejów świętych. W Polsce są ślady, że równie u nas, jak na całym zachodzie Europy, duchowni i świeccy brali udział w religijno-teatralnych przedstawieniach w święta Bożego Narodzenia i w Wielkim tygodniu. Już na początku XIII wieku papież Innocenty III w okólniku do arcybiskupa gnieźnieńskiego i innych biskupów polskich zakazuje kapłanom odprawiania widowisk teatralnych po kościołach. W postanowieniach synodalnych arcybiskupa gnieźnieńskiego z r. 1326 czytamy rozporządzenie: „Ustanawiamy i rozkazujemy, ażeby żadne z osób duchownych lub świeckich nie ważyły się występować w potwornych maskach w kościołach lub na cmentarzach, zwłaszcza podczas nabożeństwa. Ktokolwiek więc, mimo naszego zakazu, pokaże się tam w masce, podlegnie klątwie kościelnej. Podlegać mają równie tej karze osoby, biorące udział w zabobonnych igrzyskach podczas kościelnych procesyi, stosownie do zwyczaju pewnych miejscowości”. Podobne przedstawienia były zawiązkiem djalogów czyli misterjów, odprawianych później po kościołach i klasztorach polskich, np. podczas procesyi w Kwietnią niedzielę lub w uroczystość Bożego Ciała, które przetrwały prawie do końca XVIII wieku. Niekiedy oprowadzano przy procesjach osoby poprzebierane za słonie i inne zwierzęta, w celu uprzytomnienia myśli, że wszelkie stworzenie powinno oddawać hołd Stwórcy. O podobnym zwyczaju pisze Jan Jabłonowski, wojewoda ruski, w swym „Dzienniku”, wspominając o procesyi, odprawionej we Lwowie r. 1700. Średniowieczne przedstawienia religijno-teatralne, ustępując stopniowo skutkiem zakazów papieży i biskupów z murów kościelnych, upowszechniają się natomiast na placach publicznych, po szkołach, domach pańskich i po chatach wieśniaczych. Nasze szopki czyli jasełka i zwyczaj chodzenia czyli odgrywania sceny z „królem Herodem” na Boże Narodzenie w wielu okolicach kraju, są tylko zabytkami średniowiecznych djalogów religijnych. Lud przechował tradycyjnie to, co widział przed wiekami u wyższych warstw narodu. W szkołach polskich od XVI do XVIII wieku przedstawiano djalogi treści religijnej, historycznej i allegorycznej, a że szkoły były utrzymywane przeważnie przez jezuitów, więc djalogi te nazywane są zwykle „jezuickimi”. Dochowane ich druki lub rękopisy pochodzą głównie ze szkół w Krakowie, Warszawie, Wilnie, Lwowie, Poznaniu, Chełmnie, Pułtusku i t. d., gdzie urządzano stale teatry. W djalogach allegorycznych występowali bogowie pogańscy, cnoty, występki jako postaci żywe, różni święci, aniołowie, Anioł Gabrjel, Judasz i król Herod. W jednym z takich allegoryczno-moralnych utworów słyszymy długą rozmowę Jowisza z Rozpaczą. W wieku XVII upowszechniły się na teatrach szkolnych przedstawienia djalogów treści panegirycznej, grywanych z powodu odniesionego zwycięstwa nad nieprzyjacielem, uroczystości domowych lub przyjazdu dostojnych osób. Dwa są znane najobfitsze rękopiśmienne zbiory djalogów, przedstawiające pewną całość, a mianowicie: pułtuski i chełmiński. O pierwszym napisał ksiądz A. Załęski „Wiadomość o rękopiśmie z XVI wieku, znalezionym na kościele niegdyś jezuickim, a teraz benedyktyńskim w Pułtusku” (drukował Wójcicki w „Bibljotece starożytnych pisarzy polskich” t. VI str. 295 – 317). Ponieważ w czasie późniejszego pożaru Pułtuska spłonęła i bibljoteka pojezuicka, wątpimy zatem, czy cenny zbiór powyższy został uratowany. Jeżeli stracony jest dla dziejów literatury polskiej niepowrotnie, to wina spada na ludzi możnych, którzy pomimo wydrukowania przez Wójcickiego obszernej wiadomości o tym ważnym zabytku piśmiennictwa ojczystego, pozwolili mu butwieć i zgorzeć w Pułtusku, nawet bez odpisu. Zbiór djalogów, grywanych w szkołach chełmińskich, którego rękopis przechowuje bibljoteka ordynacyi Krasińskich, opisany został przez Wł. Chomętowskiego w dziełku jego „Dzieje teatru polskiego” (Warszawa, r. 1870). W tejże bibljotecej znajduje się inny rękopis z wieku XVI, będący zbiorem djalogów nieznanego pochodzenia. Są tam między innymi djalogi: o Męce Pańskiej, na niedzielę Kwietnią, Komedja o niepłodności Anny św. z Joachimem mężem jej, Komedja o ofiarze Abrahama, Intermedja (treści obyczajowej) i t. d.
Długoraj Wojciech, zwany pospolicie „Wojtaszkiem”, urodzony w połowie wieku XVI, sławny lutnista polski. Szczegóły jego życia nie są wiadome. Kraszewski w powieści historycznej „Banita” podaje o nim kilka ciekawych wzmianek biograficznych, że jednak nie przy tacza źródeł, z których je zaczerpnął, więc nie wiemy, czy są autentyczne. Według nich, Długoraj miał się kształcić w Krakowie, w szkole przy kościele P. Maryi. Gdy go z niej wypędzono za jakąś awanturę miłosną, wstąpił do Bernardynów, gdzie przywdział habit. Rychło jednak zrzucił habit zakonny i postanowił poświęcić się wyłącznie muzyce. A miał głos przedziwny i dar do gry na lutni i do kompozycyi. Musiał to być talent nadzwyczajny, skoro sława Wojtaszka szybko przedostała się poza granice Polski. Besard w „Thesaurus harmonicus” (Kolonia 1603) stawia polskiego lutnistę na równi z największymi wirtuozami XVI wieku: Łukaszem Marenzio, Laurencinim, Diomedesem etc. i umieszcza 10 jego Villanelli. Jedną z nich: Ahi chi tien lo mio cuor przytoczył Sowiński w „Słowniku muzyków polskich”. Jakiś czas Długoraj bawił podobno za granicą, a wróciwszy do kraju, wszedł do służby Samuela Zborowskiego, który go umiłował gorąco, wszędzie woził z sobą, obsypywał darami i zaufaniem nieograniczonem zaszczycał. Za te wszystkie łaski Wojtaszek odpłacił się swemu dobroczyńcy czarną zdradą. Wykradłszy bowiem swemu panu listy jego brata, Krzysztofa Zborowskiego, mocno kompromitujące obudwuch, wydał je kanclerzowi Zamojskiemu. (J. Moraczewski „Dzieje Rzeczyposp. Pol.”). Na mocy tych właśnie listów Samuel Zborowski, schwytany w Piekarach 13 maja 1584 r., w 13 dni później został ścięty na zamku krakowskim. Od czasu tej katastrofy Długoraj przepadł bez wieści. Widocznie, albo pomściła się na nim krwawo rodzina Zborowskich, albo też, nie czując się bezpiecznym nawet w zamku królewskim, do którego miał się chronić po swej zdradzie, umknął za granicę i w oddaleniu od ojczyzny życia dokonał (A. Poliński).
Długowieczność. W każdym narodzie i po wszystkie czasy zdarzały się przykłady bardzo długiego żywota ludzi. Byłoby błędnem mniemanie, że dawniej, np. dwa lub trzy wieki temu, ludzie żyli dłużej, niż dzisiaj. Brak statystyki i wykrywanych przez nią cyfr przeciętnych uniemożliwia wszelkie porównania długowieczności dawnej. Co do wymiarów ciała, mamy przynajmniej kości dawnych ludzi i ich zbroje, które nam wykazują mimo powszechnej wiary w skarłowacenie dzisiejsze rodu ludzkiego, że wzrost przeciętny naszych przodków nie był nigdy większym od dzisiejszego. Gdy co do długowieczności dawnych ludzi brakuje nam podobnego probierza, musimy poprzestać na zacytowaniu nadzwyczajnych przykładów długiego życia z czasów dawnych i nowszych. Co do dokładności cyfr, nie wszystkie mogą być ścisłe, lubo sama staranność, z jaką zapisywano przykłady tak długiego życia, dowodzi już, że upatrywano w nich coś wyjątkowego. Nasz Rzączyński, piszący za czasów saskich, zebrał z różnych pisarzów dawniejszych przykłady osób, które żyły wyżej lat stu. Miechów szczególniej miał sprzyjać długowieczności. Mikołaj Radziwiłł, nie używając innego napoju prócz wody, umarł, mając 100 lat życia; syn jego dożył lat 99. Jakób ze Skotnik, arcybiskup gnieźnieński, żył przeszło lat 100. Katarzyna Odrowążówna, panna, miała umrzeć w roku życia 120-ym, a zakonnica Anna Topolówna w 130-ym. Dziad Feliksa ze Śreńska, wojewody płockiego, według nagrobku miał żyć lat 140. O niejakim Wiśniowskim w księstwie Oświęcimskiem piszą, że, mając lat 140, chodził pieszo do odległego kościoła, zaś Ossowski z Jabłonny w województwie lubelskiem, mając lat 115, gryzł jeszcze orzechy i dosiadał konia. Wieśniak jeden z województwa wołyńskiego, mając lat 115, właził na wysokie drzewa. O prawdziwości innych przykładów sam Rzączyński powątpiewa. Do takich nieprawdopodobieństw zaliczyć należy Tarnowską z Torunia, która miała żyć lat 156 i Dymitra Grabowskiego, lat 168(?). Z nowszych przykładów, ciekawem zjawiskiem był Fryderyk Jabłkowski, który umarł w r. 1823, mając lat 140. Miał on 3 żony, a z tych ostatnia liczyła lat 80, gdy umarł. Całe życie był zdrów, nie znając co to choroba. Teresa Hiżdew, panna, zmarła r. 1855 w Popielach, majętności Karnickich, mając lat 130; była panną respektową w domu dziada Romana Karnickiego, który już niemłodym zmarł w parę lat później. W Krakowie między zmarłymi od r. 1829 do 1847 znalazło się 22 osób, których wiek wynosił lat 100 – 115. Zmarły we Lwowie d. 3-go grudnia 1858 r. arcybiskup ormiański, Stefanowicz, miał lat 106 i miesięcy 8. Z liczby polskich uczonych w czasach ostatnich, Antoni Waga, przyrodnik, i Wacław Al. Maciejowski, historyk, zmarli obaj w dziesiątym krzyżyku lat swoich, ciesząc się do ostatnich chwil życia czerstwem zdrowiem i przytomnością umysłu.
Dni krzyżowe tak nazwane były w Polsce dlatego, że u nas najpospoliciej po wsiach, gdzie tylko jeden jest kościół, wychodzi zeń procesja do krzyża. Te trzy dni (poniedziałek, wtorek i środa) przed Wniebowstąpieniem Pańskiem zowią się po łacinie dies Rogationum, albo po prostu Rogationes, t. j. dni prośby, postu i modłów z procesjami.
Dobra. W dawnem prawie polskiem rzeczy nazywano res, a dobra czyli majątek – bona, np. bona kmethonalia (Vol. leg. I, f. 261). Majątek dzielił się na nieruchomy i ruchomy – bona immobilia et mobilia. Dobra ziemskie nazywano niekiedy imiona. Statut Litewski dobra ziemskie nazywa imienie, ruchome zaś mianuje: „majętność ruchoma” albo „rzeczy ruchome”. Dobra (bona) dzielą się na dziedziczne – haereditaria i zastawne – obligatoria, dzielą się nadto na: ziemskie – terrestria, duchowne – spiritualia, miejskie – civilia i królewskie czyli królewszczyzny – bona regalia. Te ostatnie za rządów pruskich zwano: „domanjalne” – Domänen, pod zaborem zaś austrjackim – „kameralne”. Rozróżniano jeszcze w prawie polskiem majątki prywatne na dobra: ojczyste i macierzyste, czyli ojcowiznę i macierzyznę, jak również na odziedziczone, czyli rodzinne – patrimonialia i nabyte adquisita czyli quaesita. Pomiędzy „królewszczyznami” rozróżnić należy dobra stołowe czyli Korony od królewszczyzn, będących dobrami „krzesłowemi”, t. j. rozdawanych dożywotnio dygnitarzom, mającym krzesła w senacie. Dobra takie składały się ze: starostw, leśnictw, wójtostw, sołtystw, lemaństw i emfiteuz. Nadania królewskie bywały niektóre na prawie wieczystem (np. starostwo Tykocińskie na Podlasiu, nadane przez Jana Kazimierza Stefanowi Czarnieckiemu za zgodą sejmu, lubo niezupełną), a takie przechodziły na dobra ziemskie; inne – na prawie lennem, zwane lenne, niektóre znowu na prawie emfiteutycznem czyli dzierżawy emfiteutyczne. Po zniesieniu zakonu jezuitow w r. 1773, przybyły jeszcze dobra pojezuickie, z których Rzplita utworzyła dobra „funduszu edukacyjnego”, tak znacznego, że równego mu, względnie do ludności i zamożności kraju, nie posiadało wówczas żadne państwo w Europie.
Dobrodziejstwo posiadania, beneficia possessionis, w języku prawniczym staropolskim oznaczało korzyści z faktycznego dzierżenia swoją własnością. Posiadacz nie potrzebował się z tytułu posiadania nikomu usprawiedliwiać, jeżeli ten, co mu własności zaprzeczał, swego tytułu nie okazał. Tak dalece sam fakt posiadania czyli „possessyi” uznawany był za ważny, że sama „donacja”, czyli akt kupna bez „intromisyi”, czyli wwiązania, t. j. faktycznego i urzędowego oddania w posiadanie nowonabywcy, nie przenosiła własności zupełnej.
Dobrzyńscy bracia, zwani po łacinie Fratres milites Christi de Dobrzyn, byli zakonem rycerskim, założonym przez Konrada ks. Mazowieckiego za radą biskupa Krystyna w celu obrony Mazowsza od pogan pruskich, ale założonym nie na ziemi pruskiej i w r. 1228, jak podają niektóre encyklopedje polskie, tylko na ziemi mazowieckiej i przed rokiem pomienionym. Gdy podejrzliwy i gwałtowny Konrad kazał zabić wojewodę płockiego Krystyna z Gozdowa, który najdzielniej bronił Mazowsze przeciwko napadom pogan pruskich, wówczas na ziemie mazowieckie spadły najsroższe klęski z powodu ustawicznych najazdów dziczy pogańskiej od północy. Papież Honorjusz III rozkazał arcybiskupom ogłosić wyprawę krzyżową przeciw Prusakom, ale gdy prowadzenie wojny (r. 1219 – 1222) z ludem ukrytym bo bagnach i puszczach okazało się bezowocnem, wówczas to postanowiono założenie na ziemiach polskich w pobliżu granicy pogan, zakonu rycerskiego, którego zadaniem byłaby ciągła obrona ziem polskich i nawrócenie pogan pruskich. Zakonnik oliwski Krystyn, mianowany jeszcze r. 1212 biskupem dla Prusaków, sprowadził 14-tu rycerzy, którym przepisano jako ubiór białe płaszcze zakonne z czerwoną gwiazdą, wyszytą na piersiach i mieczem w czerwonej pochwie u boku. Konrad wybudował im zamek Dobrzyń na górze warownej nad Wisłą i dał przywilejem na utrzymanie wieś Siedlce z przyległościami. Oni zaś obowiązali się nawzajem, że podzielą się z księciem ziemią, którą zdobędą na poganach. Nadano im ustawy rycerzy inflanckich czyli „mieczowych”, a że każdy miał poczet giermków i pachołków, to też choć było ich tylko 14-tu, stali się wkrótce groźni dla pogan pruskich. Rozjątrzeni tem Prusacy skorzystali z nieobecności Konrada na Mazowszu i wyprawili się przeciw Dobrzyńcom w ogromnej liczbie. Przybył Konrad z pomocą i stoczył z Prusakami pod Brodnicą (r. 1225) dwudniową ale niepomyślną dla siebie bitwę. Moc Mazowszan w tej walce zaciętej poległa, a z braci dobrzyńskich czterech tylko czy pięciu uszło z pogromu. Gdy bitwa ta przekonała Konrada, że siły Dobrzyńców są zbyt słabe, a lud mazowiecki jako rolniczy nie może wiecznie czuwać pod bronią na granicy pogańskiej, powziął myśl sprowadzenia braci niemieckiego, t. j. krzyżackiego zakonu, do czego namawiał go także Henryk Brodaty, książę szląski, na którego dworze wpływ niemiecki przeważał. Książę oddał w posiadanie i użytkowanie zakonu krzyżowego ziemię Chełmińską przywilejem wydanym mu w r. 1228, ale nie przewidując jeszcze potęgi i dostatecznej obrony w Krzyżakach, wkrótce po zawarciu z nimi układu, wydał nowy przywilej dla Braci dobrzyńskich, w którym potwierdzał im własność Dobrzynia i dodawał ziemię położoną pomiędzy rzeczkami Chełmicą i Kamienicą i część wsi Dembowa między Wisłą i Sadłowicami, uwolnił ich od płacenia ceł i oddał sądownictwo nad ludźmi darowanego terytorjum, wyjąwszy ludzi książęcych, co zatrzymał przy sobie jako widomy znak swego panowania. W tymże samym przywileju Gunter, biskup płocki, ustępuje Dobrzyńcom wieś kościoła biskupiego w Dobrzyniu, wraz z wyspą na Wisle i dziesięcinami. W przywileju tym, wydanym przez Konrada, na zjeździe panów duchownych i świeckich, d. 4 lipca 1228 r. nad brzegiem Wisły, naprzeciwko Płocka, kanonicy kościoła włocławskiego ustępują także Dobrzyńcom praw swych do wsi Wiszyn. Na dwa dni przed napisaniem tego dokumentu, biskup płocki wydał Braciom przywilej, którym przelewał na nich różne dobrodziejstwa i prawa własne na ich nowej dziedzinie. Jakoż w tymże jeszcze roku udali się Dobrzyńcy z prośbą do Rzymu
o zatwierdzenie ich przywilejów, co z jednej strony dowodzi, że, wobec układów Konrada z zakonem niemieckim, obawiali się o własne losy, a z drugiej, że na Mazowszu usiłowano utrzymać zakon dobrzyński niezależnie od krzyżackiego. Skutkiem tych zabiegów Grzegorz IX wydał dwie bulle, obie pod datą 28 października 1228 r. W jednej potwierdzał założenie zakonu rycerskiego Dobrzyńców przez biskupa pruskiego Krystyna, w drugiej nadania Konrada, Guntera i kanoników włocławskich. Wobec jednak utwierdzonego świeżo zakonu niemieckiego w ziemi Chełmińskiej, słabe stanowisko zajmowali Dobrzyńcy i nie mogli ostać się długo w tak blizkiem sąsiedztwie chciwych zdobyczy i znaczenia sąsiadów. Jakoż ostatni dokument, dotyczący Braci dobrzyńskich, nosi datę 24 lutego 1233, a bulla z d. 19 kwietnia 1235 r. potwierdza ich połączenie się z zakonem niemieckim. Pokazuje się jednak z przywileju Konrada, wydanego d. 8 Marca 1237 roku, że nie wszyscy rycerze dobrzyńscy uznawali przeprowadzone przez Krzyżaków połączenie się dwuch zakonów. Oświadcza bowiem im książę, że oddaje mistrzowi i braciom zakonu niegdyś dobrzyńskiego zamek Drohiczyn (z przyległościami od połączenia się rzek Nuru i Buga po tamtej stronie aż do granic Rusi), zastrzegając w tych ziemiach prawo mazowieckiego kościoła i szlachty. Nawzajem zakon zobowiązywał się księciu i jego następcom dochować wiernie powinności wasalów, bronić wraz z księciem ziemię Mazowiecką przeciw wszelkim najazdom, Prusaków zaś i innych pogan (Jadźwingów) własną odpędzać siłą. Był to właśnie kęs Podlasia, zaludniający się wówczas szlachtą i ludem mazowieckim, leżący dziś pomiędzy miastami Drohiczynem, Ciechanowcem i Boćkami. Wkrótce jednak dalsze losy Dobrzyńców giną ostatecznie z widowni dziejów, bo zakątek kraju na siedzibę im oddany leżał na głównym szlaku napadającego na Polskę od północo-wschodu i żyjącego grabieżą, ale sławnego męstwem plemienia prusko-litewskiego Jadźwingów.
Dola. Dola – powiada J. Karłowicz – pochodzi od dzielić, znaczy więc pierwotnie udział, część komuś przypadającą, przeznaczoną, w dalszym zaś rozwoju pojęcia oznacza dobry udział, szczęście; zupełnie tak, jak od część urobione jest nasze szczęście. Człowiek pierwotny wierzył, że wszelkie powodzenie jest zrządzeniem kierującej przypadkami i przygodami jakiejś siły niewidzialnej. Że zaś każdą siłę pojmował jako żyjącą istotę, przeto każdą postaciował w kształty człowieka lub zwierzęcia. Stąd i dolę wyobrażał sobie jako żyjącą i myślącą, jak człowiek. Jakoż u wszystkich ludów aryjskich spotykamy tę postać. Ze Słowian my Polacy i trzy plemiona ruskie, nazywamy ją Dolą, Słowieńcy zaś i Serbowie – Srecią (co dosłownie znaczy spotkanie, jak greckie Tyche). Rzymianie znają Fortunę (od fero – niosę, zdarzam). O tej istocie, będącej jakby dobroczynnym sobowtórem człowieka, ludy pierwotne powtarzały wszędzie jednakie opowieści. Ślad tej jednostajności znajdujemy np. w staropolskiem wyrażeniu: „Ty śpisz, a dola twoja rośnie”. To, co dla nas jest dziś tylko frazesem, było niegdyś artykułem wiary. Firdusi, wielki poeta perski z X-go wieku ery chrześcijańskiej, w „Księdze królewskiej” każe przemawiać do Nuszyrwana: „Królu, podczas snu twego, młoda Dola twoja czuwa”. Ukrainiec zaś powiada: „Leżeń (leniuch) leży, a Bóg dla niego dolę trzyma”. Gdy się komuś nie wiedzie, to wina jego doli, która jest niezaradną i leniwą. Baśnie ludowe na Rusi i Litwie opowiadają o człowieku, któremu się ciągle nie powodziło dlatego, że Dola jego spała pod płotem; znalazłszy ją, obił okrutnie i odtąd wszystko szło mu jak z płatka. Lud polski zna dolę już tylko w pieśniach i wyrażeniach i to głównie we wschodnich okolicach; w zachodnich częściej się spotyka szczęście, zamiast dola. Najczęściej dolę wspominają pieśni weselne. – Przeciwieństwem dobrej doli jest niedola. U ludu na Mazowszu i Podlasiu słyszeliśmy nieraz w narzekaniach osób nieszczęśliwych połączony z płaczem wykrzyknik: „O doloż moja, doleńko!... O nieszczęśliwa moja dolo!” Następujące staropolskie wyrażenia i przysłowia o doli zebrał Adalberg: 1) Cudza dola pod bok kole. 2) Doli swojej koniem nie objedziesz, t. j. nie wiesz i nie przewidzisz nigdy, co cię w życiu może spotkać. 3) Nie wiemy, jaki kołek dola na nas struże. 4) Od złej doli głowa boli. 5) Swoja dola każdego uszczęścić może. 6) Zła dola a starość każdą myśl ukróci.
Doliwa, herb polski. Na tarczy w polu błękitnem pas ukośny biały czyli srebrny, a na nim trzy czerwone róże pięciolistne. Piekosiński podaje, że z pieczęci, tym herbem oznaczonych, najstarszą jest pieczęć Mikołaja, wojewody poznańskiego, z roku 1334 i 1343, Jana, wojewody kujawskiego, z r. 1343, Jarosława, wojewody poznańskiego, i Mikołaja Będlewskiego również z r. 1343, Jana, kasztelana łęczyckiego, z r. 1355, Wincentego, wojew. pozn., Swiętosława, podkomorzego poznań. i Mojka, kasztelana biechowskiego, z r. 1382. Herbem tym pieczętowało się kilkadziesiąt rodów szlacheckich w Polsce.
Dołęga, herb polski. Na tarczy w polu błękitnem podkowa srebrna, ocelami na dół zwrócona, na barku podkowy krzyż złoty, a między ocelami strzała srebrna, zwrócona bełtem na dół. Piekosiński zna dwie pieczęcie średniowieczne z tym herbem, obie Michała Lasockiego, jedna z r. 1451 jako podkomorzego dobrzyńskiego, druga jako starosty łęczyckiego i marszałka nadwornego. W zapiskach sądowych przychodzi ten herb już w r. 1402. Pieczętowało się nim kilkadziesiąt rodów w Polsce.
Dołoman, dołaman, dołoma, kurta zwierzchnia husarska. Turecka nazwa dołaman, dołama – powiada Muchliński – oznacza suknię, którą Turcy noszą pod futrem, długą, z obcisłymi rękawami, spiętą pod łokciami. Na dołomany letnie używają materyj jedwabnych i atłasu, na zimowe – sukna i aksamitu. U Janczarów był to ubiór od parady, używany wtedy, kiedy nie chodzili na wojnę. Wyraz ten przeszedł do kilku języków europejskich, a między nimi do francuskiego, oznaczając spencer huzarów węgierskich. W rejestrze wydatków kr. Zygmunta Augusta znajdujemy „dołomy husarskie”. Piotr Kochanowski pisze:

Zwierzchnią dołomę, którą miał na zbroi,
Pokłóto na nim, że za nic nie stoi.

Paszkowski w „Dziejach tureckich” (1615 r.) powiada: „Wszyscy tam noszą długie dołomany aż do kostek”. W innej książce z XVI wieku czytamy: „Dziś co kurta to dołoman, co chłop to dragan”.
D. O. M. Trzy te litery, kładzione niekiedy na kościołach, a powszechnie na nagrobkach chrześcijańskich, są inicjałami trzech wyrazów łacińskich: Deo Optimo Maximo (Bogu Najlepszemu, Największemu), lub, jak chcą niektórzy: Domus omnium mortalium (Dom wszystkich śmiertelników). Oczywiście w pierwszem znaczeniu odnosi się do kościołów, w drugiem do nagrobków. Zwyczaj ten sięga czasów pogańskiego Rzymu, w którym już litery podobne kładziono jako inicjały dedykacyi na świątyniach Jowisza, na grobowcach zaś: D. M. lub D. M. S.
Dom, wyraz rdzennie polski i słowiański, a jak jest starożytnym, to dowodzi to, że już w sanskrycie brzmi damas, pan domu czyli gospodarz zowie się dampatis, w języku zendzkim czyli staroperskim dema znaczy mieszkanie, po łacinie domus, po starosłowiańsku dom, po litewsku namas, po grecku doma. Jakkolwiek Długosz, żyjący w wieku XV, był już bardzo od czasów pierwotnej Polski oddalonym, niemniej przeto niektóre świadectwa jego zasługują na uwagę, bo powtarzał tradycje, które przed epoką drukowanego słowa przechowywano daleko konserwatywniej, niż w czasach późniejszych, i korzystał z wielu dawnych źródeł piśmiennych, które dla następców jego zaginęły na zawsze. Otóż Długosz powiada, że Polacy „w czasach pierwotnych (t. j. przedhistorycznych) chaty poszywając słomą i legając na gołej ziemi, zamożni w bydło i zboże, wszelkie sprzęty zbytkowe mieli w pogardzie”. Ponieważ cały kraj porosły był lasami, budowano więc domy wyłącznie z kloców nieociosanych, w czworobok ułożonych, pozacinanych w ten sposób na węgłach, żeby bokami przylegały do siebie i ściana stała warownie. Gdy po przedhistorycznej epoce nastąpiła w Polsce pięciowiekowa doba panowania rodziny Piastów, przy wszystkich znaczniejszych ich zamkach czyli grodach pobudowały się w tej epoce miasta. Że zaś zamki do XIV wieku czyli czasów Kazimierza Wielkiego były w Polsce prawie wszystkie drewniane i tylko wałami z ziemi i głazów i ostrokołami dębowymi warowne, więc oczywiście i miasta były z drzewa budowane. Musiała jednak zachodzić ogromna różnica pomiędzy domami wiejskimi a miejskimi. Bo gdy ziemianie, tak możni, jak ubodzy, zrośli życiem w trudach obozowych i łowieckich, wszystko, co dotyczyło wygody, mieli w pogardzie, a o zamożności ich dawały świadectwo nie proste budynki, ale liczne stada koni, bydła, chlewni, psów myśliwskich, zapasy futer i t. p., to kupiec lub rzemieślnik mieszczański okazywał przedewszystkiem swoje znaczenie i dostatek za pomocą powierzchowności domu, w którym mieszkał. To też Długosz w swoich „Dziejach” powiada, że już za Bolesława Krzywoustego r. 1125 pożar, przypadkowo wszczęty w Krakowie, zniszczył miasto całe, wielu gmachami drewnianymi wprawdzie, lecz ozdobnymi zabudowane. Że takie drewniane ale ozdobne budynki po miastach piastowskich nie pozostały bez silnego wpływu na budownictwo wiejskie, to nie ulega wątpliwości i że za doby jagiellońskiej drewniane dwory wiejskie możniejszej szlachty posiadały już w całej Polsce pewne wspólne cechy stylowe budownictwa mieszczańsko-szlacheckiego, to więcej, niż pewna. Od czasów osiadania w miastach niemców i od doby Kazimierza W., większe miasta polskie zaczęły się murować, ale mniejsze pozostały do w. XIX drewniane, a to głównie z powodu taniości drzewa i drogości dobrej cegły, jak również i tej okoliczności, że w mniejszych miasteczkach nigdy żywioł niemiecki nie zapanował nad słowiańskim, tradycyjnie rozmiłowanym w kleceniu mieszkań z drzewa. Bezimienny autor bardzo rzadkiej dziś książeczki „Krótka nauka budownicza”, wydanej w Krakowie r. 1659, przyganiając powszechnemu zwyczajowi po wsiach budowania z drzewa, pisze: „Co bowiem łacniejszego jako szopę postawić, słomą pokryć i przy niej piec z surowej cegły, który się sam potym wypali. A takie jest niedbalstwo w tym polskie, że nigdzie tylko przy mieście, i to wielkim cegły nie dostaniesz jak rzeczy drogiej i kosztownej. I z tegoć niedbalstwa pochodzi, że tak rzadkie mury w Polszcze i komin z gruntu murowany zwłaszcza gdzie kamienia niemasz, jest tak wielkiej wagi, jak colossus w Rzymie albo Pyramis Egipska”. Jeżeli ozdobne budownictwo drewniane głównych miast doby piastowskiej dało początek dziś już zaginionemu stylowi polskiemu, którego tylko nieliczne szczątki oglądaliśmy w postaci dawnych domów w Wiśniczu (Fig. 1, 2, 3), Muszynie (Fig. 4), Piotrkowie, kilku gospod, kościołków, dzwonnic, dworów, chat góralskich i bóżnic (np. w Nasielsku, Zabłudowiu, Wołpie, Jurborgu, Pohrebyszczach, Jabłonowie) – to w stronach nadniemeńskich zupełnie inne panowały stosunki. To, co Długosz pisał o prostocie mieszkań w pierwotnej Polsce, mógł w wieku XV sam jeszcze widzieć na Żmudzi. Mówi bowiem, że „Żmudzini w owych czasach (nawrócenia się około r. 1413 na wiarę chrześcijańską) dzicy i nieokrzesani, barbarzyńską tchnęli srogością. Nie mieli oni żadnych porządnych domów ani mieszkań, ale w lichych mieścili się chatach. Chaty, klecone z drzewa i słomy, szersze od spodu, coraz bardziej zwężające się u góry, podobne były do niższej części okrętu; u szczytu miały otwór, którędy górą wchodziło światło. Pod tem okienkiem palili ognisko i gotowali sobie strawę, ogrzewając się zarazem od zimna, które w tym kraju większą część roku panuje. W takich chałupkach mieszkali z żonami, dziećmi, czeladzią, chowając w nich razem bydło, trzodę, zboże i wszystek sprzęt domowy. Nie znali innych domów, izb godowniczych, pałaców, śpiżarni, komnat ani stajen”. Od tego ogólno-krajowego tła chat leśnych, w których mieszkał naród żmudzki a niewątpliwie z małą różnicą i litewski, jakąż odrębnością uderzać musiały główne miasta tego kraju, jak Wilno i Kowno, gdzie spotykamy wzniesione
w tejże dobie takie arcydzieła stylu ceglano-gotyckiego, jak np. kościoł św. Anny w Wilnie lub dom gotycki w Kownie, nazywany w nowszych czasach świątynią Perkuna, którego rysunek podajemy (Fig. 5). Że dom ten nie był nigdy świątynią pogańską, nie ulega najmniejszej wątpliwości. Najprzód dla tego, że w historyi nie przechowała się żadna wzmianka, aby Litwini posiadali świątynie dla swych bogów murowane. Dzieje litewskiego Romnowe są mniej więcej znane. Przenoszono ten przybytek świętości pogańskich z miejsca na miejsce przed nieprzyjacielem, ale niema żadnej wskazówki, by Romnowe kiedykolwiek znajdowało się w Kownie, które leżało na ubitym szlaku najazdów krzyżackich na Litwę, a bywało nieraz i chwilowem siedliskiem krzyżaków. Któżby więc tam dobrowolnie umieszczał swe bogi? Przed najazdami zaś Krzyżaków stylu takiego nie znano nad Baltykiem. Zresztą świętości pogańskie pruskie i litewskie wystawiano nie w murach, ale pod gołem niebem w lasach, jak to np. było także w obyczaju Słowian nadbaltyckich w Arkonie. Michał Baliński powiada, że najstarsze budowle murowane w Kownie (a było takich domów i więcej) odnieść należy dopiero do chrześcijańskich już czasów Witolda; budowę zaś gotycką przy ulicy, wiodącej do Niemna, odnosi uczony ten badacz dziejów Litwy do wieku XIV lub XV. Kowno, położone przy połączeniu się dwuch największych spławnych rzek litewskich, Niemna z Wilją, było w wieku XV najhandlowniejszem miastem na Litwie i siedliskiem faktoryi zagranicznych czyli ajentur kupieckich Europy zachodniej. Gdzie więc mieszkali zamożni kupcy i mieszczanie, tam towarzyszyć im musiał zbytek i okazałość domu, a czyż jest co naturalniejszego, jak to, że kupiec postawił taki dom sobie w ulicy, wiodącej do Niemna, na którego brzegu ześrodkowywał się ruch handlowy. To samo widzimy i w Kazimierzu nad Wisłą, w którym koncentrował się cały ruch handlowy żyznej ziemi lubelskiej. Bogaci kupcy posiadali nad Wisłą liczne śpichrze murowane i składy towarów, świecące dotąd na tle zielonych stoków nadbrzeżnych swemi zwaliskami, a w rynku posiadali domy, uderzające dotąd zewnętrzną ozdobnością. Byli tu mieszczanie, którzy sami wznosili piękne kościoły Bogu na chwałę, a sobie domy na chwałę własną. Że jednak było to już nie w wieku XV lecz XVI, więc domy ich należą do epoki nie gotyckiej, ale renesansu (Fig. 6). Jak wyglądał dom zwykły, który jednak stał się bardzo pamiątkowym, bo zamieszkiwał go w wieku XV na Wawelu Jan Długosz, znakomity dziejopis polski i nauczyciel synów kr. Kazimierza Jagiellończyka, przedstawia dołączony tu rysunek (Fig. 7). Jak domy budowano w wieku XVI, ciekawe niektóre szczegóły zawiera ,,Księga wydatków na budowania w zamku niepołomickim w r. 1568” (streszczona przez prof. Łuszczkiewicza w „Sprawozdaniach Komisyi do badania historyi sztuki w Polsce”). Królowie polscy dwie mieli letnie rezydencje pod Krakowem: w Łobzowie i Niepołomicach, obie już za Kazimierza Wielkiego istniejące. Niepołomicka, nazywana zamkiem, obszerna budowa w kwadrat, z dziedzińcem prostokątnym w pośrodku, otoczonym z trzech stron galerjami arkadowanemi. Zniesiono u niej niezbyt dawno wyższe piętro, tak że dziś jest jednopiętrową, liczne jednak sale sklepione na dole i piętrze wzbudzają dotąd ciekawość turysty. Księga rachunków o budowaniach w tym zamku, r. 1568 przedsiębranych, rozdzielona jest na roboty: murarskie, ciesielskie, kowalskie, oraz wydatki na materjały, na pomocników, furmanki i t. d. Z wykazów tych widać, że była to restauracja części południowej i zachodniej, a robotą nową były ganki przez dwa piętra z gruntu wyprowadzone. W opisie dokonanych prac ciekawem jest rozróżnienie nazw lokalności na: „izby, pokoje, gmachy, komnaty, alkierze, sale”. Nazwa „piętro” odpowiada w rachunkach pojęciu pułapu, podłogi, belkowania. Piętro zaś w znaczeniu dzisiejszem zowie się „gmachem”, jest więc gmach średni i wierzchni, t. j. piętro 1-sze i 2-gie. Rękopis daje nam wiadomość o rozmiarach pokoi – mają one zwykle około 12 łokci długości i podobną szerokość. Okna i odrzwia budują się wszędzie z kamienia białego pińczowskiego lub buskowskiego, pierwsze do 3 1/2 a drugie do 4 1/2 łokcia wysokie, węgary obu bywają gzymsowane i laskowane, a chroni je w górze gzyms poziomy, tak zwany tutaj „kamzams” z „paciorkami” (perełkami), zębami (jonicka właściwość) i rzeźbami. W każdem oknie mieszczą się siedzenia kamienne, tak zw. „gezesa”. Posadzki kładzione są z cegły szlifowanej, a pułapy mają belki gładkie (piętra gładkie) albo zamsowane z nagłówkami rzeźbionymi, a zapełnione tarcicami gzymsowanemi (kasetony). Piece z kafli polewanych mają rozmiary bardzo znaczne i zwane są „skliane piece”. Z pod posadzki kuchni zbudowany był kanał sklepiony, do odprowadzania nieczystości daleko po za zamek służący, tak obszerny, że w nim człowiek „może z miotłą chodzić i zamiatać”. W zimie roku 1568 murarze przygotowują kamienne progi do schodów kręconych, wiodących od miejsca potrzebnego (latryny) przy sadzawkach zmurowanego i zasklepionego, do pokoi na piętrze. O jednym z pułapów tak czytamy: „Piętro zamsowane z nagłówkami, forstami na 12 łokci długie, a szerokie na 12 łokci, urobione i położone do komnaty, wedle izby w której jest slostram modrzewiowy”... Tak poważny badacz, jak prof. Łuszczkiewicz, wyraża zdanie, że powyższy „rękopis zachował nam wzór dobrego gospodarstwa powierzonemi pieniędzmi i skrupulatność godną uznania w zanotowaniu prac i wydatków”. W rachunkach tych mamy podane ceny wszystkich robót i materjałów, i tak: górnikowi, który ułamał kamienia kwadratowego w górze dobczyckiej sztuk 128 po groszy (srebrnych) 7 i denarów 9, a furmanom dobczyckim, którzy wozili ten kamień od góry dobczyckiej do zamku niepołomickiego, od każdej z tych 128 sztuk po groszy 13. Za 17 sztuk kamienia białego buskowskiego po groszy 40 i za 20 sztuk kamienia białego pińczowskiego po gr. 48, z których to kamieni murarze robili odrzwia, okna i kominki. Za 7 wozów żelaza z kuźnic Niwickich po florenów 2 i za 200 kop gontów po groszy 3 kopa. Od wypalenia
4 pieców cegły i wapna strycharzowi niepołomickiemu po flor. 10 gr. 24. Służebnikowi, który przez całe lato jeździł i kupował kamień z Pińczowa, Buskowa, Dobczyc i Kazimierza, drzewo i tarcice za Kęty ku Szląsku, także po żelazo, gwoździe, gonty, ankry i inne potrzeby i furmany jednał (umawiał), flor. 10. Starszy murarz brał dziennie groszy ówczesnych 5, a towarzysze (czeladnicy) po groszy 3. Garncarz niepołomicki za piec szklony (polewany) w łaźni, na 8 łokci wysoki a 4 szeroki, flor. 2 gr. 15. Tokarz za utoczenie 180 balassów dębowych po 2 łokcie długich i po 1/4 łokcia grubości w miąższu okrągło utoczonych po groszy 3 i denarów 9 za jeden. Stolarzom niepołomickim, którzy tramów dębowych zamsowanych 26, po 12 łokci długich, na poręcze do ganków urobili i laskowanie w nich wyrzynali i gierowali te tramy do kamzamsów kamiennych kwadratowych, każdy tram z osobna po groszy 20. Murarzowi Stanisławowi Baranowi, mieszczaninowi z Kazimierza, który potynkował pokoje na dole, na pierwszym i wtórym ganku, oraz w gmachach na południe słońca (czyli na obu piętrach w połaci południowej), florenów dwieście. Służebnikowi Wawrzyńcowi Krzywańskiemu, który robotników pilnuje i materją (materjały) kupuje, na 6 łokci sukna po fl. 1 i za suche dni i t. d. zasłużonego myta po fl. 3. Dziewięciu cieślom, którzy zbudowali mnichy (w upustach) do czterech sadzawek wedle zamku i do stawu „wężowego” i „starego”, do których wprawili regle i inne potrzeby, starszemu za 6 dni po groszy 5, topornemu za 6 dni po groszy 3 den. 9, a siekiernym, których było 7, za 6 dni po groszy 3. U pisarzy polskich wieku XVI znajdujemy różne wzmianki o domach i mieszkaniach owoczesnych. Górnicki np. opowiada, jak biskup Maciejowski, otrzymawszy listy od króla, poszedł „dla odprawy ich do kownaty, bo ta rozmowa na sali była”. Widocznem jest z tego, że panowie i biskupi zwykle udzielali audjencję w sali, a „dla odprawy”, t. j. napisania odpowiedzi na listy, udawali się do swego gabinetu, który zwał się „kownatą”. Marcin Kromer pisze w tej samej epoce, że „miastom znakomitszym polskim nic do okazałości nie brakuje. W dawnych czasach, gdy kupcy niemieccy, w nich osiedleni, poczęli strojnie z cegły i dachówki wznosić swe mieszkania, za ich przykładem Polacy dzisiejsi starają się nietylko w miastach, lecz i po wioskach o mieszkania okazalsze, ku czemu kunszt i praca włoskich rzemieślników ułatwienie im. czyni. Przez większą część roku, nieci się ogień w piecach na całej Polsce, wyjąwszy Kaszubję i część Prus, gdzie wieśniacy podczas zimy nanieciwszy wśród domu ognisko, żyją z trzodami, bydłem i innemi zwierzęty i ptactwem domowem wśród zaraźliwej woni i dymu. Tenże obyczaj trwa na Żmudzi i winnych prowincjach na północ posuniętych. Piece wieśniacze, zwykle dymne i bez kominów, służą krom ogrzewania mieszkań do warzenia pokarmów i pieczenia chleba, a domy ich pełne są gęsi, kaczek, kur, owiec, kóz, cieląt i prosiąt, dla uchronienia ich od mrozu”. W archiwum, posiadanem przez opracowującego niniejszą Encyklopedję, znajduje się „Rewersał z Inwentarza imienia Gorskiego (majątku Gory pod Wilnem), którym Krzysztof Pszonka, sługa Jego Mci pana Młodziejowskiego, podskarbiego nadwornego kor., podał szlachetnemu panu Krzysztofowi Clabonowi, Starszemu nad muzyką króla Jego Mości (Stefana Batorego), dnia 20 Aprilisa roku Pańskiego 1584”. Znajdujące się w tym dokumencie opisy: dworu, świrna, piwnicy, browaru, statków domowych i t. p. przytoczymy pod właściwymi wyrazami, tutaj zaś podamy to, co znajduje się pod wyrazami „dom drugi pod sadem”, oraz „kamienica w Wilnie”. Otóż „Do tego domu drzwi na zawiasach, w którym domu dwie izbie. Pierwsza izba, na wschód słońca, do niey drzwi na zawiasach z zaszczepką. Błon (okien) w niey w ołowie trzy. Okiennic także trzy. Stoły na zawiasach dwa, ieden dębowy, a drugi sosnowy. Ławy w około. Piec polewany. Komin murowany. Komora z teyże izby, do niey drzwi na zawiasach z wrzeciądzem y skoblem. Łóżko w teyże komorze. Listwa iedna. Drzwi do sadu z teyże komory na zawiasach y okiennica z zaszczepką. Druga izba przeciw tey izbie. Piec nowy polewany. Komin murowany. Okien trzy z błonami płociennymi. W sieni komin murowany. Okna na dwór z okiennicami. Szafa w teyże sieni do chowania mleczna, na zawiasach z wrzeciądzem. Drzwi do sadu z teyże sieni na zawiasach. Dom ten pobity nowymi gątami”. „Spisanie kamienice, która leży na zamkowej ulicy w Wilnie, przeciw kościołowi ś. Jana, która przynależy do Gór. Naprzód z ulice do piwnice drzwi składane, których się jedna połowica za temi drzwiami,
drugie drzwi na zawiasach z wrzeciądzem y skoblem, zchód do tey piwnice zły. W tey piwnicy okno na ulicę, w niem krata żelazna y okiennica na zawiasach z zaszczepkami. Z teyże piwnice na prawej ręce świotłeczka, w niey drzwi na zawiasach z klamką. Okno na ulicę sklane, szyby spełna. Okiennica na zawiasach. Piec prosty. Pokład (podłoga) drzewiany zły. Druga piwniczka z teyże piwnice. U niey drzwi na zawiasach. Okno w niem małe z kratą żelazną. A taż wszystka z podla od Hannstolera zapsowana tranzitem, z którego plugastwa wszystkie tam cieką. Trzecia piwnica z teyże piwniczki, drzwi na zawiasach z wrzeciądzem y skoblem. W niey okno bez kraty, a także yako y wtora z podla zaplugawiona. Komora podle tey piwnice pod sklepem (t. j. sklepiona) pusta. Z ulice do kamienice drzwi na zawiasach, przed któremi wschodek mały, za temi drzwiami sień, w tey sieni okien dwie. W iednym oknie dobra krata, w drugim zepsowana na poły. Kuchenka nieprawie dobra dylami zagrodzona. Świetlica z teyże sieni. Okien w niey trzy. Błon sklanych także trzy. W tym oknie, co z ulice, krata żelazna z okiennicą. Piec polewany. Ława przy murze. Listwy dwie. Sklep z teyże izby. Drzwi na zawiasach. Zamek o dwu ryglach. Okno w tymże sklepie z błoną sklaną y z kratą. Sklep drugi mały z tegoż sklepu. Drzwi do niego żelazne na zawiasach y okienko z kratą. Zasie z sieni drzwi drugie do drugiey sionki na zawiasach, z wielkiemi wrzeciądzami. Z tey sionki drzwi do sklepu złotniczego. W tym sklepie piec prosty nowy. Okno wielkie na ulicę, do niego okiennica na zawiasach. Z tey sieni wrota na podwórze na wielkich zawiasach, skobl wielki wmurowany. Po prawey ręce sklep, do niego drzwi jedne żelazne, drugie drzewiane, oboie na zawiasach z wnętrznemi zamkami. W srzedniej sieni wschód na górę zły. Drzwi na wschodzie z zawiasami złe. Komórek na górze trzy pustych. Błon w żadney niemasz komorze. Świetlica wielka na ulicę, w niey drzwi na zawiasach z wnętrznym zamkiem niedobrym. Okien pięć z kratami żelaznemi, ale w yedney kracie niemasz czterech prętów a zaś w drugiej pół kraty niedostaie. Piec zły polewany. Połap do połowice więtszey zgniła, aż balkami podparto. Fundament (posadzka) cegłą położony zły. Ławy dwie. Z wielkiey izby idąc, po lewey ręce iedne drzwi żelazne, drugie drzewiane do sionki. Kuchnia w tey sionce. Izdebka z niey na ulicę. Błon niemasz. Piec prosty zły. Izdebka druga naprzeciw, do niey drzwi na zawiasach z zamkiem wnętrznym, okien dwie sklanych dobrych. Piec stary polewany. Piętra (t. j. belkowania i podłogi) wszędy złe po wszystkiey kamienicy”. Ze stolicy Wielk. Księstwa Litewskiego przeniesiemy się teraz do Piotrkowa trybunalskiego w Koronie, z którego podajemy rysunek dworku i wmurowanej w jego ścianę marmurowej tablicy (Fig. 8). Historję tego dworku opisał p. Edm. Dylewski w „Tygodniku ilustr.” (r. 1884 nr. 72), i z niej podajemy tu kilka szczegółów. Zygmunt III, pragnąc wynagrodzić wierne usługi jakiegoś Stanisława Szydłowskiego, szlachcica z piotrkowskiego, postanowił przywilejem z 20 marca 1590 r. posiadany przez niego dworek w Piotrkowie na wieczne czasy od jurysdykcyi miasta wyłączyć, a pod prawo i swobodę ziemską oddać, czyli poprostu od wszelkich powinności, podatków i ciężarów miejskich uwolnić. Później za Jana Kazimierza dworek przeszedł w inne ręce i został przebudowany tak, jak nasz rysunek go przedstawia, zachowując charakterystyczne a odwieczne położenie domów miasteczkowych i wiejskich szczytem a nie frontem do ulicy. Królowie następni przywilej Zygmunta III potwierdzali, więc któryś z właścicieli pod koniec panowania Augusta III wmurował tablicę z napisem: „Ten dworek przywilejami Najjaśniejszych królów Zygmunta III i Jana Kazimierza A. 1590, a przez .Najjaśniejszego Augusta III-go A. 1752 aprobowanemi, tudzież konstytucją A. 1664 ztwierdzony od wszelkich podatków i exofficiów libertowany”. W. K. M. K.
Z tej samej epoki Piotrków posiadał jeszcze w pierwszej połowie XIX wieku wiele ozdobnych domów drewnianych, których tu dwa rysunki podajemy (Fig. 9 i 10). Po tych następują najstarsze dworki murowane parterowe, jakie się dochowały na Kleparzu, przedmieściu Krakowa (Fig. 11). Ostatni typowy dworek w Warszawie (Fig. 12), rozebrany około roku 1890, stał przy ulicy Marszałkowskiej na posesyi zwanej Bieliny, zbudowany za czasów kr. Augusta III, niewątpliwie przez Franciszka Bielińskiego, słynnego marszałka wiel. koronnego, od którego rezydencyi i ulica zwana Bieliny na Marszałkowską przemieniona została. Po zburzeniu tego dworku, zbudowano w jego miejscu dwa czteropiętrowe domy, wprost których stanął następnie olbrzymi gmach Rossja. Ponieważ pod wyrazem „dwór” pomieszczony będzie w Encyklopedyi niniejszej oddzielny rozdział o dworach wiejskich, na tem więc miejscu, gdy mowa o „domu”, podajemy także typowe rysunki domów wiejskich, a mianowicie: domek ekonomski na Ukrainie (Fig. 13) i dom zamożnego włościanina we wsi Rzepinie (Fig. 14) z okolicy gór Świętokrzyskich. W wydawanem w Warszawie czasopiśmie etnograficznem „Wisła” znajduje się dość bogaty materjał do monografii domu i chaty polskiej pod względem fizycznym. Aby ułatwić pracownikom naukowym korzystanie z tego materjału, podajemy tu wskazówkę czyli wyciąg z pierwszych 11 tomów, gdzie go szukać tam należy: w tomie II str. 194, 365, 614 i 838; w tomie III str. 211, 660 i 887; w tomie IV str. 197, 446 i 884; w tomie V str. 161, 428, 647 i 907; w tomie VI str. 426, 671 i 919; w tomie VII str. 169, 383 i 748; w tomie VIII str. 144, 358 i 806; w tomie IX str. 127, 402 i 593; w tomie X str. 131, 349, 600 i 845; w tomie XI str. 111, 343, 535 i 899.
Domarad, choroba z tęsknoty za domem, rodziną lub krajem, nostalgja. Perzyński w starej książeczce „Lekarz wiejski” pisze: „Choroba, najczęściej się żołnierzom gwałtem branym i w cudze kraje zaprowadzonym przytrafiająca, którzy tęskniąc do swej ojczyzny na domarad durnieją”. Wyraz jest bardzo dawny, bo spotykamy go już jako nazwę człowieka „Domarad” w roku 1211, „Domerad” w r. 1233, „Domorad” w r. 1251, wreszcie w skróceniu „Domrat”. W formie zdrobniałej nazwy człowieka używano „Domanek”, jak to wyraźnie podaje Długosz, pisząc: „Domarat vel Domanek”. Jako wyraz, jest złożonym i oznacza dosłownie: rad-doma, czyli do domu rad.
Dominikanie w Polsce. Gdy św. Dominik w w. XIII nauczał w Rzymie, przybył tam Iwo Odrowąż, biskup krakowski, (z kilku kapłanami polskimi, między którymi było dwuch jego synowców: Jacek, kanonik krakowski i Czesław, kan. sandomierski) i usilnie prosił św. Dominika aby dał mu do Polski kilku swoich zakonników. Na to odpowiedział święty, że byłoby lepiej w orszaku biskupim poszukać ochotników do zakonu. Jakoż natychmiast Jacek i Czesław Odrowążowie, przyjęli habit z rąk Dominika w kościele św. Sabiny, gdzie stare malowidło na ścianie dotąd przedstawia ten wypadek. Z nimi wstąpiło do zakonu dwuch innych towarzyszów podróży: Henryk morawczyk i Herman niemiec. Po jednorocznym nowicjacie mistrz odesłał biskupowi drobną drużynę młodych apostołów pod przewodnictwem Jacka do Krakowa, gdzie z radością powitani, otrzymali na mieszkanie domek drewniany przy kościele św. Trójcy. Było to w r. 1220, od którego zaczynają się w Polsce dzieje zakonu dominikańskiego, ozdobione już w samem ich zaraniu szeregiem szlachetnych dzieł św. Jacka. R. 1223 biskup Iwon wobec księcia Leszka Białego, całego duchowieństwa krakowskiego i tłumów ludu oddał Jackowi i jego towarzyszom kościół św. Trójcy z klasztorem przy nim zbudowanym, jako pierwsze gniazdo rodziny dominikańskiej w Polsce. Wkrótce potem Czesław z 2-ma towarzyszami poszedł na Szląsk, do Morawii, Czech i Saksonii, gdzie wśród ludności słowiańskiej pozakładał liczne klasztory. Jacek znowu z 3-ma towarzyszami udał się na północ, gdzie założył klasztor gdański i następnie apostołował w Litwie, Szwecyi, Norwegii i Danii. Szybkie wzrastanie liczby klasztorów spowodowało, że na kapitule, odbytej w Paryżu r. 1226 lub 1228, do ośmiu istniejących już w Europie prowincyj dominikańskich dołączono dziewiątą polską, obejmującą Polskę, Czechy i Morawję, której pierwszym prowincjałem został św. Jacek. W tychże czasach dominikanin Witus, spowiednik Bolesława Wstydliwego, został mianowany biskupem nawracającej się Litwy. Wybory prowincjałów odbywały się z początku w Czechach, dopiero r. 1287 zebrano pierwszą kapitułę w Sandomierzu. Na kapitule dominikańskiej 1301 roku w Kolonii, stosownie do życzenia klasztorów polskich, prowincja polska została rozdzielona na dwie, z których jedna obejmowała ziemie korony polskiej, a druga, czeska, Czechy z Morawją. Atoli w r. 1305 znowu obie prowincje połączone w jedną zostały. Misje dominikańskie tyle zdziałały na Rusi, że r. 1321 papież wznowił biskupstwo kijowskie i powierzył je Henrykowi z tegoż zakonu. Na Litwie upadło wprawdzie zaprowadzone biskupstwo, ale prace dominikanów polskich, połączone z wielkimi trudami i poświęceniami, nie ustały w tym kraju, a owocem ich było nawrócenie Gedymina i rodziny książęcej, co jednak chciwość Krzyżaków zniweczyła. Zapał dominikanów – powiada ks. S. Chodyński – był tak wielki, że go papież powściągać musiał, polecając jenerałowi zdolniejszych tylko na misje posyłać. Potem z Władysławem Jagiełłą wielu się udało za Niemen i wspierało króla w nawracaniu Litwy. W owych to czasach nastąpił ostateczny rozdział prowincyi dominikańskiej polskiej na dwie odrębne: polską i czeską. Wielu dominikanów, uprawiając nauki, uczyniło swój zakon pożytecznym dla kraju i Kościoła. Wielu było spowiednikami królów, biskupów i po dworach pańskich, inni w obozach zachęcali do męstwa, a potem, jako świadkowie czynów rycerskich, opowiadali przy nabożeństwach dziękczynnych z ambony waleczność wodzów i rycerstwa. Inni znowu przemawiali w czasie sejmów i trybunałów, zachęcając do miłości kraju i sprawiedliwości. W r. 1594 nastąpiła kanonizacja św. Jacka, a wkrótce nowy podział prowincyi. Klasztory szląskie: wrocławski, głogowski i świdnicki wystarały się sobie o oddzielenie od prowincyi czeskiej i utworzyły kongregację szląską, która jednak po latach kilku została zniesioną. Siedm klasztorów czerwonoruskich zażądało także utworzenia oddzielnej prowincyi pod tytułem św. Jacka, która jednak wkrótce (r. 1601) zamieniona została na wikarjat, a r. 1612 znowu przywrócona. Na kapitule w Rzymie r. 1644 klasztory litewskie zapragnęły oddzielną stanowić prowincję. Przychylono się do ich życzenia i tymczasowo utworzono kongregację litewską, a następna kapituła, odbyta r. 1647 w Walencyi, utworzyła prowincję na Litwie pod tytułem św. Anioła stróża. Od tego czasu istniały w Polsce trzy prowincje dominikańskie: polska, powstała r. 1228, liczyła w roku 1720 klasztorów 43 i klasztorów obserwantów 12, żeńskich klasztorów 10; ruska św. Jacka, założona r. 1612, miała r. 1720 klasztorów męskich, 69, żeńskich 3; litewska św. Anioła Stróża utworzona r. 1647 liczyła w r. 1818 klasztorów męskich 38 i żeński 1. Prowincja polska dzieliła się na 6 wikarjatów: małopolski, wielkopolski, pruski, mazowiecki, lubelski i wołyński. Do r. 1705 był i wikarjat szląski. Klasztor krakowski mieścił w sobie archiwum całej prowincyi polskiej. Niestety, archiwum to, obejmujące 6-cio wiekowe dzieje zakonu w Polsce, zginęło na zawsze w pożarze Krakowa r. 1850. Prowincja polska posiadała następujące klasztory: 1) Bełz, założony r. 1394, zniesiony r. 1788; 2) Bochnia, założony przez królową Jadwigę r. 1375, zniesiony r. 1777; 3) Borek, założony r. 1684; 4) Brześć kujawski, założ. r. 1264, zniesiony w 6 wieków potem, r. 1864; 5) Brześć litewski, zał. około r. 1630; 6) Chełmno, zał. r. 1228; 7) Cieszanów, założ, około r. 1670, zniesiony r. 1788; 8) Czczewo, zał. r. 1289; 9) Dzików, zaloż. r. 1676; 10) Gdańsk, zał. r. 1227, a zniesiony w wieku XIX; 11) Gidle, zał. r. 1615; 12) Horodło, zał. około r. 1455, zniesiony r. 1783; 13) Hrubieszów, zał. r. 1416, zniesiony r. 1786; 14) Jałowice, zał. r. 1658; 15) Janów lubelski, zał. r. 1650, zniesiony r. 1864; 16) Janów podlaski, zał. r. 1602, zniesiony r. 1864; 17) Klimontów, zał. r. 1613; 18) Kościan, zał. r. 1410; 19) Koszerski Kamień, zał. r. 1628; 20) Kozin, założ. r. 1738; 21) Kraków, zał. r. 1223; w klasztorze tym mieszkał św. Jacek i tu zwłoki jego spoczywają; rozległe i wspaniałe krużganki mieściły wiele pomników znakomitych mężów. R. 1850 pożar zniszczył tę starożytną świątynię i klasztor wraz z bibljoteką, obejmującą wiele najrzadszych
książek i rękopismów. Obecnie mury z gruzów podniesione zostały; 22) Krasnobród, zał. r. 1673; 23) Lublin, zał. r. 1342 przez Kazimierza W.; 24) Łańcut, zał. w wieku XVI, zniesiony r. 1820; 25) Łęczyca, zał. przez Kazimierza W. r. 1370; 26) Łowicz, zał. około r. 1400; 27) Łuck, fundował Władysław Jagiełło, wraz z bratem Witoldem; klasztor ten mieścił niegdyś 50 zakonników, posiadał własną drukarnię i bogatą bibljotekę; 28) Opatowiec, zał. r. 1282; 29) Oświecim, zał. przez książąt oświecimskich, zniesiony r. 1816; 30) Piotrków, zał. przez Kazimierza W., zniesiony r. 1864; 31) Płock, zał. r. 1234, miał dwa kościoły dominikańskie, jeden św. Dominika i Maryi Magd., fundacyi Konrada mazowieckiego, drugi św. Trójcy, oddany zakonowi przez ks. Aleksandrę mazowiecką, siostrę Wład. Jagiełły; 32) Poznań, zał. r. 1231; 33) Przemyśl, założ. jeszcze za życia św. Jacka w wieku XIII ze składek miejscowego ludu, miewał po 30 zakonników, zniesiony r. 1786; 34) Rokszycka Wola czyli Niewiarków, założ. r. 1698; 35) Sambor, zał. r. 1406, zniesiony r. 1788; 36) Sandomierz, zał. r. 1224 przez Adelajdę Domicellę i Leszka, dzieci Kazimierza Sprawiedl., wsławiony męczeństwem błog. Sadoka i jego braci. Dominikanie mieli tu i drugi klasztor, wystawiony jednocześnie przez Leszka Białego;
37) Sieradz, zał. r. 1260, zniesiony r. 1864; 38) Sochaczew, zał. około r. 1236; 39) Środa, zał. około r. 1420; 40) Toruń, zał. r. 1263; 41) Warka, zał. r. 1279; 42) Warszawa, zał. r. 1603, posiadał bogatą bibljotekę, zniesiony r. 1864; dokładną historję klasztoru warszawskiego przy ul. Freta pomieszczono w „Zaproszeniu na popis publiczny uczniów szkoły wydziałowej ks. dominikanów” r. 1828; 43) Włodzimierz wołyński, zał. r. 1497; 44) Wronki, zał. r. 1279; 45) Zofibórz, zał. r. 1710; 46) Żmigród, zał. około r. 1412; 47) Żnin, fundacyi Jana Kotwicza. Prowincja ruska świętego Jacka, utworzona r. 1612, podzielona najprzód na trzy wikarjaty czyli kontraty: ruską, podolską i pokucką, w roku 1700 obejmowała sześć kontrat: lwowską, jezupolską, szkłowską, pińską, mińską i kamieniecką; kapituły prowincjalne odbywała we Lwowie, nowicjaty miała we Lwowie, Kamieńcu pod., Jezupolu, Kijowie, Szkłowie, Latyczowie i Smoleńsku. Klasztory we Lwowie i Podkamieniu przeznaczone zostały r. 1762 na skład archiwum całej prowincyi. Ostatnim prowincjałem ruskim, który jeździł na kapitułę do Rzymu i tam wpływ przeważny na wybór jenerała całego zakonu wywarł, był w r. 1777 Kazimierz Wilamowski. Zmiana granic polityczna, jaka nastąpiła wskutek pierwszego podziału Polski r. 1772, w pierwszych latach nie wywołała zmiany granic prowincyi dominikańskiej na Rusi, ale niebawem, gdy rząd austrjacki zaczął być nieprzyjaznym dla zakonów, wielu dominikanów opuściło Galicję, przenosząc się do Korony. Sam prowincjał Czajkowski przeniósł się za kordon polski, gdzie utworzyła się nowa ruska prowincja, złożona z kontra ty wołyńskiej (mającej klasztorów 12), pińskiej (kl. 4), podolskiej (kl. 13), kijowskiej (kl. 4) i białoruskiej (kl. 8). Miała ta prowincja swego prowincjała i istniała od r. 1782 do 1813, w którym połączyła się z litewską. R. 1804 wezwano zakony dominikańskie w Galicyi do pracy w szkołach publicznych, wskutek czego dominikanie zobowiązali się utrzymywać wyższe szkoły we Lwowie i Żółkwi, a niższe w Podkamieniu i Tyśmienicy. Prowincja ruska, misjami i męczeństwami w czasie wojen tatarskich, tureckich i kozackich zasłużona, miała papieski przywilej, iż gdyby kiedykolwiek tak się zmniejszyła, iżby z inną połączyć się musiała, wtedy i tamta tytuł prowincyi św. Jacka przyjąć była powinna. W biegu dziejów różne miewała granice, a stosownie do nich i różną liczbę klasztorów. Wogóle, podług ks. S. Chodyńskiego, należało do niej 72 konwentów, między którymi były następujące: Adamgród; Bar, zniesiony r. 1832; Bielica, zniesiony r. 1832; Bohorodczany; Brody, zniesiony r. 1784; Buchowicze, zniesiony roku 1832; Buczacz, znies. r. 1789; Busk, w obw. Złocz., znies. r. 1786; Byszów, znies, roku 1832; Chodorków, znies. r. 1832; Chotajewicze, znies. r. 1832; Czarnobyl, znies. r. 1832; Czaszniki, znies. r. 1832; Czerkasy; Czernelica, znies. r. 1789; Czerniechów, klasztor przez tatarów r. 1649 zburzony i zakonnicy wymordowani; Czerwonogród; Czortków; Dudakowicze; Halicz, założ. r. 1238 przez św. Jacka, znies. r. 1788; Hołowczyn, znies. r. 1832; Jackopol; Jarosław; Jaworów, znies. r. 1786; Jazłowiec, znies. r. 1786; Jezupol, dawniej Czeszybiesy zwany; Kamieniec podol., założ. około r. 1370 przez książąt Korjatowiczów; Kijów, założ. roku 1228 za Włodzimierza ks. kijow., pojednanego z Kościołem przez św. Jacka; ponieważ kościół tego klasztoru zbudowany był pod tytułem św. Jacka, więc dominikanów zwano w Kijowie zwykle „Jackami”; znies. r. 1832; Kleck, znies. r. 1832; Kodak, klasztor znies. przez tatarów roku 1672; Kołomyja, znies. r. 1788; Konstantynów, znies. r. 1832; Lachowce; Latyczów; Lipowiec; Lubar albo Lubartów, miasto na Wołyniu, przedzielone rzeką na dwie części, z których jedna do łuckiej, druga do kijowskiej djecezyi należała, w każdej z nich był klasztor dominikański z parafją; Lwów, zał. św. Jacek, dominikanie posiadali tu dwa kościoły; Malatycze, znies. r. 1832; Mińsk litew., znies. r. 1832; Murachwa; Mościska, znies. r. 1788; Nesterwar albo Tulczyn, znies. r. 1832; Owrucz, zał. przez św. Jacka; Pińsk; Podkamień, zał. za czasów św. Jacka, pamiętny rzezią zakonników, dokonaną r. 1245 przez tatarów; Połonno lub Połonka; Potok; Raków, znies. r. 1832; Rohatyn, znies. r. 1784; Rzeczyca, znies. r. 1832; Samuelpol albo
Pachów, znies. r. 1832; Seret albo Czeret; Smolany, znies. r. 1832; Smoleńsk, fundacja kr. Zygmunta III, która trwała lat 40; Smotrycz, zał. przez książąt Korjatowiczów około r. 1370, znies. r. 1832; Śniatyn, znies. r. 1788; Sokołów; Sołobkowice; Stołpce, znies. r. 1832; Szarawka, znies. r. 1832; Szkłów, znies. r. 1832; Tarnopol, oddany jezuitom r. 1820; Trebowla; Tyśmienica; Tywrów, znies. r. 1832; Uła; Winnica, znies. r. 1832; Zasław, znies. r. 1832; Ziembin, znies. r. 1832; Żółkiew, fundowany przez Teofilę Sobieską, matkę króla Jana III na pamiątkę syna jej Marka, poległego r. 1652 pod Batowem, od r. 1849 dominikanie objęli tu zarząd szkoły normalnej; Żytomierz, miał niegdyś klasztor, założony przez św. Jacka. Prowincja litewska św. Anioła Stróża, utworzona za panowania kr. Władysława IV, z powodu utrudnionego nadzoru nad klasztorami prowincyi ruskiej, bardzo od siebie odległymi i licznymi, do r. 1832 utrzymywała po wielu miastach szkoły publiczne. Dominikanie litewscy mieli gimnazja w Grodnie, Zabiałach i Kalwaryi żmudzkiej; szkoły powiatowe w Mereczu, Uszaczu, Nieświeżu, Nowogródku, Wierzbołowie i Sejnach, parafjalne zaś przy każdym prawie klasztorze. Temi usługami zjednali sobie wielką miłość i szacunek u wszystkich stanów. Klasztory dominikańskie istniały w miejscach następujących: Agłona, zwana dawniej Wyszków lub Ruszona; Chołopienicze albo Krzyżopol, znies. roku 1832; Choroszcz, znies. r. 1832; Dereczyn, znies. r. 1832; Druja albo Sapieżyn, znies. r. 1832; Duniłowicze; Grodno, znies. r. 1832; Hoszczew; Jelna, znies. r. 1832; Kalwarja, dawniej Gordy; Klimówka, znies. r. 1832; Kniażyce, znies. r. 1832; Kowno; Krasnybór, znies. r. 1820; Liszków, fundusz zabrał rząd pruski; Merecz, miał swoją szkołę i drukarnię, znies. r. 1832; Nieśwież, ze szkołami, w których 9 zakonników nauczało; Nowogródek, około r. 1320 klasztor przeniesiony tu z Lubcza, gdzie go Andrzej Wasilewicz Kijan, bojarzyn kijowski, około r. 1250 fundował. Od r. 1797 do 1831 dominikanie nowogródzcy utrzymywali szkoły 6-cio klasowe, w których od r. 1808 do 16 uczył się Adam Mickiewicz, znies. r. 1832; Orsza, w której od r. 1821 do zniesienia w r. 1832 dominikanie tutejsi utrzymywali szkołę powiatową; Ostrowiec, znies. r. 1832; Ostrowno, znies. r. 1832; Oszmiana, znies. r. 1850; Piaski, dla braku funduszów opuszczony przez dominikanów r. 1788; Poławeń; Połock, znies. r. 1832; Poporcie, znies. r. 1832; Posin, znies. r. 1832; Rosienie, w r. 1873 było tu jeszcze zakonników 12; Różanystok, dawniej Tabeńszczyzna, w r. 1847 oddany księżom świeckim; Sejny, znies. przez rząd pruski r. 1804, kościół obecnie stanowi katedrę biskupią, a klasztor seminarjum. Skopiszki, znies. r. 1832; Słonim, znies. r. 1845; Szumsk; Troki; Uszacz, utrzymywał szkołę powiatową, znies. r. 1832; Wasiliszki, znies. r. 1832; Werki inaczej Kalwarja pod Wilnem, w r. 1850 oddany księżom świeckim; Wierzbołów królewski, zn. r. 1819; Wilno, były tu dwa klasztory dominikańskie: jeden w mieście fundacyi Aleksandra Jagiellończyka, drugi, późniejszy, na przedmieściu Łukiszki; Witebsk, znies. r. 1832; Wysoki dwór, znies. r. 1832; Zabiały, ze szkołami, w których do r. 1832 dawało lekcje 13 nauczycieli. Dominikanie polscy, nie bacząc na niebezpieczeństwa i trudności, z najwyższem poświęceniem spełniali misjonarskie swe zadanie. Wielu od tatarów i innych nieprzyjaciół Kościoła poniosło śmierć męczeńską tak w obcych krajach, jako i w klasztorach własnych na Rusi. Przysposabiając się do dalekich misyj, uczono się po klasztorach języka wołoskiego, ormiańskiego i tatarskiego, a naśladując św. Jacka, który apostołując odbył przeszło 4,000 mil pieszo, szło wielu współpracowników na wschód daleki, gdzie wielu ginęło bez wieści z głodu, trudów i śmiercią męczeńską. To też papież Innocenty IV, wynagradzając to poświęcenie dominikanów prowincyi polskiej, na soborze lugduńskim r. 1245 porównał prawie ich zakon z godnością kardynalską, dając przywilej używania kapeluszy, pasów, rękawiczek i obuwia koloru czerwonego na oznaczenie ich gotowości do przelania krwi za wiarę. Używali tej prerogatywy dominikanie polscy, jak potwierdzają stare obrazy, potem jednak, z pokory zarzucili tę oznakę, i dziś tylko prowincja ruska w Galicyi nosi pasy czerwone wełniane, gdy gdzieindziej używają czarnych skórzanych. Dominikanie obserwanci, inaczej kongregacją albo zgromadzeniem św. Ludwika Bertranda zwani, powstali, jak wiele innych podobnych zgromadzeń w wieku XV, celem obostrzenia rozluźniającej się reguły. Nie korzystali oni jednak długo z udzielonego sobie przez Stolicę Apostolską przywileju zakładania podobnych zgromadzeń w Polsce, gdyż dopiero król Jan Kazimierz, na pamiątkę zwycięstwa nad Szwedami r. 1657, sprowadził ich do Warszawy i d. 3 lipca 1668 r. oddał im kaplicę t. zw. „moskiewską”, którą obrócono na kościół pod wezwaniem N. M. Panny Zwycięskiej. Do prowincyi ruskiej dostali się dopiero w 10 lat później. W prowincyi polskiej mieli klasztory w Górze Kalwaryi, Lublinie, Sieniawie, Terespolu, Warszawie, Wielkich Oczach i Wysokiem Kole. W Warszawie pierwotnie fundowani za miastem przez kr. Jana Kazimierza, potem przeniesieni na miejsce, gdzie od czasów Zygmunta III była kaplica obrządku greckiego (prawie naprzeciw kościoła św. Krzyża). Tu z ofiar pobożnych przebudowali sobie tę kaplicę na piękny kościół r. 1741, ale gdy dla braku funduszu upadała ta budowa, zniszczona jeszcze przytem r. 1808 przez użycie na koszary, po śmierci zatem dwuch ostatnich dominikanów obserwantów, oddano kościół
księżom świeckim, z których gdy jeden, r. 1816, popełnił w świątyni samobójstwo, ta zamkniętą i po dwuch latach rozebraną została, mury zaś kupił Stan. Staszic w r. 1823 i zbudował piękny gmach dla Towarzystwa przyjacioł nauk, przed którym umieszczono pomnik Kopernika. W prowincyi ruskiej powstały klasztory obserwantów w Czartoryskach, Lwowie, Przemyślanach i Sidorowie. Obszerną pracę o dominikanach w Polsce wydał ks. Barącz p. n. „Rys dziejów zakonu kaznodziejskiego w Polsce” (Lwów, 1861 r. tomów 2). Ks. Kitowicz w „Opisie obyczajów za Augusta III” przyświadcza dominikanom naszym, że „byli zawsze i są dobrzy szkolnicy, dobrzy spowiednicy i dobrzy kaznodzieje”. Początek wprowadzenia do Polski żeńskiego zakonu św. Dominika nie jest dokładnie znany. Wiadomem jest tylko, że już w końcu XIII wieku Dominikanki posiadały klasztor w Raciborzu na Szląsku, w którym żyła i umarła świątobliwa Eufemja Domicella, córka Leszka ks. raciborskiego. Z biegiem czasu liczba klasztorów dominikanek doszła w Polsce do 14-tu. Miały je: Bełz, Kamieniec podolski, Kraków, Lwów, Nowogródek, Płock, Poznań, Przemyśl, Raciborz, Sochaczew, Wilno, Wrocław, Żołkiew, najdłużej utrzymały się w Krakowie i Przyrowie. Prawie wszystkie te klasztory powstały pierwotnie ze zgromadzeń tercjarek, które osiadały na dewocyi przy kościołach dominikanów, a pozyskawszy z czasem dom na siedzibę, przyjmowały regułę zakonu.
Dominium. Wyraz ten w prawodawstwie polskiem oznaczał zwierzchność, panowanie, a zwłaszcza jurysdykcję. Stąd sędziego, którym był kasztelan, zwano panem, np. „pan Krakowski”. Jako dowód tego, mamy w Kodeksie Dypl. Wielko-Polski Raczyńskiego (f. 74) między zwolnieniami: „ab omni solutione, exactione, servitute ac jurisdictione seu dominio”. Urzędownie wytłómaczono łaciński wyraz dominium przez polski państwo (Vol. leg. VII f. 727). Po niemiecku dominium nazywano Herrschaft, a więc nie znaczyło ani własności proprietas Eigen, ani sukcesyi Erbfolge.
Dominus vobiscum – Pan z wami, formuła pozdrowienia, pochodząca z czasów apostolskich, w liturgii Kościoła zachodniego często używana, przez którą kapłan przyzywa dla ludu łaski i obecności bożej, a wzięta z księgi Rut, gdzie Booz tak pozdrawiał swoich żniwiarzy. Posługujący odpowiadają kapłanowi imieniem wszystkich wiernych: Et cum spiritu tuo, t. j. (niech Pan Bóg będzie) i z twoim duchem, a ta znów odpowiedź wzięta ze słów św. Pawła (II Tymot., 4, 22). Kapłan czy biskup, najprzód rozkłada na ołtarzu ręce, na znak uścisku z Chrystusem, całuje go, a potem, obróciwszy się do ludu, pozdrawia wszystkich i słowy i giestem rąk rozciągniętych. (Ks. Stan. Jamioł.).
Donacja. W prawie rzymskiem używano wyrazu donatio na oznaczenie darowizny wogóle, w prawie zaś polskiem donacja oznaczała sprzedaż i w języku ludowym dotąd oznacza akt rejentalny sprzedaży i kupna. Że sprzedaże robiono pod firmą donacyi, przyczyna tego – jak twierdzi Dutkiewicz – zdaje się nie inna, jak ta, aby uniknąć skupu przez blizkich krewnych, co się retraktem nazywało. To jest rzeczą pewną, że donatio znaczy sprzedaż, zbycie, aljenację i dlatego to w kontraktach sprzedaży znajdujemy wyrazy „daję, daruję”, chociaż szacunek był brany. Zawadzki poświadcza, że wszelkie zapisy dóbr dzieją się w formie donacyi. Wyrazy donacja i rezygnacja łączono razem z sobą, rozumiejąc przez to sprzedaż i kupno venditio. Że sama władza prawodawcza używała wyrazu donatio w znaczeniu sprzedaży, mamy tego dowód w Vol. leg. V f. 369, co, jak się zdaje, powstać musiało dla uniknienia retraktu, który w donacyi miejsca nie miał. Stąd pochodzi, że
w donacjach zapewniano ewikcję i dlatego obok donacyi potrzebny był oddzielny kwit z opłaconego szacunku.
Donatywa. Tak nazywano w Niemczech średniowiecznych summę pieniężną, składaną księciu zwierzchniemu na św. Jakób, św. Marcin i na Gromniczną przez lenników i szlachtę, z mocy uchwały sejmowej, jako dowód przychylności. W uchwałach zastrzegano sobie, że darowizna ta nigdy nie może być zamieniona na stały podatek, ale będzie użyta do obrony kraju. Podobne przeznaczenie miały donatywy, składane królom polskim i ich dostojnikom przez zamożne miasta pruskie i inflanckie. Miastom tym chodziło o utrzymanie praw ich dawnych, o wyjednanie nowych, o zjednanie łaski królewskiej przez upominek lub o wyrażenie uznania dla pomyślnych wypraw wojennych, takich np. jak wiedeńska r. 1683, a zarazem o zasilenie skarbu przez wojnę wyczerpanego. Donatywy bite przez Gdańsk w r. 1685 są ostatnim pomnikiem tego stosunku miast pruskich do osoby królewskiej. Donatywy nasze różnią się od donatyw lenników niemieckich tem, że u nas składano je w postaci osobno w tym celu wybijanych monet złotych, a niekiedy srebrnych i dawano monarsze nie w stale określonych terminach, lecz w miarę uznania potrzeby. Nasze więc trzymają środek między medalami a monetami; stronę ich główną zajmuje popiersie panującego, a odwrotną – herb lub widok miasta. W otoku, gdzie bywa nazwa monety, widzimy najczęściej napis, że takie to miasto kazało wybić ze szczerego złota, np. Ex auro solido civitas Gedanensis fieri fecit. Donatywy podobne ważyły 1 l/2, 2, 3, 4, 5, 7 do 10-u dukatów, lecz rzadko wyrażano tę ilość dukatów, co stanowiło główną różnicę donatyw od monety obiegowej. To wahanie się donatyw między medalem i monetą, oprócz ich rzadkości, jest przyczyną, zdaniem prof. Józefa Przyborowskiego, że ani w „Gabinecie medalów” Raczyńskiego, ani w dziełach numizmatycznych Bandtkiego i Zagórskiego nie znajdujemy dokładnego spisu znanych dotąd donatyw. Najdokładniejszy spis donatyw gdańskich mamy u Vossberga, w jego „Münzgeschichte der Stadt Dantzig” (Berlin 1852). Za najdawniejszą uchodzi wybita w srebrze, zapewne w r. 1552, podczas ośmiotygodniowego pobytu Zygmunta Augusta w Gdańsku (fig. 1) z napisem na stronie odwrotnej Monumentum + regale + civita : Gedanensis (upominek królewskiego miasta Gdańska). W czasie tego pobytu, podejmował król, jako swych gości, książąt pruskiego i pomorskiego, a miasto wyprawiało turnieje i inne zabawy. Drugą donatywę (fig. 2) wagi dziesięcio-dukatowej wybił Gdańsk z popiersiem Batorego r. 1582, w dwuch odmianach strony odwrotnej, z których jedna jest bez roku, druga ma nad herbem miasta liczbę 10, jako wyraz wartości, oraz rok 1582. Donatywy za panowania Zygmunta III bite były w latach: 1589 (fig. 3), l599 (5-dukatowa), 1613 (10-dukatowa), 1614 (wagi 8 1/2, 8, 6 i 5 dukatów) 1617 (3 i 4 dukatowe), 1619 (3 i 1 1/2 dukatowe), 1623 i 1631 (3 dukatowe). Miasto Gdańsk, ześrodkowujące w sobie handel całej Polski, liczyło się wówczas do najbogatszych w Europie. To też dużo kosztowały gdańszczan upominki za Władysława IV-go. Najprzód król r. 1636 zjechał do Gdańska z zamiarem podniesienia cła morskiego. Musiano więc złożyć 800,000 złotych, aby tego uniknąć. Następnie każdy wypadek wojenny, zawarcie pokoju i uroczystości familijne u dworu, trzeba było święcić upominkami. Opowiada kronikarz gdański, że 19 lutego 1646 r. złożyli gdańszczanie narzeczonej króla, Maryi Ludwice, srebrną nalewkę pozłacaną, w której mieściło się 200 sztuk złota, każda 10 dukatowa z wyobrażeniem i herbami narzeczonej. Bito za tego panowania donatywy r. 1634 w kilku odmianach, r. 1635 (10-dukatową), r. 1641 (2-dukatową), r. 1645 (2 1/2, 4, 5 i 8 dukatowe), r. 1647 (1 1/2, 2 i 3-dukatowe) i w ostatnim roku życia króla 3-dukatowe. Za Jana Kazimierza bito donatywy wagi 1 1/2 do 10 dukatów w latach: 1649, 1650, 1651, 1656, 1658 i 1666. Za Michała Korybuta wybito donatywę z popiersiem króla na jednej i widokiem Gdańska na drugiej stronie. Za Jana III donatywy gdańskie wkraczają w zakres medalów, bo mają napisy, odnoszące się do wypadków dziejowych, a powód do ich wybicia dały bohaterskie czyny króla i półroczny pobyt pary królewskiej w Gdańsku. Toruń wybił dwie donatywy 4-dukatowe za Jana Kazimierza w latach 1655 i 1659, oraz jedną 2-dukatową za Michała Wiśniowieckiego. Portugał 10-dukatowy, wybity w roku 1586 przez m. Rygę z popiersiem Stefana Batorego po jednej, a herbem Rygi po drugiej stronie, zdaniem prof. Józ. Przyborowskiego nie mógł być przeznaczony na monetę obiegową, lecz na upominki i raczej do donatyw zaliczonym być winien, a to samo rozumieć należy i o wszystkich w numizmatyce polskiej portugalach 10-dukatowych i półportugałach 5-dukatowych.
Donder, żartobliwie fukając: „niech cię donder świśnie! Cóż to u dondra!” i t. p., wyraz spolszczony z niemieckiego der Donner – piorun.
Dorobek. Wszelki majątek, nieodziedziczony po rodzicach, zwał się dorobkowym. Statut litewski pozwalał, aby po śmierci męża, który zostawił tylko majątek dorobkowy, żona brała jedną trzecią, a dzieci dwie trzecie z pomienionego majątku. Jeżeli dzieci nie było, żonie służyło dożywocie na całym majątku. Wszelki majątek dorobkowy powinien iść w spadku na równy dział między synów i córki.
Dorotka, forma zdrobniała imienia Dorota, do którego przystosowali Polacy kilkanaście swoich przysłów, np.: 1) Na dzień świętej Doroty bywa śniegu nad płoty. 2) O świętej Dorocie pójdziesz po błocie. 3) Po świętej Dorocie wyschną chusty na płocie, (tu niekiedy dodają): a jak nie schną, to człeka mrozy do chałupy wepchną. 4) Święta Dorota suszy chusty u płota. 5) Rzadki dzień świętej Doroty bez mrozu albo słoty. 6) Święta Dorota! wyratuj z błota. 7) Święta Dorota, miej się do płota, (znaczy to samo co przysłowie następne): 8) Po dniu świętej Doroty, naprawiaj, człecze, płoty. Po tych przysłowiach, odnoszących się do dnia św. Doroty, były inne z powodu Dorotek wcale nie świętych np.: 1) Słodko, Dorotko, ale drogo, niebogo (Niewieski w kalendarzu za r. 1699). 2) Nie Dorotkam, nie namówisz (Rysiński, r. 1619). Opaliński w XVII w. pisze: „Nie Dorotkam, rzecze który z posłów na pozór, nie dam się ja przekonać prośbą ani groźbą”. Przysłowie: „Słodko, Dorotko, ale gorzko, niebogo” stosować się musiało do jakiejś występnej Dorotki, która odsiadywała karę w jednym z zamków krakowskich i od której loch jej więzienny poczęto nazywać „dorotką”, co tak się upowszechniło w mowie potocznej, że później w każdym zamku loch więzienny podobnie nazywano, co w mowie ludu krakowskiego słyszymy dotąd (Kolberga „Lud”, Krakowskie, t. I str. 11 i 35). Dorotką nazywają także kiszkę w wieprzu najgrubszą, nadziewaną. Haur w w. XVII pisze: „Jak wieprza zabijesz, będziesz miał: kiełbasy, kiszki, maćki, dorotki”.
Dotalitium. Tak po łacinie nazywała się w prawodawstwie polskiem summa, posagowi żony wyrównywająca i wraz z posagiem przez męża na jego dobrach zapisana; razem posag z taką summa nazywano dos et dotalitium.
Dozór kościelny. Do r. 1817 obowiązek utrzymania w całości i porządku zabudowań kościelnych (w Król. Polskiem) spoczywał na samych księżach. Dopiero dekretem z d. 18 marca pomienionego roku rząd oddał w Kongresówce wszelkie fundusze i budowle kościelne pod opiekę Komisyi obrządków religijnych i oświecenia publicznego („Dzien. Praw” t. VI). Wówczas ustanowione zostały dozory kościelne po parafjach, na wzór istniejących we Francyi, a przepisy, organizujące tę instytucję, zawierają się głównie w trzech rozporządzeniach rządowych: z marca 1817 r. (Dzien. Pr. t. VI str. 241), ze stycznia 1824 r. (Dzien. Pr. t. VIII, str. 320) i ze stycznia 1863 r. (Dz. Pr. t. 61 str. 162). Według tych przepisów dozór w każdej parafii składają członkowie jedni z prawa, drudzy w liczbie trzech z wyboru parafjan. Ustawa z r. 1817 uznaje za członków z prawa: kollatora i plebana, a rozporządzenie z roku 1824 wyłącza plebana, stanowiąc w jego miejsce dziekana i dziedzica majętności ziemskiej, w obrębie której znajduje się kościół parafjalny.
Dożynki. Są podania, że za ukończone pomyślnie żniwa dawni Słowianie odbywali dziękczynienia bóstwu, połączone z igrzyskami narodowemi i opiewaniem czynów bohaterskich, zamożności i dokonanych prac rolnych gospodarza, którego niwę sprzątnięto i który sąsiadom swoim biesiadę z tego powodu wyprawiał. Z tego źródła pochodzą nasze pieśni dożynkowe i wieniec przynoszony przez żniwiarzy, oraz uczta przed domem gospodarza dla całej gromady wyprawiana. Tak więc dożynki i okrężne, zwane inaczej w różnych stronach Polski „wyżynkami”, „obrzynkami”, „zarzynkami” lub „wieńcem”, uroczyście i wszędzie po dworach ziemian polskich do ostatnich czasów obchodzone, należą do charakterystycznych i najpiękniejszych obrzędów rolniczych narodu polskiego i są zabytkiem obyczajowym pierwotnego rolnictwa Polan nad Wisła i Wartą, od których obyczaj ten przejmowały plemiona pruskie i litewskie. Długosz, blizki czasów zaprowadzenia rolnictwa nad Niemnem, gdzie i sam nieraz przebywał i podania starych ludzi, pamiętających czasy pogańskie, mógł słyszeć, tak nam pisze: „Mieli nadto Litwini, pokąd żyli w ciemnocie pogańskiej, dawny z przodków swoich obyczaj, że do gajów, które uważali za święte, nawiozłszy zboża w początku miesiąca października, zgromadzali się do nich z żonami, dziećmi i domownikami swymi i bogom ojczystym czynili przez trzy dni ofiary z wołów, cielców, baranów i innych zwierząt, a po skończonych ofiarach, przez trzy dni biesiadowali, pląsali, wyprawiali rozmaite igrzyska i wśród zabawy pożywali ofiarne jadło”. Naród polski, posiadając wśród Słowian najstarsze i najrdzenniejsze tradycje obyczaju rolniczego, przechowywał zwyczaje i obrzędy rolnicze, których echem były owe opisane przez Długosza litewskie, mające wiele z nimi cech wspólnych, wskutek bowiem uprowadzania tłumów ludu polskiego w niewolę litewską, lud ten rolniczy przenosił z rolnictwem i obyczaj. To zgromadzanie się z „żonami, dziećmi i domownikami” pod gołem niebem w gajach, te mięsiwa oraz trzydniowe pląsy i igrzyska, przypominają nam staropolskie dożynki i okrężne, w których cała gromada wiejska bierze zawsze udział z żonami, dziećmi i starcami bez żadnego wyjątku; gospodarz częstował dawniej mięsiwem i zjeżdżali się sąsiedzi na pląsy i igrzyska, jeżeli już nie trzydniowe, to dlatego zawsze w sobotę rozpoczynane, żeby z następującego po niej dnia świątecznego można było coś zachwycić, odprawiane zaś wprawdzie już nie w gajach świętych, ale pod lipami dworu wiejskiego. Krasicki, pragnąc zachowania narodowego obyczaju, tak w wieku XVIII opisuje staropolskie dożynki w domu pana Podstolego: „Około zachodu słońca usłyszeliśmy śpiewania żeńców: wyszli na ganek gospodarstwo, oddano im wieniec z kłosów, a jeden z gromady poważny starzec uczynił do państwa rzecz. Odpowiedział wszystkim ogólnie Pan Podstoli; ... dziękował poddaństwu za wierną pracę, a na znak zawdzięczenia wezwał do użycia zabawki, którą dla nich przygotował. Zaczęła więc młodzież tańce, przeplatywała je rozmaitemi pieśniami. Zastawiono na podwórzu stoły. X. pleban pobłogosławił jadło. Zaczem siadł Podstoli do ogólnego stołu z samemi gospodarzami. Gospodynie z panią podstoliną, z pannami dziewki, z podstolicami parobcy i trwała uczta dość długo w noc. „Zwyczaj ten u mnie (mówił Podstoli) od czasów dawnych wniesiony, na wzór przodków zachowuję i dzieciom zalecam, żeby go dotrzymywali. Służy do tej materyi – mówił dalej Podstoli – owa u Kochanowskiego rozmowa Pana z włodarzem:

Takci bywało, Panie, pijaliśmy z sobą,
Ani gardził pan kmiotka swojego osobą;
Dziś wszystko już inaczej, wszystko spoważniało,
Jak to mówią: postawy dosyć, wątku mało.

Franciszek Salezy Dmochowski we wspomnieniach swoich pisze pod r. 1807: „Gdy przyszła gromada z wieńcem po ukończeniu żniw (we wsi Świesz na Kujawach pod Radziejowem), przyjął ją ojciec wraz z matką na ganku dworskim, a potem gromada weszła do wielkiej sali na dole i tam ochoczo tańcowała do późnej nocy”. Nasza uroczystość rolnicza posiada cechy pełne znaczenia. Wspaniały wieniec z dojrzałych kłosów zboża, kształtem dawnych stożkowych koron uwity, jest symbolem plonów i koroną całorocznej pracy rolnika. Żniwiarze składają go gospodarzowi, aby ozdobił nim swoją świetlicę i wykruszył ziarno do pierwszej garści nowego posiewu. Do wieńca tego oprócz kwiatów polnych nieraz wplatają czerwone jabłka, jako plon sadów, i kiście orzechów, jako plon lasów. W niektórych okolicach dodają kłosy owsa i jęczmienia, grona kaliny, a nawet niekiedy umieszczają na czubie wieńca kukiełkę pszenną lub pierniki, jednem słowem obfitość wszystkiego, co daje: łan, las i pasieka, pragną wnieść pod strzechę ziemianina. Wieniec taki miał przy dożynkach tak ważne znaczenie symboliczne, że w Wielkopolsce, gdzie rolnictwo jest w Słowiańszczyźnie może najdawniejszem, cała uroczystość zowie się Wieńcem. Przepiórka, gnieżdżąca się w zbożu i śpiewem swoim ożywiająca ciszę łanów, była także ptakiem symbolicznym w pojęciach ludu rolniczego. W jej dźwięcznym głosie lud słyszy na wiosnę wołanie: „pójdźcie pleć”, w lecie: „pójdźcie żąć”, a w jesieni, po żniwach: „niema nic, niema nic”. To też na Podlasiu, a dawniej i w wielu innych stronach, ostatnią garść niezżętych kłosów żyta pozostawiają w polu „dla przepiórki” (patrz rys. przepiórka). Taką kępkę zboża w końcu pola związują słomą u góry, a u dołu oczyszczają z chwastów, „żeby w roku przyszłym zboże było czyste”. Wśród kępki kładą płaski kamyk, a na nim kęs chleba i szczyptę soli, niby ofiarę dla przepiórki, niby symbol potrzeb rolnika i widomy znak, że chleb „łoński” wystarczył do nowego. Wszystko to zowie się „strojeniem przepiórki”, a i sama kępka zboża – „przepiórką”. Przed wieczorem, w okolicach nadnarwiańskich, w dniu dożynkowym (zwykle w sobotę) dziewczęta przystępują do wicia wieńca, śpiewając:

Hej wyleć, wyleć, raba (pstra) przepiórko,
Bo już nie wyjdziem w to czyste pólko.
Plon niesiem, plon!
Hej wyleć, wyleć, raby (pstry) sokole,
Bo już nie przyjdziem w to czyste pole.
Plon niesiem, plon!

Wieniec uwity wkładają na głowę dziewki, która przez całe żniwa przodowała żniwiarzom, czyli stała, t. j. żęła na pierwszym zagonie i najlepiej, a stąd zowie się przodownicą, postatnicą lub sternicą. Z nią to o zachodzie słońca cała gromada, śpiewając chórem pieśń dożynkową, rusza wolnym krokiem do domu gospodarza. W długiej tej pieśni słyszymy:

Plon niesiemy, plon
W jegomości dom.
Bodaj zdrowo plonowała,
Po sto korcy kopa dała.
Plon niesiemy, plon!
Otwieraj, panie, szeroko wrota,
Niesiem ci wieniec z szczerego złota.
Zaściełaj panie stoły i ławy,
Idzie do ciebie gość niebywały.
Plon niesiem, plon! i t. d.

We wrotach zaczajeni parobcy oblewają wieniec na głowie przodownicy wodą, „żeby w roku następnym nie było suszy”. Ziemianin, oczekujący z rodziną przed progiem domu, przyjmuje wieniec i zawiesza go w sieni na kołku. Następują podarki, przemowy, poczęstunki, muzyka i tańce przed domem gospodarza. W uczcie i zabawie bierze zawsze udział cała gromada ze starcami i dziećmi. Pierwszy kieliszek przypija gospodarz do najstarszego z kmieci i idzie w taniec polski z przodownicą, a jejmość z onym kmieciem. Zjeżdżało się dawniej zwykle sąsiedztwo, zapraszane na dożynki, a kapela wiejska przy otwartych oknach grała jednocześnie do tańca szlachcie, jak i gromadzie kmiotków; w niepogodę tańczyli wieśniacy nieraz w śpichrzu. Najczęściej wspólna ta biesiada rolnicza pod nazwą „okrężnego” wyprawiana była w jesieni, gdy już pracowity rolnik zgromadzi wszystkie zbiory do domu, t. j. z sierpem i kosą okrąży wszystkie swe pola, od czego też i nazwa „okrężnego” powstała (ob. Okrężne). Już Jan Kochanowski w 6-tej pieśni sobótkowej wspomina o zwyczaju składania „kłosiastego wieńca” gospodarzowi. Wespazyan Kochowski w „Psalmodyi polskiej” śpiewa:

Niwo ma, niwo! skibo ziemie plennej,
Ty co raz wieniec żytni, także pszenny
Spokojnie na mej gdy położysz głowie,
Za fraszkę wasze korony, królowie!

Haur w wieku XVII, malując żniwo polskie, powiada, iż żniwiarze mają „wielką uciechę w głosach śpiewania i nucenia”. W wielu okolicach na Litwie był niegdyś zwyczaj ludowy przynoszenia po żniwach dziedzicowi z pierwszego nowego żyta bochenka chleba, owiniętego w ręcznik a raczej kawał płótna domowej roboty. Zwyczaj ten był może naśladownictwem ofiarowywania królowi pierwszego pieczywa po każdem żniwie, dawanie zaś płótna znaczyło to samo, co najpowszechniejsze w dawnych wiekach u wszystkich stanów podarki tkanin na ubranie, ślubne pasy, ręczniki i t. p. Ze szczegółowego opisu dożynków i okrężnego na Podlasiu tykocińskiem, znajdującego się w artykule „Obrzędy rolnicze” Z. Glogera w „Bibliotece Warszawskiej” (r. 1867, t. II) podajemy tutaj rysunek wieńca dożynkowego (który jest prawie taki sam, jak krakowski z Mogilan), oraz dwuch typów równianek z żyta i pszenicy, przynoszonych obok wieńca, jako symbol snopów i do wykruszenia ziarn na nowy posiew nieraz służących. Równianka, z potrójnemi „knowiami” podawana; była niekiedy ustawiona na talerzu z orzechami.
Dożywocie. Naturą wzajemnego dożywocia małżonków w prawie polskiem jest, że mąż nie zamykał sobie drogi do rozporządzenia dobrami za życia swego, nie potrzebując zezwolenia żony, byleby oprawa jej nie była nadwerężoną. Przy objęciu dożywocia, nie żądano ewikcyi, t. j. rękojmi; inwentarz wszakże Korrektura pruska sporządzić nakazywała. Taż Korrektura pozbawia dożywocia, gdyby dożywotniczka w powtórne związki wchodziła. Taki warunek dokładano zwykle i w Koronie. Nie dopuszczano wszakże warunków uciążliwych dla sukcesorów. Jeżeli „pani dożywotnia”, domina advitalis, chciała się przy dożywociu utrzymać, musiała długi męża spłacić. Wierzyciele spłacone im długi obowiązani byli przelać na dożywotniczkę, deportata transfundere. Nie mogła wprawdzie dożywotniczka za życia swego żądać od sukcesorów męża zwrotu tych „deportatów”, ale obowiązani oni byli, chcąc po jej śmierci przyjść do posesyi, długi przez nią spłacone zapłacić jej sukcesorom. Dożywotniczka nie mogła praw swoich nikomu cedować, dóbr dożywotnich w zastaw oddawać i drzewo z lasów do innych dóbr wywozić, pod karą utraty dożywocia, – wydzierżawiać jednak dobra dożywotne miała prawo. Dożywocie mogła mieć żona i w dobrach królewskich, jeżeli w przywileju nadawczym było zastrzeżone jus communicativum. Na Litwie dożywocia nazywano zapisami na przeżycie. O dożywociach de advitalitate mamy aryngę, przez Zygmunta I przepisaną ( Vol. leg. I, f. 419). Z tej wynika, że dożywocia były wzajemne w jednym akcie zapisywane, jednostronne nie miały znaczenia, że były czynione po ślubie, w ciągu małżeństwa, na majątku teraźniejszym i przyszłym, że nie krępowały w jego rozporządzeniu, że dożywotnik mógł używać dożywocia jak właściciel, bez niszczenia wszakże samej substancyi. Dożywocia wzajemne między małżonkami najdokładniej objaśnił Zawadzki „in processu” f. 50.
Drab, żołnierz, piechur, wyraz pochodzący ze słowa średniowieczno-niemieckiego draben, iść lub biedz krokiem miarowym, dreptać. Wyraz drab – powiada Karłowicz – zapewne czeskim jest utworem w znaczeniu niby równo stąpającego żołnierza. W języku polskim drab znaczy to samo, co: drągal, basałyk, niezgrabjasz, chłop rosty. „Cało, drab, podkonnik zowią drudzy” (Mączyńskiego Słownik z r. 1564). „Onym pieszym żołnierzom, które draby zowiemy, nie ma być taka swawola dawana, iż pospolicie żebrzą” (Modrzewski). „Książe Roman w tej bitwie za prostego draba zabity” (Stryjkowski). „Saul uczynił Dawida rotmistrzem nad tysiącem drabów” (Biblja Leopolity). „Ave Rabbi a za płotem drabi” (Rysiński); przysłowie to oznaczało Judaszowe pozdrowienie i każdą podobną zdradę. Linde powiada, że drab znaczy to samo, co: biegus, łapikura, powsinoga, hultaj, włóczęga. Haur pisze: „Jeżeliby chłop jaki był biegunem, drabem bez osady i bez własnego swego pana, już to człek podejźrzany”. W szachach „drab” to samo, co piechotnik, pieszek, a Jan Kochanowski tak go określa:

W szachach drab na prost chodzi, ale z boku kole,
Ale jego wszystek skok na pierwsze pole.
W pieśni ludowej słyszymy:
Pani matko, są tu drabi,
Na górę mnie jeden wabi.

W krakowskiem po wsiach chodzą w czasie odprawiania jasełek tak zwani drabi. Są to zwykle dorośli mężczyźni, okryci od stóp do głowy w słomę. W innem miejscu powiada Kolberg o drabie „chłop słomą okręcony w Nowy-rok”.
Drabant oznaczał we Włoszech straż przyboczną cesarzów niemieckich. Po turecku derban (z perskiego) znaczy odźwierny, stróż bramny, wrotny. Karłowicz powiada, że być może, iż formę drabant wzięliśmy wprost od Szwedów, bo po szwedzku brzmi ona zupełnie jak nasza „drabant”. Znaczenie tańca rozwinąć się musiało w Polsce (tak jak nazwa kozaka służy i dla ludu i dla tańca), bo w żadnym innym języku tego znaczenia wyraz ten nie ma. Myli się zatem Gołębiowski, twierdząc („Gry i zabawy” str. 317), żeśmy wzięli od Niemców taniec drabant. Drabant, drabancik oznaczał w Polsce rodzaj żołnierza honorowego, noszącego halabartę, a w Szwecyi i Niemczech najprzedniejszego jeźdźca, gwardzistę w orszaku panujących. Taniec polski „drabant” był to polonez, połączony z mazurem. Towarzyszyły mu śpiewki podobne jak w krakowiaku. Michał Grabowski w „Pamiętnikach domowych” powiada, że jak polonezem zwykle rozpoczynano zabawę, tak też kończono ją drabantem, w którym żegnano gospodarstwo a gości do powozów odprowadzano. Ponieważ lud wiejski, siedząc przy dworach, naśladował od wieków zwyczaje szlachty i wytwarzał tym sposobem wspólny obyczaj narodowy, więc też i drabant zaniechany przez szlachtę przechowywał się jeszcze u konserwatywniejszego od niej ludu, oznaczając np. muzykę „marsza weselnego”. Kolberg podaje melodje takiego drabanta z Krakowskiego (II nr. 887), z Mazowsza (tom II) i z Kaliskiego: „drabant przy końcu wesela tańczony” (t. I, str. 189, nr. 222), Oryginalnej melodyi starego drabanta nie udało nam się wyszukać dotąd nigdzie, nawet w największym zbiorze starych nut rękopiśmiennych u p. Aleksandra Polińskiego, skąd otrzymaliśmy podany w niniejszym tomie encyklopedyi naszej Cenar. Być może, że nuty te istnieją w niejednym zbiorze, ale bez podpisu nazwy tańca, nie mogą być podane jako drabant autentyczny. Niewątpliwie wśród kilku melodyi drabanta weselnego ludu, podanych przez Kolberga, muszą być echa i przeróbki drabanta staropolskiego, ale jest to kwestja muzyczna niemożliwa do uwzględnienia w zakresie niniejszej encyklopedyi.
Draganek ma kilka znaczeń: 1) szewron, naszycie na rękawie munduru, może z francuskiego dragonne – ozdoba, u rękojeści szabli, 2) ptak z gatunku kulików, podług Kluka tringa pusolla, 3) rodzaj rośliny zwanej po łacinie dracunculus.
Dragon, dragan, z niemiec. dragoner, żołnierz pieszą i konną odprawujący służbę. U pisarzy polskich XVII i XVIII wieku często spotykamy ten wyraz. Jakubowski np. w Nauce artyleryi pisze: „Dragonia na placu równym potyka się konno, na cieśninie zaś jedna część zsiada z koni”. Vol. leg. odróżniają zaciągi: piesze, dragońskie i rajtarskie. Paprocki W. w dziełku „Osprawie rycerskiej”, wydanem w Łowiczu r. 1776, pisze, aby żołnierze, umiejący musztrę i pieszą i konną, mogli być użyci i pieszo i konno. W ówczesnym „Teatrze polskim” czytamy: „Dragan prosty więcej zachowuje w słowach przystojności, niżeli te panięta z wielkiego świata”. „A pókiż ja do stu draganów mam milczeć!” „Baba dragan”. W wieku XVII już prawie we wszystkich krajach Europy spotykamy wzmianki o dragonii czyli konnicy, która w razie potrzeby złaziła z koni i pieszo walczyła. „W szwedzkiem wojsku zaprowadził takie urządzenie Gustaw Adolf. W wojsku cesarsko-niemieckiem pojawiają się dragoni około r. 1633. Jednocześnie widzimy dragonów i w Polsce, którzy liczyli się do autoramentu cudzoziemskiego. Była także w wojsku polskiem i dragonja wołoska, werbowana – jak utrzymuje „Wład. Bentkowski – z sołtysów Rusi i Wołoszy góralskiej.
Drelich i cwelich, z niemieckiego: Drillich i Cwiltich, tkanina lniana, tak nazywana zależnie od tego czy była trójdrótowa lub dwudrótowa, t. j. z osnową potrójną lub podwójną, używana w dawnej Polsce na namioty, materace, markizy, worki, obrusy i letnie ubrania. Już „Wujek w Postylli (drukowanej r. 1584) wspomina o namiocie z cwelichu. Najwięcej upowszechnionym był w Polsce drelich „wrocławski” w kostki i pasy. Gołębiowski pisze: „tkanina dość miąższysta w pasy i płomienie”.
Drezlowanie czyli wykręcanie złota lub srebra ż nici drogich tkanin. Łuk. Gołębiowski tak o tern pisze: „Było to zwykłem możnych dam zatrudnieniem, najczyściejsze z tego powstawało srebro, od którego i pozłotę oddzielali złotnicy. Mnóstwo galonów, lam, drogich materyi, szlif, kutasów w domach dawnych, obficie dostarczało przedmiotów do takowej pracy. Panie, mające w tern upodobanie, przyjmowały i upominki tego rodzaju na Nowy rok, imieniny, wypłacając się czem wzajemnie. Księżna Jabłonowska, starościna kowelska, dla każdego z synów sprawiła z drezlowania srebra stołowe. Było to bowiem codzienną jej zabawą i wszystkich osób, które przy niej bawiły, albo które ją odwiedzały”. Za Księstwa Warszawskiego, wyraz i rzecz sama były w powszechnem użyciu. Aleksander Fredro w jednej z komedyi swoich wspomina o tem zajęciu pań polskich. Polska, pozostając w ciągłych stosunkach ze Wschodem i naśladując przepych wschodni, posiadała
w domach możniejszych niezmierne bogactwo kosztownych ubiorów, rzędów, makat, pasów i tym podobnych tkanin, które dziś, z powodu swej rzadkości, do bajecznych cen dochodą. Drezlowanie, uprawiane z niezwykłą a często bezmyślną gorliwością przez panie polskie w ciągu pierwszego ćwierćwiecza XIX stulecia, opustoszyło do niepoznania domy nasze z makat, ozdób, ubiorów dawnych, pasów litych, bogatych czapraków, proporców i wielu tym podobnych pamiątek domowych i narodowych.
Drogi. Ustawy królewskie i sejmowe obejmują liczne przepisy względem dróg handlowych, wyznaczając, przez które miasta polskie i którymi gościńcami towary z zagranicy prowadzone być winny do miejsc składowych, aby ich właściciel nie odpowiadał za kontrabandę. Wozy bowiem kupieckie ciągnęły z upodobaniem, po bezdrożach, kędy nie groziły im cła żadne ani rozbójnicy, czatujący zwykle na uczęszczanych gościńcach. Statut podobny z r. 1447 zalecał kupcom, jadącym z towarami, aby stosowali się do statutu Kazimierza II, t. j. wieźli towary starymi traktami, nie tworząc nowych dróg pod karą kontrabandy (Vol. leg. I str. 69). Za Piastów drogi były jeszcze tak dalece niewygodne, że w dalszą podróż nawet starzy biskupi zwykli byli jeździć konno. Zygmunt I postanowił, że drogi główniejsze powinny mieć dozór i upoważnił starostów, aby za przybraniem dwuch szlachty, znających się na rzeczy, ustanowili szerokość wszystkich głównych dróg w swoich okręgach. Z konstytucyi uchwalonych w latach 1563 i 4 widać, że na drogach publicznych szlachta utrzymywała mosty, pobierając za przejazd od podróżnych opłatę mostową i grobelną. Ostatnie to prawo (z r. 1564) zniosło pobieranie „myta grobelnego”, zaprowadzone po śmierci Władysława Jagiełły. Uniwersał podwodny (t. j. podwodowy, do podwód odnoszący się) warszawski Zygmunta Augusta z r. 1564 stanowił, aby drogi były zachowywane według starych konstytucyj sejmowych. Prawo zaś z r. 1565 wskazywało gościńce, którymi towary wożone być powinny. Za Stefana Batorego kupcy miast pruskich uskarżali się, że z powodu złych dróg ponoszą znaczne szkody. Za panowania tego króla uchwalono, że każdy szlachcic obowiązany jest prócz gościńca publicznego dozwolić wszystkim wolnych dróg i przejazdów do kościoła, do targu, do młyna i do przewozu. Cudzoziemcy, którzy Polskę zwiedzali, zawsze ganili jej drogi, a w zachodniej Europie powtarzano sobie dowcip, że do przejechania przez most polski trzeba mieć tyle odwagi, co ido jechania przez wodę najgłębszą bez mostu, gdyż niebezpieczeństwo jednakowe. Mawiali też i sami Polacy, że „polski most, niemiecki post i cygańskie nabożeństwo, wszystko to błazeństwo”. Ponieważ nic na swiecie nie dzieje się bez pewnych przyczyn, więc i zły stan dróg i mostów naszych był także wynikiem różnych okoliczności. Już na półtora tysiąca lat przed uchwałami sejmów polskich, na całem południu i zachodzie Europy budowała drogi i mosty zwykle murowane kultura państwa rzymskiego, mająca po temu obfitość kamienia, wapna, niewolników i pieniędzy, czego Polska ze swoją kulturą o kilkanaście wieków młodszą nigdy w tym stopniu nie posiadała. Charakter też rdzennie słowiański rozmiłowanych w swobodzie jej mieszkańców nie zdobył się nigdy na absolutyzm w rządzeniu, któremu wiele krajów zachodniej Europy zawdzięczało rozmaite porządki. Statut litewski miał też pod tym względem pewną wyższość nad uchwałami sejmów koronnych. Stanowił on, że ktokolwiek myta pobiera, a nie poprawia dróg lub źle utrzymuje mosty i groble, za wszystkie szkody ma odpowiadać. Drogi nakazano prostować i poprawiać, a zarazem zastrzeżono, iż bez rewizyi i ustanowienia kosztów nikt przywileju na pobieranie myta nie dostanie. Z tem wszystkiem równie w Litwie, jak w Koronie, niewiele się o drogi starano, wobec znacznej przestrzeni dróg i większej niż zagranicą ich bagnistości w stosunku do niedostatku rąk, mogących odrywać się od pracy rolnej. Że zaś za większe mosty prawo pozwalało ich właścicielom brać mostowe, więc najczęściej most był dziurawy, ale myto pobierano jak za dobry. Bywały jednak i wyjątki dość częste. Ksiądz Kluk, który w dziele swojem „O rzeczach kopalnych” mówi także i o drogach, wymienia jako najlepsze za Stanisława Augusta drogi w ekonomii grodzieńskiej na Litwie i w dobrach siemiatyckich na Podlasiu, należących wówczas do księżny Jabłonowskiej, wojewodziny bracławskiej. Drogi grodzieńskie stan swój kwitnący zawdzięczały Antoniemu Tyzenhauzowi, słynnemu podskarbiemu nadwornemu, który tak gwałtownie usiłował zaprowadzić w lesistej Litwie kulturę przemysłową zachodu Europy, że runął pod ogromem ciężaru nadmiernych przedsiębiorstw, do których nie posiadał ani dostatecznego kapitału ani osobistego technicznego uzdolnienia. Porządek zaś dróg siemiatyckich zaprowadziła Jabłonowska, z domu Sapieżanka, głośna autorka kilkotomowych „Ustaw” dla swoich oficjalistów. Jednakże już o wiele wcześniej obsadzano drogi drzewami, a zwłaszcza lipami, kiedy wpadały prostopadle w bramę i okna frontowe jakiego zamku, pałacu lub możnego dworu szlacheckiego. Konstytucja z r. 1764 na wzór dawniejszych z lat 1726 i 1736 zobowiązała dziedziców i posesorów do utrzymywania mostów i grobli w dobrym stanie, przyznając im prawo pobierania za to myta mostowego i grobelnego. Drogi, mosty, groble i przeprawy dziedzice i posesorowie utrzymywali za pomocą szarwarku, t. j. robocizny sprzężajnej i pieszej w naturze, do której przywoływano ludność rolniczą wiejską i miasteczkową, stosownie do miejscowych zwyczajów. Rozpisywanie szarwarku przez władze administracyjne zaczęło się dopiero pod koniec bytu Rzplitej, kiedy Komisje dobrego porządku (boni ordinis), ustanowione po województwach, zajęły się przyprowadzaniem dróg do lepszego stanu i w tym celu wsiom, obowiązanym do utrzymania przechodzącej przez nie większej drogi, dodawały szarwark z wiosek okolicznych. Dopiero jednak w XIX wieku powinność tę oznaczyło samo prawo, kiedy rozwinęła się większa działalność rządowa i społeczna w celu udogodnienia środków komunikacyjnych i kiedy powstały organa oddzielne do ich zarządu. Podług organizacyi ministerjalnej Księstwa Warszawskiego z d. 20 kwietnia 1808 r. zarząd komunikacyj lądowych i wodnych powierzony został ministrowi spraw wewnętrznych, a podług organizacyi Komisyi spraw wewnętrznych z r. 1815 przy utworzeniu królestwa kongresowego, powierzony tejże Komisyi. Techniczny kierunek robót poruczono inspektorom generalnym, inspektorom wojewódzkim i inżynierom „konduktorom”, zostającym przy komisjach wojewódzkich. Kiedy wskutek postanowienia Namiestnika w Królestwie Polskiem z d. 20 kwietnia 1816 r. przedsięwzięto budowę całej sieci dróg szosowych systemu adamizacyjnego, powstała przy Komisyi spraw wewnętrznych Dyrekcja dróg i mostów, określona przez dekret rządowy z dnia 8 (20) listopada 1821 r., komunikacje zaś wodne pozostały w zawiadywaniu Rady budownictwa, miernictwa, dróg i mostów, utworzonej przy tejże Komisyi z mocy postanowienia Namiestnika z d. 15 lutego 1817 r. Postanowienie Rady administracyjnej z dnia 22 lipca (3 sierpnia) 1832 r. zamiast tych dwuch organów, utworzyło Dyrekcję komunikacyj lądowych i wodnych, zostającą pod bezpośredniem zwierzchnictwem Komisyi spraw wewnętrznych Królestwa.
Druch (mylnie pisany czasami druh), to samo co drużba, przyjaciel, towarzysz, niby drugi ja. Miklosich mylnie wywodzi ten stary wyraz polski z języka rosyjskiego. Zdaniem Karłowicza istnieć tylko musiała w dawnej polszczyźnie forma drug, od której poszły: drużba, drużka, drużyna. Forma zaś druch jest spieszczoną, jak: brach, Jach, klech, swach, od: brat, Jan, kleryk, swat, wreszcie zdaniem naszem i lach od las, t. j. mieszkaniec leśny, w przeciwstawieniu do rolniczego na polach polanina. Od drużki (mylnie pisanej przez sz) powstała forma zdrobniała druchna, jak od Bogdanny – Boguchna, od Stanisławy – Stachna i t. p.
Drukarnie w Polsce. Drukowano u nas bardzo wcześnie – powiada Karol Estrejcher – bo już w r. 1476, to jest w ćwierć wieku po pierwszych drukach mogunckich, zjawia się wytłoczone w Krakowie dzieło Turrekrematy: Explanatio in Psalterium. Z tejże epoki pochodzi druk krakowski dzieł św. Augustyna (Omnes libri). Turrekrematę odbijano dwukrotnie; a druk polski (dołączonych tu w podobiźnie trzech modlitw) napotykamy już w łacińskiem dziele: Statuta synodalia, wydanem r. 1475. Odtąd drukarstwo nie ustaje w Polsce, a mistrze, wydoskonaleni w tej sztuce, rozchodzą się szczepić ją po Europie. Jan Adam z Polski drukuje w Neapolu r. 1478; Stanislaus de Polonia drukuje od r. 1492 do 1495 w Sewilli; Stefan Polak drukuje tamże r. 1495; Maciej Morawczyk z Ołomuńca w Neapolu roku 1476; Walenty z Morawy w Lizbonie. Uniwersytet krakowski w wieku XV gromadził tysiące słuchaczów z Rusi, Niemiec, Węgier i Morawy. Był to uniwersytet, który na pogrzeb Kallimacha dostarczył 15,000 uczniów, uniwersytet, udzielający oświatę dla całej północy. Stąd
poszło, że nakładcy miejscowi, nie mogąc nastarczyć z obstalunkami dzieł naukowych zagranicą, tłoczyć je kazali jednocześnie i w kraju. Pierwsze zatem książki ruskie i słowiańskie w Słowiańszczyźnie, łacińskie, hebrajskie, greckie i węgierskie, na północy drukowane, wychodzą z pras krakowskich. Drukarnia Hallera do roku 1528 drukuje niezawodnie przeszło 200 dzieł. Wymienia ich 120 Feliks Bentkowski w pracy swojej: „O najdawniejszych książkach drukowanych w Polsce”, Warszawa 1812 r. A iluż to druków hallerowskich Bentkowski wcale nie znał! Jednocześnie wietorowskich druków do r. 1551 było do 250; tyleż mogło wyjść i z officyny Unglera. Przeważna część literatury polskiej od r. 1475 do połowy wieku XVI zaginęła, bo książek zużytych i podartych przez czytanie nikt nie przechowywał w owych czasach. Na 40 dzieł polskich, wymienionych w testamencie wdowy po drukarzu Unglerze, spisanym w r. 1551, zaledwie kilka doszło do naszych czasów. Drukarnie w Polsce za Zygmunta I tak się rozmnożyły, że ogólna liczba druków z wieku XVI, w Polsce tłoczonych lub do nas odnoszących się, do dziś dnia znanych, dojdzie zapewne cyfry 10,000, pomimo że, jak to wyżej widzieliśmy, wielkie ich mnóstwo poszło na zawsze w niepamięć. Blizko 500 drukarń od wieku XV do końca bytu Rzeczypospolitej było czynnych w jej granicach w przeszło stu miastach i miejscowościach. Nad historją drukarń u nas zastanawiał się pierwszy Jan D. Hoffmann toruńczyk w dziełku: De typographiis, wydanem w Gdańsku r. 1740. Jednocześnie zjawia się największy z bibljografów nietylko polskich ale i europejskich w XVIII wieku, Józef Jędrzej Załuski, biskup kijowski, właściciel największej z prywatnych bibljotek w Europie, który każdą książkę swego olbrzymiego księgozbioru miał w ręku, znał dokładnie i prawie na każdej napisał małą notatkę o jej wartości, autorze lub wydawcy. On to, wydawszy w r. 1731 Programma litterarium ad bibliophilos, w którem opisał 331 dzieł, do literatury polskiej należących a wydanych od r. 1700, układał następnie bibljografię polską, w której opisał 18,000 druków polskich i 1000 rękopisów. Dzieło to zamierzał wydać w 10 tomach in folio pod tytułem Magna Bibliotheca polona universalis i dziewięć tomów już wygotował do druku. Ale wszystko to dzisiaj przepadło! Ocalała tylko cząstka innej pracy, t. j. bibljografja, ułożona w Smoleńsku i Kałudze, pisana z pamięci wierszem, której część najważniejszą wydrukował potem Józef Muczkowski p. t. „Biblioteka historyków, polityków, prawników i innych autorów”. Kraków 1835 r. Mamy już w literaturze europejskiej – powiada Estreicher – niejeden przykład wierszowania dzieł naukowych,
ale nie mamy przykładu, aby dzieło wierszowane z pamięci, zawarło tyle szczegółów i dat bibljograficznych (odnoszących się do XVII i XVIII wieku), a w wierszach tych autor zamieścił liczne wiadomości, o których nigdzie więcej nie napotykamy śladu. Dzielną pomocą Załuskiemu był jego bibljotekarz Jan Andrzej Janocki, bo co Załuski chował w swej fenomenalnej pamięci, to Janocki utrwalał na papierze. Janockiego 12 dzieł treści bibljograficznej, wydanych do r. 1776, są jeszcze dzisiaj jedynem źródłem w wielu wątpliwościach. Obok niego stają cudzoziemcy i krajowcy: Olof Efraim (1744), Józef książę Jabłonowski (1752), Ringeltaube (1744), Mizler de Kolof (1755), najważniejsi dla nas pisarze o dziełach wydanych w owej epoce. Jerzy Samuel Bandtkie wydał najprzód De incunabulis Cracoviensibus, potem „Historję drukarń krakowskich”, Kraków 1815 r., a następnie trzytomową „Historję drukarń w Królestwie Polskiem i Wielkiem Księstwie Litewskiem jako i w krąjach zagranicznych, w których polskie dzieła wychodziły”, Kraków 1826 r. Z powyższego dzieła, jak również z dzieł i artykułów Estreichera, Sobieszczańskiego i innych, podajemy tu następujące treściwe wiadomości o drukarniach w miejscach następujących: 1) Baranów, miasteczko nad Wisłą w województwie Sandomierskiem (dziś w Galicyi), miało pierwszą drukarnię jakiegoś Piotrkowczyka innego od Piotrkowczyków krakowskich, w r. 1625, a po tej drugą Twardomęckiego, istniejącą od r. 1638 do 1648. 2) Berdyczów na Wołyniu miał oddawna drukarnię karmelicką, która istniała do r. 1832. Bandtkie nie znał starszych z niej druków nad r. 1760. 3) Białynicze w Witebskiem, gdzie klasztor Karmelitów, fundowany w r. 1653, opatrzony był z samego początku w drukarnię. 4) Białystok w wojew. Podlaskiem, gdy r. 1795 dostał się pod panowanie pruskie, była tu najprzód drukarnia niemiecko-polska niejakiego Appelbauma, potem, po przejściu Białegostoku w r. 1807 pod panowanie Aleksandra I, należąca do staro-zakonnego Aarona. 5) Bochnia w Krakowskiem zasłynęła już z początkiem XIX wieku drukarnią bardzo ruchliwą na polu wydawnictw treści moralnej i religijnej dla ludu. 6) Bodzencin posiadał drukarnię na początku wieku XVII. 7) Brunsberga, miasto stołeczne biskupów warmińskich, nad haffem przy ujściu rzeki Passargi położone. Od r. 1590 istniały tu kolejno różne drukarnie, a w ostatnich latach należenia Warmii do Polski w wieku XVIII mieli tu drukarnię Jezuici. 8) Brodnica w wojew. Chełmińskiem czyli Prusiech królewskich, od którego roku ma drukarnię niewiadomo. Dopiero atoli w wieku XIX poczęto w drukarni tej tłoczyć wiele książek do nabożeństwa, głównie dla ludu. 9) Brześć litewski przy ujściu Muchawca do Buga, główne miasto województwa Brzeskiego-litewskiego, miał już drukarnię założoną w r. 1558 przez Mikołaja Radziwiłła zwanego Czarnym, wojewodę wileńskiego, starostę brzeskiego, który, przyjąwszy wyznanie helweckie, w zamiarze usilnego propagowania protestantyzmu na Litwie założył tu wielkim kosztem drukarnię, czynną od r. 1558 do 1569, która wytłoczyła mnóstwo książek pomniejszych i dzieł ogromnych. W niej to właśnie wydrukowana została słynna „Biblja Radziwiłłowska” i kilka dzieł Cyprjana Bazylika. Wszystkie druki brzeskie tej oficyny należą dzisiaj do białych kruków, drukarnia zaś, po śmierci Radziwiłła przeniesiona z Brześcia do Wilna, dostała się Jezuitom. 10) Bydgoszcz, niegdyś miasto powiatowe w wojew. Inowrocławskiem, posiadała w nowszych czasach swoją drukarnię, w której np. r. 1814 wyszły „Uwagi nad polepszeniem stanu włościan”, napisane przez Skórzewskiego, obywatela departamentu Bydgoskiego. 11) Bytom na Szląsku pruskiem miał jeszcze drukarnię polską w początkach w. XVII. 12) Chełmno nad Wisłą, miasto główne województwa Chełmińskiego czyli Prus królewskich, sławne „prawem chełmińskiem” i jego sądami, otrzymało już roku 1387 od Urbana VI bullę na założenie Akademii (studii generalis), a w wieku XV obmyśliło fundusze szkolne, utrzymanie i przywileje dla nauczycieli. Druki atoli chełmińskie nie dochowały się dawniejsze jak z r. 1762, może ich nawet nie było. 13) Chełmża także w Prusiech Zachodnich z drukarnią polską już w XIX wieku założoną. 14) Cieszyn na Szląsku austrjackim posiada zdawna drukarnię polską. 15) Czernichów nad Desną, od r. 1618 do 1667 miasto stołeczne województwa Czernichowskiego, posiadało od roku 1650 przez czas jakiś drukarnię polską, która została podobno przeniesiona do Nowogródka siewierskiego w wieku XVIII. 16) Czerniowce na Bukowinie miały drukarnię polską od r. 1780. 17) Częstochowa ze słynnym klasztorem Paulinów na Jasnej górze, w którym od czasów króla Jana III znajdowała się drukarnia, wydająca przeważnie książki nabożne, 18) Dąbrowa, dawniej w wojew. Sandomierskiem, a dziś w Galicyi położona, miała drukarnię, z której znana jest książka z roku 1618. 19) Dermań na Wołyniu, własność niegdyś książąt Ostrogskich, którzy założyli tu drukarnię ruską i polską. Najdawniejszy druk dermański znany jest z r. 1605. 20) Dobromil, miasto w ziemi Przemyskiej, niegdyś do możnej i uczonej rodziny Herburtów należące. Szczęsny Herburt sprowadził tu z Krakowa w r. 1611 drukarza Jana Szeligę i założył drukarnię w celu wydawania dziejopisarzy polskich, dając tem świetny przykład panom polskim, jako rozumni obywatele służyć winni krajowi. Drukarnia istniała tam do r. 1618 i wydała kilka dzieł dziś bardzo rzadkich. Drukowano tu historję polską Wincentego Kadłubka, także 1-szy tom Długosza, pisma Orzechowskiego, Miaskowskiego i inne. 21) Elbląg, po dawnemu Elbiąg, miasto pomorskie, miał od r. 1556 do 1753 czternaście po sobie następujących drukarń, w których wychodziły dzieła niemieckie i polskie, a pomiędzy innemi i pisma Łukasza Górnickiego. 22) Gdańsk, począwszy od r. 1499 aż po koniec panowania polskiego nad tem miastem, posiadał w różnych czasach dwadzieścia drukarń, wydających książki niemieckie, łacińskie i polskie. Z drukarń tych istniała w wieku XIX jedna Bertlinga (nie mówimy tu o nowszych), mająca polskie czcionki i drukująca po polsku. 23) Gniezno nie wiemy kiedy pozyskało pierwszą drukarnię. W wieku XIX zasłynęła w tem mieście drukarnia J. B. Langiego. 24) Grodno dopiero przez podskarbiego nadwornego Antoniego Tyzenhauza miało założoną drukarnię przy klasztorze pojezuickim w r. 1776. Bandtkie powiada, że mogła istnieć dawniej, a tylko Tyzenhauz znacznie ją poprawił. Lelewel powiada o niej, że i po upadku podskarbiego nie przestała ruszać się. R. 1792, kiedy Bandtkie był w Grodnie, prócz rzeczy sejmowych drukowała kalendarze. Ponieważ „konstytucje sejmu Walnego Ordynaryjnego 6-niedzielnego, odprawianego w Grodnie pod koniec r. 1778, wydane były w roku następnym „w Grodnie Typis Minoritanis”, przypuszcza więc Bandtkie, że to mogła być druga grodzieńska drukarnia u Franciszkanów na zaniemniu. Wychodziły w Grodnie i rzeczy historyczne, np. „Zbiór krótki historyi Egipskiej i Kartagińskiej przez Hieronyma Borzęckiego”, w Grodnie w dr. Jego Kr. M. 1776. W r. 1782 wyszedł tu „Summaryusz spraw i konstytucyi Sejmowych od r. 1764 do 1780 w materjach skarbowych” etc., zebrany przez Michała Bernowicza, posła z woj. Nowogródzkiego. W tejże drukarni r. 1779 wyszła wcale poprawnym drukiem „Historja wojenna, krótko wyrażająca pierwszą wojnę Pruską i dawniejszą Bawarską, zaczętą r. 1741, a skończoną 1748, utrzymywaną przez lat 7 między Austrją, Anglją, Holandją, Sardynją i Rossją z jednej, a Francją, Hiszpanją, Bawarją, Sycylją i Prusami z drugiej strony, przełożona z francuskiego przez Imci pana Feliksa Jodkę, starostę diewieniskiego”. 25) Grodzisko, miasteczko w woj. Poznańskiem, miało drukarnię różnowierców, istniejącą już w r. 1572. Wychodziło tu w nowszych czasach cenione czasopismo ks. Prusinowskiego „Tygodnik katolicki”. 26) Grudziądz posiada drukarnię polską, ale już w wieku XIX założoną. 27) Halicz, główne miasto ziemi Halickiej w wojew. Ruskiem; tu – powiada Bandtkie – możnaby się spodziewać dawnych druków ruskich, wszelako niemasz o nich żadnej wzmianki (bo miasto skutkiem napadów tatarskich i kozackich dawno podupadło), dopiero pod r. 1606 wspomina Sopikow: Ewangelje niedzielne. 28) Jarosław nad Sanem w ziemi Przemyskiej. Jan Szeliga, drukarz krakowski, sprowadzony około r. 1610 przez Herburta do Dobromila, przeprowadził się tutaj po r. 1616 z Dobromila lub po r. 1618 ze Lwowa, a ostatni ze znanych jego druków jarosławskich nosi datę r. 1626. 29) Jaworów w ziemi Lwowskiej. Wyżej wspomniany drukarz Szeliga przenosił się często z miejsca na miejsce, bo widzimy go drukującego nietylko w Dobromilu, Lwowie i Jarosławiu, ale także i w Jaworowie, gdzie np. w r. 1619 drukował księgi duchowne przy klasztorze dominikańskim. 30) Jewie w powiecie i województwie Trockiem, a nie w woj. Nowogródzkiem pod Słonimem, jak mylnie podaje Bandtkie, własność Ogińskich, z których Bohdan, podkomorzy trocki, fundował tu około r. 1600, dla kilku wiosek, osadzonych sprowadzoną ludnością wyznania greckiego, cerkiew grecką. Ta zależeć musiała od monastyru wileńskiego św. Ducha, którego zakonnicy za pomocą Ogińskich założyli tutaj drukarnię, czynną w latach 1611 – 1634, a drukującą najprzód kirylicą, a później po polsku. 31) Kalisz, główne miasto wojew. Kaliskiego w Wielkopolsce, miał już drukarnię w r. 1603, a nawet po dwie drukarnie, np. Jezuicką i Chojniewicza (r. 1650), w których w ciągu XVII i XVIII wieku kilkaset książek przeróżnej treści, niekiedy naukowych i pożytecznych, wytłoczono. 32) Kiejdany na Żmudzi miały drukarnię, założoną w połowie XVIII w. przez Janusza Radziwiłła, która miała tytuł drukarni gimnazjum kiejdańskiego książąt Radziwiłłów i drukowała książki polskie, litewskie i niemieckie, a zawiadował nią w pewnej epoce uczony Jerzy Rhetus; w późniejszych czasach przeniesiono ją do Słucka. 33) Kielce posiadały drukarnię od r. 1818, w której między innemi r. 1821 wyszła „Rozprawa nad zadaniem z czyjej bardziej winy, czy królów, czy narodu Polska upadła?” napisana z okoliczności rocznego z nauk popisu uczniów szkoły wojewódzkiej w Kielcach przez Adrjana Krzyżanowskiego professora. 34) Kijów posiadał założoną w r. 1619 sławną pieczarską drukarnię, która drukowała książki ruskie, polskie i niemieckie. 35) Knyszyn w wojew. Podlaskiem miał jakąś zapewne czasową drukarnię, z której znany jest jeden bardzo piękny druk z r. 1680. 36) Kościan w wojew. Poznańskiem posiadał drukarnię już około r. 1648. 37) Koźminek w woj. Kaliskiem, gdzie był zbór braci Czeskich; przy nim szkoła i w połowie XVII wieku drukarnia. 38) Kraków, jak to już na początku zaznaczyliśmy, posiadał drukarnie w ćwierć wieku po pierwszem zapoczątkowaniu sztuki drukarskiej w Moguncyi. Po Świętopełku Fiolu, Ginterze Zeinerze i bezimiennym wydawcy dzieła Turrekrematy, pierwszy założył w Krakowie stałą drukarnię Jan Haller. Jako wydawca, oddający do tłoczni zagranicznych przeznaczone dla Polski dzieła, był on czynny już od r. 1490, ale stałą własną drukarnię w Krakowie zdaje się że założył dopiero w r. 1503. Ruchliwa działalność tej drukarni trwała aż do jego zgonu w r. 1525 – 6. Niektóre z dzieł przez niego wydanych, np. Questiones Arystotelesa (r. 1508), Żywot św. Stanisława przez Długosza (r. 1510) lub Podręcznik filozofii naturalnej Jana ze Stobnicy (r. 1517), okazałym drukiem i dobrocią papieru stoją na równi z edycjami zagranicznych Aldów. Prawdziwem arcydziełem drukarni Hallerowskiej jest olbrzymi Mszał krakowski (r. 1515), wytłoczony artystycznemi literami czarną i czerwoną farbą na arkuszowym pergaminie, a ozdobiony przytem malowanymi miniaturowo inicjałami. Haller posiadał własną papiernię na Prądniku, drukował zaś prawie wyłącznie dzieła łacińskie; wszakże w wydanych przez niego statutach Jana Łaskiego (r. 1506) zjawia się tekst „Bogarodzicy”, a do małej „Agendy” (r. 1514) dołączono na końcu wydrukowaną czerwono powieść o Papieżu Urbanie. Pomiędzy rokiem 1515 a 17 wyszły zatracone dzisiaj książki polskie: „Walki trojańskie”, „Dzieje pogańskie” i pierwsza edycja „Żywota Pana Jezu Krista”, przetłumaczona ze św. Bonawentury przez Baltazara Opecia, pod wpływem zacnej królewny Elżbiety, siostry Zygmunta I, o której opiewa przedmowa, że „dla rozmnożenia pisma polskiego, w którem się osobliwie kochała”. W latach 1503 – 5 istniała także w Krakowie drukarnia Kacpra Hochfedera. Ale prześcignął Hallera ilością druków Hieronim Wietor, rodem Szlązak, którego tłocznia czynną była od r. 1518 do 1547, a później jeszcze jego żony do r. 1550. Podajemy tutaj godło jej drukarni z druku r. 1549. Niektóre druki łacińskie Wietora celują piękną prawie elzewirowską antykwą; z jego drukarni wyszły pomiędzy innemi (r. 1522) „Rozmowy Salomona mądrego z Marchołtem grubym a sprośnym”, ułożone przez Jana z Kossyczek i ozdobione drzeworytami, jak również przepysznie odbite „Statuta Sigismundi I”. Jednocześnie (1511 – 1559) wytłaczał w Krakowie księgi Florjan Ungler, wydawca najstarszego polskiego zaopatrzonego w drzeworyty zielnika (Falimierz „O ziołach i mocy ich”, 1534). Obok powyższych zasłynęły w Krakowie drukarnie rodziny Szarffenbergerów. Marek Sz. miał od r. 1511 do 1549 księgarnię, a od r. 1543 drukarnię. Dwaj synowie jego, Mikołaj i Stanisław, drukowali od r. 1549 do 1609, Maciej i wdowa po nim od r. 1521 do 1547, a Hieronim, syn ich, do r. 1556, później Jan w r. 1611. U nich to wyszedł najprzód (r. 1554) pierwszy po polsku cały Nowy Testament z licznymi drzeworytami, a potem (r. 1561) pierwsza cała biblja (J. Leopolity). Godło drukarni Stanisława Szarffenbergera podajemy tutaj. Drukarnia Siebenejcherów czynną była od r. 1541 do 1621. Matys Wierzbięta (1558 – 1605) był wydawcą „Wizerunku” Reja. Łazarz Andrysowicz i spadkobiercy jego drukowali w Krakowie wiek cały (1550 – 1650). Oni to byli wydawcami utworów Jana Kochanowskiego, i wspaniałej 4-tomowej biblii Wujka (r. 1599). Podajemy tu jeszcze trzy godła drukarni Łazarzów, Szymona Kempiniego (z r. 1607), Krzysztofa Szedla i Franciszka Cezarego, (Cezarych drukarnia istniała od r. 1612 do 1730-go) oraz Macieja Andrysowicza. W liczbie około 100 właścicieli drukarń krakowskich, czynnych tam w wieku XVI – XVIII, nie brak i nazwisk czysto polskich; są np. Sternaccy, Rodeccy, Dymowscy, Zyzowicze, Lenczewscy, Goreccy, Jastrzębscy, Kobylińscy, Kwaśniowscy, Mościccy, Skalscy, Szeligowie, Wosińscy i inni. 39) Królewiec w Prusiech książęcych zdawna miał polskie drukarnie. Tu (r. 1547) wyszedł Seklucjana „Katechizm polski” i wkrótce potem pierwszy „Kancjonał polski”, a w r. 1582 okazałe wydanie „Kroniki” Stryjkowskiego. 40) Krzemieniec na Wołyniu, była tu za Władysława IV drukarnia ruska, a w r. 1811 zaprowadzono przy Gimnazjum Wołyńskiem drukarnię polską, którą zarządzał uczony ks. Aloizy Osiński. 41) Kryłów w ziemi Halickiej z drukarnią ksiąg cerkiewnych w r. 1606. 42) Kuteński klasztor pod Orszą na Białorusi posiadał drukarnię kiryliczną, którą w czasie wojny z Polską car Aleksy Michajłowicz przeniósł do Tweru. 43) Kwidzyn w Prusiech zachodnich miał w wieku XVIII drukarnię polską. 44) Leszno, gniazdo domu Leszczyńskich w ziemi Wschowskiej do wojew. Poznańskiego należącej, miało drukarnię założoną r. 1624 przez Jana Amos Komenjusza, ówczesnego rektora szkół tutejszych. Do r. 1794 istniało tutaj 8 różnych drukarń. 45) Lubecz nad Niemnem w wojew. Nowogródzkiem, zwany po łacinie Lubeca ad Chronum, miał drukarnię Piotra Blastusa Kmity, który około r. 1610 przeprowadził się tu z Wilna, a tytułował siebie typografem księcia Krzysztofa Radziwiłła, hetmana wiel. litew. Po wojnach szwedzkich nie słychać w Lubczu o drukarni. 46) Lublin. Drukarnia ksiąg żydowskich istniała tu już w r. 1559, polskie zaś drukarnie w wieku XVII (Teofil Karcan, Szmieszkowicz, Wieczorkowicz, Stan. Krasuński, Więcmorowski i inni). 47) Lucławice, wieś położona o 9 mil od Krakowa, była tu w r. 1560 przeniesiona drukarnia z Pińczowa. 48) Lwów, była tu już za Zygmunta Augusta drukarnia kiryliczna a od r. 1578 drukarnia polska. Od owego czasu do r. 1794 znane tu były 22 firmy drukarskie oprócz ormiańskiej i żydowskiej. 49) Łaszczów w wojew. Bełzkiem miał w wieku XVI drukarnię różnowierców. 50) Łomża, w drukarni tutejszej Lenteckiego wyszło r. 1817 J. Zielińskiego „Ogrodnictwo praktyczne”, str. 528. 51) Łosk w wojew. Wileńskiem, pow. Oszmiańskim, miał drukarnię, w której różnowiercy wytłaczali od r. 1572 do 1587 dzieła socynjańskie Szymona Budnego, Marcina Czechowicza, Paleologa i t. d. 52) Łowicz miał już w r. 1566 drukarnię, która atoli długo nie trwała. W r. 1760 powstała nowa drukarnia prymasowska, bardzo czynna, która trwała do r. 1796. 53) Łuck na Wołyniu miał drukarnię przy klasztorze O.O. Dominikanów od r. 1628. 54) Malborg, miasto główne wojew. Malborskiego, posiadał drukarnię niemiecką już w r. 1512. 55) Minkowce na Podolu, wieś dziedziczna Marchockich, którzy w początku XIX wieku założyli tu drukarnię i drukowali w niej różne książki w nader małej liczbie egzemplarzy, nie oddawane do handlu księgarskiego. 56) Mińsk litewski miał drukarnię polską Stefanowicza. 57) Mogilany, wieś o dwie mile od Krakowa w wojew. Krakowskiem. Spytek z Melsztyna urządził tu drukarnię, w której wyszło r. 1567 bardzo rzadkie dziś dzieło p. n. „Zwierciadło każdego stanu”. 58) Mohilów nad Dnieprem; drukowano tu w wieku XVII książki kiryliczne, a w wieku XVIII książki polskie. 59) Mokrsko, wieś nad rzeką Nidą w Krakowskiem o milę od Jędrzejowa, niegdyś dziedziczna Kożuchowskich. Tu Stanisław Kożuchowski drukował r. 1732 „Zbiór konstytucyi”. 60) Nieśwież radziwiłłowski na Litwie miał już drukarnię w r. 1562, w której Daniel z Łęczycy wydał dwie edycje biblii Budnego (r. 1570 i 72); w wieku XVIII były tu trzy drukarnie. 61) W Nowogródku siewiers. nad Desną, w byłem woj. Czernichows., drukowano w. r. 1678 po polsku. 62) Nowy Wereszczyn. Drukowano tu książki polskie w r. 1597. 63) Oleszno na Szląsku pruskim z drukarnią polską. 64) Oliwa, miasto i klasztor cysterski pod Gdańskiem; drukowano tu po polsku od r. 1681. 65) Opole na Szląsku miało zdawna polską drukarnię. 66) Ostrog na Wołyniu miał drukarnię, z której już za Stef. Batorego wychodziły druki cerkiewne i polskie. 67) Oszmiana w wojew. Wileńskiem była miejscem drukowania książek polskich w r. 1615. 68) Paniowce na Podolu; Jan Potocki, wojew. bracławski, zakładał tu akademję i drukarnię około r. 1610 na wzór Zamościa, lecz obie niedługo się utrzymały. 69) Pińczów w Krakowskiem, niegdyś dziedzictwo Oleśnickich, którzy założyli tu drukarnię i wydawali dzieła już w r. 1563. 70) Pińsk w wojew. Brzesko-litewskiem; mieli tu drukarnię Jezuici w wieku XVIII. 71) Piotrków trybunalski posiadał drukarnię w r. 1714. 72) Płock nad Wisłą. Za staraniem Rajmunda Rembielińskiego, prefekta departamentu Płockiego, została założona tu drukarnia w r. 1809. 73) Poczajów na Wołyniu; była tu drukarnia utrzymywana od r. 1732 w sławnym niegdyś klasztorze Bazyljanów. 74) Podhorce na Rusi-Czerwonej, dziedzictwo Rzewuskich, którzy mieli tutaj w XVIII wieku prywatną swoją drukarnię. 75) Połock. Drukowano tu już książki w r. 1697, potem Jezuici posiadali drukarnię do r. 1820, w której wychodziło dużo książek polskich, mianowicie szkolnych. Tomaszewskiego „Jagiellonida”, Miesięcznik Połocki, 1818 r., komuż nie są znane? 76) Poznań miał już drukarnię przed r. 1539, później znanych było 7 rozmaitych polskich firm drukarskich w Poznaniu i 8-ma jezuicka, oprócz żydowskiej z XVI wieku. 77) Przemyśl nad Sanem miał drukarnię w w. XVIII. 78) Pułtusk. Jan z Sącza, księgarz krakowski (r. 1526) i drukarz poznański, drukował także w Pułtusku r. 1539. 79) Radom. Maciej Dziedzicki, drukarz krakowski, założył tu drukarnię w r. 1811. 80) Raków w wojew. Sandomierskiem. Za Zygmunta III i Władysława IV były tu czynne cztery drukarnie różnowierców, których druki bywały nieraz wytworne. 81) Rawicz wielkopolski. Znane są druki tutejsze w wieku XVIII, ale podobno już dawniej posiadali tu swoją drukarnię arjanie. 82) W Ropkowie znajdowała się także drukarnia arjańska. 83) Sambor na Rusi-Czerwonej posiadał drukarnię w roku 1790. 84) Sandomierz nad Wisłą posiadał drukarnię jezuicką od początku w. XVIII do kasaty zakonu w r. 1773. 85) Sejny w wojew. Trockiem, później w gub. Augustowskiej, posiadały drukarnię już w r. 1603. 86) W Siedlcach wychodziły książki polskie około r. 1820. 87) W Sławucie na Wołyniu istniała od dawnych czasów do r. 1834 drukarnia żydowska. 88) W Słonimie w wojew. Nowogródzkiem istniała w XVIII wieku prywatna drukarnia książąt Ogińskich. 89) Słuck w woj. Mińskiem, własność niegdyś książąt Olelkowiczów, którzy założyli tu drukarnię cerkiewną. Później wytłaczano tu przez długi czas drobne pisemka polskie. O słuckiej drukarni wspomina Possewinus pod r. 1581. 90) Stratyń miał drukarnię w roku 1604. 91) Supraśl w pow. Grodzieńskim wojew. Trockiego ze słynnym klasztorem bazyljańskim, w którym drukowano w w. XVII książki cerkiewne, a w XVIII przeważnie polskie; wychodziły tu także książki dla Starowierców. Drukarnia supraska należała do czynniejszych i wytłaczała nieraz książki pożyteczne. 92) W Suwałkach w r. 1818 wyszła (u Świerczewskiego) książka drukiem pięknym p. n. „O wychowaniu młodzieży płci żeńskiej” przez Fenelona, w tłómaczeniu polskiem Kosickiego. 93) Szamotuły w Wielkopolsce. Górka dla Braci czeskich założył tu drukarnię około r. 1558, którą przeniesiono potem do Leszna. 94) Szlichtynkowo w Wielkopolsce. Ewangelicy szląscy przenieśli tu drukarnię ze Wschowy około r. 1640 i drukowali „Kancjonały” polskie. 95) Targowica na Rusi miała drukarnię w r. 1649. 96) Tarnów od r. 1786, w którym zaprowadzono tu biskupstwo, miał i drukarnię biskupią. 97) Tartaków w ziemi Lwowskiej posiadał za Sasów czynną drukarnię żydowską. 98) Toruń w Prusiech królewskich posiadał od r. 1569 do 1795 firm drukarskich 18, z których każda drukowała po polsku. 99) Tulczyn na Podolu miał pod koniec wieku XVIII drukarnię prywatną Potockich. 100) W Uhercach pod Samborem na Rusi Czerw. drukowano księgi cerkiewne za Zygmunta III. 101) Warszawa. Do najpierwszych druków warszawskich należy wydana tu r. 1578 przez Mikołaja Szarffenbergera „Odprawa posłów” Jana Kochanowskiego. W czasach późniejszych niepospolicie zasłużył się krajowi na polu wydawniczem księgarz, drukarz i nakładca warszawski Michał Grell, który w ciągu ostatnich 40 lat XVIII wieku, obrawszy sobie siedlisko na Marywilu „pod znakiem poetów”, gdzie potem zbudowano Teatr Wielki, wydał tam przeszło 1000 dzieł rozmaitych, odznaczających się pięknym drukiem i papierem. Katalog tych wydawnictw opracował i wydał (r. 1896) biegły bibljograf Z. Wolski. 102) W Węgrowie na Podlasiu założył r. 1590 drukarnię arjańską magnat ówczesny Jan Kiszka. 103) We wsi kościelnej Wielkanoc, o 6 mil od Krakowa, znajdowała się drukarnia polska w r. 1625. 104) W Wilnie od r. 1525 do wieku XIX znanych jest 17 firm drukarskich i 18-ta żydowska. Bardzo zasłużona firma Zawadzkich istnieje od r. 1805. 105) Wschowa w Wielkopolsce miała drukarnię od r. 1660. 106) Zabłudów nie w woj. Wileńskiem, jak podaje Bandtkie w Historyi drukarń, ale w pow. Grodzieńskim wojew. Trockiego, dziedzictwo Chodkiewiczów, miał drukarnię od r. 1568. 107) Zakliczyn w woj. Krakowskiem miał drukarnię socynjańską około r. 1570. 108) W Zamościu wielki kanclerz Jan Zamojski, założyciel akademii, fundował i drukarnię, która pod zarządem Marcina Łęskiego należała do lepszych w Polsce. Od r. 1595, przez lat 190 trwania tej akademii, istniało tutaj 14 drukarń: Łęskiego, Wolbromczyka, Radyckiego, Krokoczyńskiego, Niziołkowicza, Loba, Pawłowicza, Jastrzębskiego, Wierzchowskiego, Jarmużewskiego, Prątkiewicza, Rutowskiego, Paleckiego i Niewieskiego. 109) Żółkiew w ziemi Lwowskiej miała już w wieku XVII polską i żydowską drukarnię. 110) Żytomierz na Wołyniu w połowie XIX wieku posiadał 5 drukarń polskich. Opieka, którą monarchowie i możnowładcy – powiada Korotyński – otaczali dawniej nauki i uczonych, oraz zupełna wolność druku, sprzyjały nader korzystnie rozwojowi drukarstwa w Polsce. Na założenie drukarni nie potrzeba było wcale uzyskiwać pozwolenia; wyjednywano jedynie przywileje królewskie na książki, aby zabezpieczyć się od przedruku. Tylko dzieła religijne podlegały cenzurze biskupiej, zresztą szerzeniu za pomocą druku zgorszenia zapobiegały magistraty. Dzięki temu już w XVI wieku liczono w Polsce przeszło 100 drukarń, które czynne były nie tylko po miasteczkach, ale nawet i po wsiach, np. w Lucławicach r. 1560. W wieku XVII liczba ich jeszcze wzrosła, a sztuka typograficzna dotarła do takich dalekich zakątków kraju, jak Paniowce, Lubcz nad Niemnem i t. d. Z powodu wszakże niszczących wojen: szwedzkich, kozackich, tureckich i tylu innych, oraz cudzoziemczenia się arystokracyi polskiej i panowania 2-ch Sasów nieprzyjaznych lub obcych dla życia i literatury polskiej, nastąpił pewien zastój w rozwoju oświaty Polaków, tak jak do pewnego stopnia miało to miejsce współcześnie, lubo z innych przyczyn i u niektórych innych ludów w Europie. W czasach saskich istniało wprawdzie przeszło 500 drukarń w Polsce, bo znajdowały się przy każdym prawie większym klasztorze, lecz ani papierem ani czcionkami nie dorównywały edycjom epoki zygmuntowskiej. Jedynie drukarnia Cezarych w Krakowie (1612 – 1730) podtrzymywała jako tako dawną sławę. Wobec tego sporo dzieł polskich posyłano odbijać za granicę, najwięcej do Lipska. Odkąd przecież piśmiennictwo zaczęło się odradzać, i drukarnie też zaczęły się ulepszać. Wydanie Voluminów Legum przez pijarów w Warszawie (1732– 1782), „Kodeksu dyplomatycznego” Dogiela przez pijarów w Wilnie (1758), „Dziejopisów polskich” przez jezuitów warszawskich (1764 – 68), stało się zwiastunem powrotu do pięknych i okazałych druków, którymi zasypał kraj Grell warszawski, „komisarz i bibljopola Jego Kr. Mości”. Obok niego pracował z równą gorliwością w Warszawie Piotr Dufour (1775 – 1795). Na polu bibljografii i zbierania wiadomości o drukarniach piśmiennictwo polskie liczy cały zastęp poważnych pracowników. Dość tu wspomnieć Hoppjusza, Brauna, Lengnicha, Niesieckiego, Hoffmanna, biskupa Załuskiego, Janockiego, Czackiego, Jerzego Sam. Bandtkiego, Feliksa Bentkowskiego, ks. Juszyńskiego, Jana Sowińskiego, J. M. Ossolińskiego, Muczkowskiego, Kraszewskiego, Sobieszczańskiego, Jochera i wielu innych. Nad wszystkimi górują zasługi Joachima Lelewela i Karola Estrejchera. Pierwszy w dziele „Bibljograficznych ksiąg dwoje” (Wilno 1823 – 26) skreślił teorję bibljografii, dzieje bibljotek i drukarstwa w Polsce i nauczył rodaków, z jaką sumiennością należy opisywać rzadkie druki. Drugi w olbrzymiej swojej „Bibljografii polskiej” stworzył podstawowy przewodnik i podręcznik dla wszystkich pisarzy i uczonych po wszystkie czasy, wykazując przytem we wstępie do swego pomnikowego dzieła, jak przeważne stanowisko ilościowe zajmowało piśmiennictwo polskie, posiadające do roku 1600 około 10,000 druków w Polsce tłoczonych lub do nas odnoszących się, a do r. 1900 mające tychże do dwustu tysięcy, t. j. więcej, niż wszystkie razem wzięte inne piśmiennictwa słowiańskie. Smutnem jest tylko, że tym mozolnym pracom bibljografów i badaczów polskich nie odpowiada wcale szersza działalność inteligencyi narodu, nie odczuwającej obowiązku pracy kulturalnej tak wydawniczej, jak konserwatorskiej. To też ze wstydem przyznać się musimy, że niema drugiego narodu w Europie, któryby względnie do obszaru swego piśmiennictwa posiadał tak mało bibljotek prywatnych, tak wiele dzieł zupełnie zaginionych i takie wstrętne nieuctwo na polu dziejów swojej literatury i oświaty.
Drumla, dromla, dremla, z niem. Trommel i średniowieczno-niemieckiego trumel, narzędzie muzyczne wargowe, zapewne oddawna w Polsce znane, bo już Knapski w słowniku swoim (r. 1641) pisze: „Na dremli grać, brząkać”. W nowem (lwowskiem) wydaniu Lindego takie znajdujemy określenie tego narzędzia: „żelazko z sprężynką, na którym, przyłożywszy go do zębów, za wciąganiem oddechu, ruszając (palcem) sprężynkę, tony wyrabiają”. Karłowicz uważa, iż niewiadomem jest, skąd Niemcy wzięli wyraz trommel, ale przyznaje mu pokrewieństwo z brummen, brummeln – mruczeć, warczeć, t. j. słowami, określającemi najlepiej charakter dźwięków drumli. W pospolitem użyciu widzieliśmy drumle tylko u młodzieży ludu karpackiego, a były to takie właśnie żelazka ze sprężynami, o jakich mówi słownik Lindego. Widzieliśmy jednak razu pewnego drumlę z kabłączkiem drewnianym, zamiast żelaznego, i uważamy taką za typ dawniejszy.
Drużbart, gra w karty polskie, powszechna w wieku XVIII. W pierwszej połowie wieku XIX była już tylko grą niższych klas lub dzieci. Łuk. Gołębiowski tak ją opisuje w dziele swojem „Gry i zabawy” (Warszawa, 1831): Niema tu kozery i kolory tylko idą starszeństwem raz oznaczonem stale, najmłodszy dzwonkowy, dalej czerwienny, winny, żołędny. Wszystkie karty rozdają się czterem osobom. Matedorami są od góry na dół licząc: „dola” – szóstka winna, „drużbart”, król czerwienny, wyżej opisaną koleją maści, dziewiątki, z których żołędna „starką” się zowie, tuze, wyżniki, niżniki i szóstki. Siódemki nie mogą być bite, tylko się na nie odrzuca, do czego służą inne ósemki, prócz „doli”, króle i kralki żadnej wartości w tej grze nie mające. Rysuje się na początku gry figura (rodzaj krzyża z linii równoległych). Osoby, które siedzą naprzeciwko siebie, wspólnie składają lewy, ci, którzy więcej zrobili, mażą jedną kreskę, gdy pierwsze cztery zrobią, mażą dwie kreski. Kto pierwszy swoje zmazał, przeciwnikom tyle pałek pisze, ile im znaków pozostało. Koniecznie tu bić należy kartę wyższą, jeśli więc zadano ci „starkę”, albo inną dziewiątkę, a nie mając starszej, położysz „drużbarta” i wezmą go „dolą”, z obcej strony malują ci „okulary”, gdy własny gracz drużbarta zabić przymuszony, dostajesz „nożyczki”. Jeśli wszystkie wam lewy zabrano, „biczyk” obu graczom się kreśli, gdy przeciwnicy 5 kresek zmazali, a wy żadnej, macie „kota”, gdy jedna wam tylko ubyła kreska, wtenczas macie „rożen”. Ta rozmaitość wypadków zajmuje grających, jednych smuci, drugich uszczęśliwia.
Drużyna czyli zbiór druchów, poczet, towarzystwo, rodzina i domownicy, czeladź. Stryjkowski pisze, iż „książe Lew zbity, sam w małej drużynie ledwie uciekł”, lub „Wojewoda, zebrawszy się w małym ufie, tak żołnierzów jako zbieranej drużyny, uderzyli na nieprzyjaciół”. Paprocki w wieku XVI mówi:
Niech myśl twoja i wola z drużyną się zgadza,
Bo kto bracią opuszcza, jawnie się sam zdradza.
W „Zabawach przyjemnych i pożytecznych” (w. XVIII) czytamy:
Pełna dziwów natura, kto uwagi żąda,
Niech się zgodnej drużynie pszczół w dzieni przygląda.
Lud, mówiąc o nielicznej rodzinie, wyraża się: „mała nasza drużynka”, lub przeciwnie: „wielka w domu drużyna”.
Drużyna weselna. Lud polski w zwyczajach swoich weselnych przechował do wieku XIX szczątki zwyczaju weselnego narodowego, wspólnego niegdyś za doby Piastów szlachcie i kmieciom, który naśladowała wszelka ludność, osiadająca po wsiach przy dworach szlacheckich, i dochowała do tych czasów, w których zapomniany został przez klasy możniejsze, a więc stał się faktycznie ludowym. Cały ustrój naszej drużyny weselnej przedstawia obraz rdzennie narodowego polsko-słowiańskiego obyczaju z przed kilku wieków i dlatego opisowi tej drużyny poświęciliśmy tutaj artykuł oddzielny i względnie dość obszerny. W pieśniach weselnych słyszymy często o drużynie:

Marysia się pani matki pytała,
Na co się ta drużyneczka zebrała?
– Oj, na twoje, moja Maryś, wesele
Zaprosiłam miłych gości tak wiele.
Przy wzywaniu do błogosławienia panny młodej śpiewają:
A w czystem polu rószczka stoi.
Hej, rozwijaj się, czerwona kalino!
Hej, zabieraj się, marysina drużyno!
– Już się zebrała, mam jej zadosyć,
Mam ja ojczeńka, muszę go przeprosić.

W ten sam sposób śpiewają w dalszym ciągu do matki, braci, sióstr i wszystkich z rodu panny młodej. W drodze do kościoła śpiewają:

Jedzie Marysia, jedzie,
Drużynę z sobą wiedzie,
A starostowie za nią,
Jako za jaką panią.
Przed wejściem do kościoła:
Parą, drużyneczka, parą –
Niechże nas ludzie chwalą i t. d.

lub:

Oj, parami, panowie drużyna!
A po ślubie:
Idzie wesele z kościoła,
Wszystka drużyna wesoła.
Po uczcie zaś, gdy wzywają do tańca:
Oj, a z za stoła drużyneczka, z za stoła,
Niech nam będzie panna młoda wesoła.

Teraz zobaczmy, z kogo się składa ta drużyna weselna? Składa się ona przedewszystkiem z dwuch rodów, łączących swoje dzieci w stadło małżeńskie, z orszaku pana młodego czyli jego drużbów i z orszaku panny młodej czyli jej drucheń, wreszcie z wszystkich przyjaciół i sąsiadów rodziców panny młodej, zaproszonych na wesele. Ponieważ już w dzielnicach książąt piastowskich każdy ziemianin dążył do sprawowania jakiegoś choćby tylko tytularnego dworskiego i zarazem ziemskiego urzędu, więc i w uroczystościach domowych tych ziemian odbić się musiał ten ustrój hierarchiczny, którego echa dotrwały aż do naszych czasów w obyczaju weselnym kmieci polskich. A więc wszyscy na weselu tych kmieci mają pewne tytuły, niejako urzędy i obowiązki. Wszyscy mężczyźni są „drużbami, swatami, starostami”, żony swatów i starostów są „swachami i starościnami”, wszystkie dziewczęta są „druchnami” czyli „drużkami” panny młodej. Jedna z druchen, zwykłe najdorodniejsza i najroztropniejsza, jest „starszą” druchną panny młodej, inne „młodszemi” czyli przydanemi starszej i stąd zwane w niektórych okolicach „przydankami”. Starszą druchnę wybiera sobie panna młoda z pośród dziewcząt pokrewnych i najlepiej świadomych obyczaju i pieśni weselnych. Do niej, oprócz niektórych weselnych obowiązków, należy wszędzie, a szczególniej u ludu wielkopolskiego, utrzymanie czystości w domu i w izbie. Nad Sanem i Wartą wszystkie młodsze druchny zowią się „swachnami” i „swachniczkami”, a bywa ich niekiedy na jednem weselu po kilkanaście. Na Wołyniu bywa po dwie starsze druchny. Nad Dniestrem młodsza drużka zowie się pod-drużką (pid-drużka). Na Białorusi, oprócz starszej i młodszej druchny, inne zowią się „prydankami”. Nazwa ta była niegdyś powszechną w całej Polsce, a Zbylitowski w swej „Przyganie” powiada, że „drużki przydanki usługiwały na weselu pannie młodej”. Nieżonaci bracia i krewni panny młodej są jej drużbami i przy obrzędzie rozplecin bardzo ważną odgrywają rolę. W Krakowskiem starościny i swachy zowią się „swaczki”, „swaszki i swaki”. W Sandomierskiem bywają po dwie starościny, z których jedna jest „starszą”. Nad Pilicą starościna zowie się „dziewosłębiną”. Na Litwie starościna zowie się „swacią”; na zamożnych weselach bywa po dwie „swacie”, do których należy upieczenie korowaja, uparzenie krupniku czyli wódki z miodem i t. d. W języku litewskim swacia zowie się „swoka” (w Krakowskiem „swaka”). Na Białorusi bywają trzy swachy, z których matka chrzestna panny młodej jest starszą swachą i zajmuje starsze miejsce za stołem weselnym. Najmłodsza swacha zowie się „maładzicą”; te, które pieką korowaj, zwane są „korowajnicami”, a mężczyźni, którzy im przy tern zajęciu pomagają – „korowajnikami”. W pieśni wołyńskiej słyszymy o „starszej
korowajniczce”. Kucharka należy poniekąd także do drużyny weselnej i ukazuje się po uczcie i w odpowiednim tańcu. W wielu okolicach Litwy do drużyny weselnej należy kobieta, która spełniała rolę akuszerki przy przyjściu na świat panny młodej, a teraz jest poważną staruszką i otrzymuje od swatów podarki. Starosta czyli swat, dziewosłąb, który przybywał z młodzianem prosić o rękę panny młodej, jest teraz jakby gospodarzem w domu weselnym. Zowią go w różnych okolicach rozmaicie: swatem, rajkiem, starostą, a jest on jakby mistrzem obrzędowym na weselu, bo jako człowiek starszy jest przedstawicielem tradycyi obyczaju, z którym młodzież dopiero się zapoznaje. Pod Krakowem zowią go jako dziewosłęba „swachem, swakiem, swatem i starym”. Nazajutrz po zrękowinach wozi on oblubieńców do miasta, gdzie ci kupują wianki i inne przybory, a musi być człekiem roztropnym i umieć oracje weselne, które niegdyś na weselach szlachty polskiej najważniejszą grały rolę, a dotąd przez lud są bardzo obserwowane i cenione. W Wielkopolsce godłem urzędu „swacha” czyli starosty weselnego jest bizun, jako symbol zwierzchności. W wielu stronach bywa po dwuch starostów. Nad Dniestrem starosta ze strony panny wydawanej zamąż zowie się „starostą dańskim” albo „domowym”, drugi zaś ze strony pana młodego, jako biorącego żonę, zowie się „starostą brańskim”. Na Białorusi „swat” musi umieć także wiele oracyi weselnych, a z prawa zwyczaju zasiada przy stole drugie miejsce po panu młodym (Tygod. Wil. r. 1819 VII). Nad Pilicą zowią go „swatem” i „dziewosłębem” (Bibl. Warsz. rok 1847, II). W Lubelskiem „starosta weselny” postępuje na czele drużyny weselnej z chorągiewką w ręku. W wielu okolicach do starosty należy krajanie korowaja. Sama nazwa „starosty”, tak w Polsce, jako i na Rusi, jest starożytną i stosowana była już w wiekach średnich do rozmaitych urzędów oraz godności. Starostowie byli namiestnikami panujących w danej prowincyi, okolicy, powiecie, zamku czyli grodzie, t. j. przedstawicielami zwierzchniej władzy, którą też w obrzędzie weselnym dzierży starosta weselny. W wielu stronach zwłaszcza Litwy i Rusi nazywają starostę weselnego „marszałkiem”, ale i ta nazwa niewiele młodsza od starosty, tylko że językowo obcego jest pochodzenia. Już bowiem książęta Piastowscy, pod wpływem kultury zachodniej, przyjęli od sąsiednich książąt niemieckich zwyczaj mianowania marszałków na swych dworach. W dokumencie polskim z r. 1263 jest już wymieniony submareschalcus, t. j. podmarszałek, a więc marszałkowie musieli być już pierwej. W r. 1271 marszałkiem Bolesława Pobożnego, księcia kaliskiego, był niejaki Sędziwój. W miarę przybywania dokumentów spotykamy coraz gęściej i marszałków, najprzód w dzielnicach zachodnich, potem naśladownictwo kultury polskiej przenosi ich na dwory książąt, kniaziów i panów nad Niemen, Dniepr i Dźwinę, a gdy przewodniczyli na dworach możnych, więc potem i szlachcic litewski, gdy swatał i przewodniczył na weselu u drugiego szlachcica, uczczony był także tytułem marszałka. Co się zaś działo u szlachty możnej, naśladowała to uboższa, naśladowały rodziny oficjalistów dworskich i kmieci przy dworze osiadłych, i tym sposobem urabiał się obyczaj narodowy czyli cywilizował i rozwijał na tle prostych, grubych i niewystarczających zwyczajów pierwotnych. Nie potrzeba też było wiele czasu na podobne przeobrażenia, bo już w wieku XVIII miała charakter starej tradycyi u ludu nad Bugiem i Dniestrem organizacja drużyny weselnej złożonej: z marszałków, starostów, podstarościch, chorążych, podchorążych, czaszników (podczaszych), pisarzów i sędziów. Pieśń ludu pińskiego nazywa starostę weselnego „mówistą” („Piosnki gminne ludu piń”, Wilno, 1851 r. ob. str. 78). Jest on w zwyczajach weselnych potomkiem w prostej linii słynnych „weselnych oratorów” szlacheckich z wieku XVI i XVII, tylko że w szlachcie oddawna zwietrzała już tradycja obyczaju ojczystego, a prosty chłop, pińczuk, lepiej ją przechował, choć się nie nazywa, jak jego dziedzic, konserwatystą. Piszący to widział jeszcze na weselu kmiecem w powiecie Bielskim postać weselnego starosty, zwanego tam „marszałkiem”, który z powagą sędziwego kmiecia i najstarszego weselnego urzędnika, z bizunem w ręku, trzeźwy wśród podchmielonej drużyny, oznajmiał kolej obrzędów i przypominał każdemu jego obowiązki, gości na przeznaczonych zwyczajem miejscach przy stole usadzał, sam nie siadając, misy przy uczcie ustawiał, wydawał rozkazy „czasznikowi, poddrużemu” i innym, a zawsze, gdy zamierzał co mówić do weselników, bizunem silnie uderzał po stole lub tramie pułapowym i wołał: „proszu o hołos!” Na ten znak milkły pieśni weselników i uśmierzała się wrzawa wesołej drużyny, a marszałek przemawiał do niej głośno i stanowczo, przyczem rozśmieszył zwykle obecnych jakimś wesołym zwrotem i żartem. Całą świetność orszaku pana młodego stanowią jego drużbowie, których on stara się mieć jak najwięcej. W narodzie rycerskim nie pojmowano dawniej rycerza inaczej jak na koniu. Wszak widzimy nawet mieszczan krakowskich wyjeżdżających na spotkanie Zygmunta III wierzchem na 500 rumakach. Już Bartosz Paprocki w „Gnieździe cnoty” wyprowadza początek tłumnych i zbrojnych drużyn weselnych w Polsce jakoby od wydarzenia, że raz pewien rycerz polski, jadąc z drużyną swych przyjaciół po żonę, napotkał straż wojska nieprzyjacielskiego, którą pogromił i odtąd – jak sądzi Paprocki – wielkimi poczty jeżdżą zawsze panowie młodzi. Szlachta już w wieku XVIII przestała po rycersku, t. j. konno i w zbroi, towarzyszyć panu młodemu, ale lud przechował tradycję narodową znacznie dłużej i dziś jeszcze są okolice, gdzie drużba pana młodego za nic nie pojechałby wozem. Orszak jego drużbów składa się z samych kawalerów: braci, krewnych lub przyjaciół. Najdzielniejszy z drużbów jest „starszym drużbą”, inni młodszymi, i tych zowią młodzieńcami, młodziankami, przydany zaś starszemu w jakim obrzędzie zowie się „przydankiem”. U boku mają bizuny, jako zaś znak honorowy, białe ręczniki i bukiety. Na Kujawach przepasują się przez ramię ręcznikiem oszytym czerwoną wstążką lub tasiemką. W Krakowskiem ręczniki te drużbowie zaczepiają u żupana, nad Dniestrem u pasa, na Wołyniu tak samo, jak w Wielkopolsce, noszą je przez ramię. Na Podlasiu i Mazowszu nadnarwiańskiem, jeszcze w latach 1860 – 70 widywaliśmy u włościan i zamożniejszej szlachty zagonowej po 12-tu konnych drużbów w orszaku pana młodego. Na Litwie marjampolskiej bywało ich także po kilkunastu, zwanych po litewsku brolej, t. j. bracia, lub draugas, t. j. druchowie. W Wiłkomierskiem zwano ich „podmłodziankami”, a jeden z nich przez cały czas wesela błaznował. Bez błazna takiego nie mogło się obejść w starożytnej Polsce żadne wesele, co w zwyczaju weselnym lud w niektórych okolicach dotąd zachowuje. Kapela godowa także do drużyny weselnej należy. Główny weselny grajek jest swykle skrzypkiem; zowie się on nad Pilicą „wesółek”, w Sandomierskiem „wesołuch”, na Podlasiu tykocińskiem „wesółko”, na Rusi litewskiej „wesiołko”, u górali „huślarz”. W zakończeniu tych wiadomości o drużynie weselnej przytoczymy tu wyjątek z pięknej starej pieśni mazowieckiej, śpiewanej niegdyś przy puszczaniu wianków na nurty rzek w noc świętojańską. Pieśń ta, opisująca rzewnie drużynę weselną rycerza, który utonął, rzuciwszy się do wody, za wiankiem, płynącym była niewątpliwie znana niegdyś całemu narodowi, ale gdy piśmiennictwo drukowane wyparło podobne śpiewy z ust tych ludzi, którzy książki czytali, pieśń i melodję przechowały dziewczęta wiejskie do naszych czasów.

Z tamtej strony jezioreczka panowie jadą.
Hej! hej! mocny Boże, panowie jadą!
Jeden mówi do drugiego: wianeczek płynie.
Hej! hej! mocny Boże, wianeczek płynie.
Drugi mówi do trzeciego: dziewczyna tonie.
Trzeci skoczył, konia zmoczył i sam utonął.
Oj idźże ty, wrony koniu, z siodłem do domu,
Nie powiadaj mej mateńce, żem ja utonął,
Ale powiedz, wrony koniu, żem się ożenił:
Cóż było za ożenienie – w wodzie tonienie.
Cóż była za panna moda – w dunaju woda.
Cóż tam była za drużyna – ta wodna trzcina.
Cóż tam były dziewosłęby – nad wodą dęby.
Cóż tam byli za drużbowie – w wodzie rakowie.
Cóż tam były za druchniczki – w wodzie płociczki.
Cóż tam było za łożeńko – w wodzie dziarenko.
Hej! hej! mocny Boże – w wodzie dziarenko.

Stara melodja tej pieśni z towarzyszeniem fortepianowem, dodanem przez Zygmunta Noskowskiego, znajduje się w dziele Glogera „Pieśni ludu”, Kraków, 1892 r. str. 20. Obszerny zaś rozdział p. n. „Drużyna weselna” ob. w książce „Obchody Weselne” (Kraków, r. 1869, roz. VII str. 119), napisanej przez Glogera, ale wydanej pod pseudonimem „Pruskiego”.
Drwal, robotnik, który ścina i rąbie drzewo. Mączyński w swoim słowniku z r. 1564 nazywa porównawczo „drwalem” człowieka „tak na rzeczy jako i obyczajach grubego, niewdzięcznego”. Przed wprowadzeniem węgla kamiennego w powszechny użytek, utrzymywała się w większych miastach z rąbania drew dość liczna klasa ludzi, którzy jednak po większej części tylko na zimę dla zarobku tego z zagród wiejskich przybywali. Mieszkający wówczas w Warszawie młody i zdolny malarz Pęczarski odtworzył pędzlem w r. 1840 dwuch drwali warszawskich z towarzyszącą im nieodstępnie siekierą i piłą. Ubrani są już trochę z miejska, tak jak chodzili latem, lubo ubiór ich zimowy tem się tylko różnił, że zwykle pod opończę kładli kożuszek, a na głowę czapkę rogatą granatową z siwym barankiem. Obrazek podany tu w podobiźnie znajduje się w zbiorach Glogera w Jeżewie.
Dryakiew lub Drjakwia, stara nazwa lekarstwa, mającego jakoby leczyć ukąszenie jadowitych zwierząt. Podług Karłowicza, wyraz ten jest spolszczeniem greckiego theriakos (domyśla się antidotos) – zwierzęcy, t. j. przeciw-zwierzęcy. W Krescencjuszu średniowiecznym czytamy: „Proch ze skórek bobkowych przeciw wszelkim jadom jest prawa dryakiew”. Marcin z Urzędowa pisze: „Czosnek jest dryakiew chłopska, bo w nich gorąco przyrodzone pomnaża”. Siennik powtarza to słowami: „Czosnek dobry bardzo jest ludziom prostym, którzy jadają grube rzeczy, tedy trawi w nich te karmie, a przeto jest ich dryakiew”. Kochowski nie bardzo wierzy w skuteczność tego lekarstwa, bo powiada, że „nie tak dobra dryakiew z rozmaitych gadzin zgotowana, jako jałmużna”. Dryakiew jest jednym z najdawniejszych tworów sztuki aptekarskiej; znana była już w odległej starożytności i przyprawiana w różnych czasach na rozmaite sposoby, o których dość obszernie traktuje wydany w Warszawie r. 1788 „Dykcyonarz powszechny medyki” (str. 709 do 713). Dryjacznikami nazywano olejkarzy, którzy robili, przedawali i roznosili po kraju różne olejki, a przedewszystkiem kadzidła, lubczyki
i dryakwie.
Drygant, dryś, tak nazywano dawniej ogiera, stadnika. Knapski nie zna jeszcze wyrazu ogier. Dorohostajski w „Hippice” pisze: „Ludzie rycerscy częściej wałachów, niż drygantów używać zwykli.” Klonowicz zaś w „Worku judaszowym”: „Szedłeś z domu drygantem, wrócisz się wałachem, otrzebił cię rzezimieszek”. Najdosadniej wyraża się „Lekarstwo na uzdrowienie Rzeczypospolitej” (r. 1649) w słowach: „Kazałbym takowe dryganty, co około cudzych żon rżają, powałaszyć”. Karłowicz twierdzi, że wyraz drygant jest rdzennie polskim i pochodzi od słowa: drygać, podrygiwać.
Drygawka, narzędzie flisackie, zwykle sosnowe, w rodzaju wiosła od 30 do 40 stóp długie, służące do kierowania tratew, z wodą płynących. Część najszerszą w wodzie nurzaną oryle nazywają piórem, drugi koniec w ręku trzymany komulcem lub komolcem. W połowie długości drygawki jest t. zw. podgardle czyli miejsce nieco wycięte, w którem drygawka spoczywa na siodle między dwoma wbitymi w siodło dębowymi kołeczkami, które zowią dulkami.
Drygubica, drugubica, tryhubica, sieć potrójna, używana na ryby i na ptaki. Składa się z sieci środkowej gęstej i cienkiej i dwuch bocznych, grubszych, z wielkiemi okami. Karłowicz ma słuszność, twierdząc, że nazwa tej sieci pochodzi nie od huby, t. j. gęby (jak chce Nosowicz), ale od try, t. j. trzy i gub, przegub – fałda. Środkowa bowiem ściana powinna być nie naprężona, jak zewnętrzne, ale fałdująca się wolno, tak żeby ptaki lub ryby, uderzywszy w nią, przewlekały siłą uderzenia przez wielkie oka ścian zewnętrznych i wikłały się bez wyjścia. Już średniowieczny Krescencjusz powiada w tłumaczeniu polskiem z XVI wieku, że na rzekach i na szerokich wodach miewają sieć, którą transversarium, u nas drgubicą zową abo mrzeźną, ze trzech sieci złożoną. Kluk powiada, że sieć ta zastawia się jak ściana w wodzie od brzegu do brzegu i że zna także drygubice zastawiane na słomki. Bywały drygubice i podwójne, t. j. nie z trzech sieci, ale z dwuch (gęstej i rzadkiej) złożone, a taka zwała się drygą.
Drzemka. Lud słusznie odróżnia sen od drzemki. W piosnce ludowej, śpiewanej dzieciom, widzimy uosobiony sen i drzymotę:

Chodzi sen koło okien
A drzymota koło płota,
Pyta sen drzymoty:
Gdzie będziem nocować?
– Gdzie chatka cieplutka,
Gdzie dziecina malutka.

Drzewce albo drzewiec, drzewo – drążek kopii, piki, dzidy, oszczepu, włóczni, rohatyny. Husarze mieli drzewca długie, dla lekkości wydrążone w środku z osadzonym na końcu grotem żelaznym. Cały zbiór takich dotąd przechowywany jest w zbrojowni zamku podhoreckiego. Bielski w kronice swojej pisze: „Władysława pod Warną głowę uciąwszy, Janczarowie na drzewiec wetkli i po wojsku nosili”. Stryjkowski zaś: „Każdy szlachcic za Kazimierza Jag. z każdego sta grzywien dochodu miał jezdnego z drzewcem na wojnę wyprawić; a pod jednego jezdnego z drzewcem, imieniem i osobą zamykali się trzy jezdni, bo jeden zbrojny z drzewcem musiał mieć przy sobie dwu drugich strzelców z kuszami.” Mikołaj Rej tak mówi o gonitwach: „Drzeweczko wziąć i z nim do pierścionka, albo do czapeczki pomierzyć.” W regestrach wojskowych z wieku XVI pomiędzy uzbrojeniem husarza wyliczano zwykle: pancerz, przyłbicę, tarczę i drzewo. Jan Tarnowski w Consilium rationis bellicae wyraża się: „pacholąt małych, co drzewa poniosą, aby na konie nie sadzali.” To się znaczy, żeby w szyku nie stawiano pacholąt, noszących w pochodzie kopje swych panów, którym gdy w szeregach kopje oddali, odjeżdżać sami byli powinni na miejsce, przez hetmanów wskazane. Na pogrzebach królów drzewce z proporcem, na którym był herb Korony i Litwy spuszczano grotem czyli ostrzem ku ziemi.
Drzewo genealogiczne, jak je nazywa Groicki: „drzewo krewności, mające w sobie jako pień i rózgi, początek rodzaju i rozmaite stopnie krewności.” Jest to uzmysłowienie rodowodu jakiejś rodziny, przedstawiające namalowany pień i jego konary z pozawieszanemi na nich białemi kółkami lub tarczami i wypisanemi na nich nazwiskami osób, do rodziny należących a pochodzących od jednego protoplasty, którego nazwisko umieszczone jest u dołu pnia. Coraz wyżej idą potomkowie w prostej linii, po gałęziach zaś i po gałązkach rozchodzą się boczne linje tegoż rodu. W Polsce podobne rysunki i malowidła, wzorowane na zagranicznych, rozpowszechniły się dopiero w wieku XVII, a w XVIII namnożyło się ich bez końca, tak że prawie w każdym zamożniejszym domu, zawieszone było na ścianie drzewo genealogiczne, mniej więcej udatnie nakreślone, odpowiednio do talentu artysty, którym był zwykle domowy „dyrektor” czyli nauczyciel, rezydent albo zakonnik, będący kapelanem domowym. Twórcom tym oczywiście chodziło więcej o wykazanie wielkiej dawności i rozległych koligacyi domu, w którym znajdowali chleb i opiekę, niż o ścisłość historyczną. Na wielu takich drzewach, robionych dla znaczniejszych rodzin, umieszczano portrety z podpisami. Obok drzewa zaś rozkładano mitry, buławy, infuły, laski i t. p. oznaki władzy i dostojeństw, przydając prócz tego obrazki emblematyczne, dawność rodu przypominające, jak: arkę Noego, wilczycę, karmiącą założycieli Rzymu (pod drzewem Sapiehów), Krakusa, zabijającego smoka i t. p. Pod względem sztuki sztycharskiej, godne są wspomnienia drzewa genealogiczne kniaziów na Lubniach Połubieńskich, Sapiehów, Radziwiłłów i Krasińskich. Drzewo Połubieńskich ułożył w r. 1675 dominikanin Michał Wojniłowicz, a sztychował w tymże roku Aleksander Tarasowicz w Hłusku, powtórnie zaś wydał je w niedawnych czasach w Rzymie Henryk Stecki, znany numizmatyk. Trzecią edycję w znacznem zmniejszeniu, ale bardzo dokładną, podała Wielka Encyklopedja powszechna ilustrowana, t. XVII str. 176. Przedstawia ono na konarach drzewa portrety Połubieńskich z żonami i ciekawem jest pod względem ubiorów współczesnych. Drzewo Sapiehów sztychował artystycznie J. F. Mylius w Warszawie r. 1734, a opisał Kossakowski w swoich „Monografjach”, równie jak drzewo Krasińskich. Bibljoteka ordynacyi Zamojskich posiada dwie odmienne edycje drzewa Sapiehów, odbite na żółtej jedwabnej materyi. Egzemplarz większy ma około 3 łokci wysokości a dwa szerokości i jest odbijany z 4-ch wielkich pięknie sztychowanych blach przez tegoż J. P. Myliusa w Warszawie, który sztychował i mniejszy w r. 1734. Drzewo Radziwiłłów, sztychowane r. 1740 przez Petera Bose w Gdańsku, przedstawia u podnóża pnia portret bajecznego Palemona, jako domniemanego protoplasty rodu. Bibljoteka Zamojskich posiada także wykonane na pergaminie drzewo Działyńskich. Tu należałoby zaliczyć pyszną edycję „Genealogii Szydłowieckich” Działyńskiego i ogromne „Drzewo genealogiczne Toporczyków,” olejno malowane na płótnie w Palermo dla Adama Tarły, wojewody lubelskiego. Słynny Wielądek, płatny heraldyk w drugiej połowie XVIII wieku, za pieniądze pisał ludziom próżnym genealogje ich rodów, wywodząc szlachtę polską od stworzenia świata i zacierając dokumenta autentyczne dla stworzenia genealogii fikcyjnych. Nie brakło więc u nas i facecjonalnych drzew rodowych. Godnem jest wspomnienia – pisze biegły heraldyk Jul. Błeszczyński – drzewo Ł....w z Grotkowa, skomponowane pod koniec XVIII wieku. Niesmaczne to malowidło przedstawia ponad drzewem Najświętszą Pannę, otoczoną dość liczną rodziną, a przy pniu drzewa zamaszystego szlachcica z czapką w ręku. Od ust Najświętszej Panny idą słowa ku szlachcicowi „Nakryj głowę, kuzynku.” Szlachcic zaś odpowiada: „Co tego, to uczynić nie mogę, Najświętsza kuzynko.” Jakiś potomek kniaziów czyli sołtysów wołoskich z ekonomii Samborskiej, uszlachconych dopiero za drugiego Sasa, kazał sobie wymalować potok genealogiczny, wypływający z gęstej chmury; na nim, jakby nawa, płynie herb Sas, najczęściej przez chłopów wołoskich uszlachcających się przybierany, rzeka zaś kończy się czterema imionami, pochodzenie rodziny od kniaziów de Bybel wykazującemi. Nad chmurą imię domniemanego protoplasty Bogorada, kniazia na Byblu, złotemi głoskami wypisane, choć pradziadek rzeczywiście zwał się Waśko Maćkowiąt, jak o tem przekonywają akta ekonomii Samborskiej. Nawet w drzewach rodów powszechnie znanych twórcy ich fałszowali bez ceremonii fakta historyczne. Widzieliśmy np. drzewo rodowe Potockich linii prymasowskiej, której protoplasta, uczony Paweł Potocki, drugą małżonkę miał Eleonorę Sołtykow, synowicę żony cara Aleksego Michajłowicza, poślubioną, gdy był jeńcem w Moskwie. Twórca jednak drzewa genealogicznego Potockich ożenił go z panną Sołtyk (Sołtykówną).
Drzeworytnictwo polskie. Już przed wynalazkiem druku wycinano na drzewie i odbijano na papierze wizerunki świętych i dzieje żywota Chrystusa Pana. Uprawiano tę sztukę po klasztorach, w tych skromnych – jak mówi Ad. Pawiński – jedynych przytułkach, gdzie wiedza i sztuka w wiekach średnich pielęgnowaną była. Kiedy w Niemczech ukazały się pierwsze druki z czcionek drewnianych, wcielono też niebawem i drzeworytowe ryciny do książek. W krótkim czasie drukarstwo tak się zbratało z drzeworytnictwem, że niemal wszystkie księgi XV i XVI wieku – o ile tylko treść pozwalała – ozdabiane były rycinami. Jak miejsce rękopisów pergaminowych zajęły książki drukowane, tak na miejsce miniatur kolorowych w owych rękopisach weszły teraz drzeworyty. Albrecht Dürer w początkach XVI wieku postawił sztukę drzeworytnicza odrazu na stopniu wysokiej doskonałości. Zaczęliśmy od tych wzmianek o drzeworytnictwie niemieckiem, ponieważ sztuka drzeworytnicza, wraz z nowym wynalazkiem druku, przyszła z Niemiec do Polski, a piszący o drzeworytach, znajdujących się w książkach, drukowanych w Polsce w pierwszej połowie XVI wieku, napotyka wielką trudność w ściślejszem oznaczeniu, co jest miejscowym naszym wyrobem, a co owocem pracy zagranicznej. Z początkiem XVI wieku drukarstwo w Krakowie już na silnej stało podstawie, ale drzeworytnictwo wymagało uzdolnionych rysowników i rytowników, na których odrazu zdobyć się nie mogła wychodząca z pieluch sztuka polska. Więc trudność usuwali drukarze krakowscy w ten sposób, że sprowadzali z Norymbergi i Pragi czeskiej gotowe już drzeworyty do dzieł, w przekładzie polskim wychodzących. Tej okoliczności zawdzięczać należy, że w XVI wieku rozpowszechniło u nas drukarstwo cały szereg pięknych utworów, które wyszły z pod ręki wielkich mistrzów niemieckich i wiele przyczyniły się zapewne do uszlachetnienia smaku artystycznego w Polsce. Do takich prawdziwie pięknych dzieł należy Baltazara Opecia „Żywot Wszechmocnego Syna Bożego Pana Jezu Krysta” z łacińskiego na język polski przełożony, jedna z pierwszych książek po polsku drukowanych u Wietora w r. 1522. Na drzeworytach, wcielonych do tego żywota, spotykać się dają znaki H. S. znakomitego mistrza Hansa Schäufeleina, użyte do niemieckiego tejże książki wydania. Cechuje je poprawność rysunku i głębokość kompozycyi, oraz wykonanie w odbiciu krakowskiem wcale staranne. Tegoż samego mistrza drzeworyty znajdują się robione w r. 1539 w innem wydaniu „Żywota Jezu Chrysta” z niewiadomego roku, które następnie spotykamy jeszcze w dziele tejże treści Wucheliusza, wydanem w Krakowie r. 1594 u Siebeneichera. Doczekało się też Pismo święte całkowicie pięknych rycin w wydaniach Szarfenbergerowskich Nowego testamentu w r. 1554 i Biblii Jana Leopolity z r. 1561. Na czele tego ostatniego dzieła umieszczony jest piękny wizerunek Zygmunta Augusta ze znakiem C. S. Takie zaś ryciny prawdopodobnie już na miejscu, t. j. w Krakowie, przez tamecznych rysowników były robione. Do rzeczy wyłącznie narodowych potrzeba było rysowników i rytowników miejscowych. Napotykamy też prawie od samego początku drukarstwa krakowskiego wizerunki wykonane na miejscu, których znikąd zapożyczyć nie było można i które też rzeczywiście, ustępując pod wielu względami pracom zagranicznym, wskazują, że są owocami sztuki, będącej jeszcze niemal w kolebce. Dajemy tu rycinę wyjętą z najdawniejszej książki polskiej, wydrukowanej r. 1521 u Wietora w Krakowie p. n. „Rozmowy, które miał król Salomon mądry z Marchołtem grubym a sprosnym, a wszakoż jako o nim powiadają, bardzo wymownym z figurami i z gadkami śmiesznemi.” Jedna z tych „figur” wyobraża Salomona i Marchołta, siedzących razem w komnacie. Król sześciokrotnie budzi chrapiącego brzydala, który mu odpowiada, że nie śpi, tylko myśli, iż zając tyle ma stawów w ogonie, ile w chrzepcie (grzbiecie) i t. d. Fabuła cała, jak wiadomo, jest przekładem z łacińskiego i była powszechnie znana i obcym. Do drzeworytów polskich należą wizerunki pomieszczane w księgach historycznych, zawierających treść czysto polską. Nie szczędzili drukarze krakowscy zabiegów, aby kroniki i historje ozdabiać licznymi wizerunkami. Wymownym tego dowodem jest jedna z najdawniejszych ksiąg historycznych, które się w Krakowie ukazały, a mianowicie łacińska kronika Miechowity: Chronica polonorum (r. 1521, u Wietora). Już sam inicjał, przedstawiający polskiego orła Zygmuntowskiego, świadczy, że to nie jest rzecz zapożyczona u obcych, równie jak cały szereg popiersi królów. Niektóre wizerunki są jakby kopją pieczęci dawnych. Pięknie wykonane portrety Zygmunta I i młodego Zygmunta Augusta, są zapewne wiernymi portretami wziętymi z rzeczywistości. Do najpoczytniejszych książek polskich należała Bielskiego Marcina „Kronika świata,” której w krótkim przeciągu czasu ukazały się 3 wydania, (w latach 1550, 1554 i 1564), a każde z nich ozdobione było licznymi drzeworytami, niewątpliwie w Krakowie robionymi. W końcu XVI wieku piękny wzór udoskonalonej w Polsce sztuki drzeworytniczej przedstawiają ryciny w Statutach Stan. Sarnickiego, wydanych u Łazarzowej r. 1597 (z cyframi G. B). W początkach XVII wieku, jak na Zachodzie, tak i u nas drzeworytnictwo powoli zaczęło upadać, ustępując miejsca rytowaniu na miedzi. Wprawdzie jeszcze niezłe ryciny dawała drukarnia Piotrkowczyków i bogactwem zabłysnął wydany w r. 1693 Kazimierza Haura „Skład abo Skarbiec znakomitych sekretów ekonomiej ziemiańskiej”.
Dubas, dziubas, rodzaj statku wodnego, wielkie koryto z kłody dębowej. Zdaje się, że pierwotne dubasy były to czółna z wielkich kloców dębowych, zwłaszcza wyrabiane w tych stronach Rusi, gdzie nie rosną sosny ani świerki, i to dało początek nazwie tych statków. W Vol. Leg. t. 3, f. 60, znajdujemy: „Rotman płaci od dubasa po trzy złote poboru.”
Duby smalone. Dubiel w staropolszczyźnie znaczył: głupiec, prostak. Mączyński w słowniku z r. 1564 pisze: „Głupi a grubi prości ludzie, dubielowie.” Wyraz ten przerobiony został z niemieckiego Döbel, znaczącego to samo. Duby smalone mają niewątpliwy związek z wyrazem dubiel czyli głupiec, ale w jaki sposób powstało to wyrażenie, trudno dziś wyjaśnić.
Duchna, czapka nocna, szlafmyca. Miękkość i wygody, będące u dawnych Polaków w pogardzie, zaczęły się zagęszczać między paniętami za czasów Saskich. Duchenka złotą i srebrną nicią w różne wzory haftowana, płótnem od potu obszywana, bywała zwykle podarunkiem damy dla kawalera, siostry dla brata, zakonnic dla dobroczyńców klasztornych. Potocki w „Poczcie herbów” pisze w wieku XVII:
Hełmem się pieczętujesz; pierzyny i kuchnie
Pilnując, dalekoćby piękniej było w duchnie.
Kolberg powiada, że dotąd „duchenka” u ludu kujawskiego zowie się czapka biała, płócienna, niby szlafmyca, wkładana na głowę umarłych starych ludzi. Jest to jeden z tysiącznych szczegółów, wskazujących, jak dawny obyczaj ludu urabiał się na wzorach obyczaju klas wyższych.
Duchowieństwo. Wobec nieokiełznanych namiętności, nieokrzesanych obyczajów i grubej ciemnoty społeczeństw średniowiecznych, stan duchowny już przez to samo, że dzierżył w swem ręku monopol nauki i oświaty, był wielkiego znaczenia, bo prawie jedynym czynnikiem humanizmu, cywilizacyi i kultury. Oczywiście wynikała stąd olbrzymia przewaga tego stanu w stosunkach średniowiecznych, bo inaczej być nie mogło. Cywilizacja bowiem po wszystkie czasy w życiu społeczeństw dawała przewagę oświacie nad ciemnotą. Wszystko, co się wówczas działo – mówi Szajnocha o wieku XIV – działo się przez księży i zwykle dla księży. Całe życie ówczesne, z swoim strojem, językiem, obyczajem, każdą chwilą istnienia, duchowną miało barwę. Wyraz „kleryk” obejmował zarazem w sobie wszelką naukowość. Oprócz urzędujących sług kościoła, snuły się wszędzie chmury kleryków wędrownych. Sami zakonnicy bronili się od natłoku przybyszów ustanawianiem opłat za przyjęcie do klasztoru. Ludzie świeccy żonaci i bezżenni zostawali tercjarzami. Stan duchowny, wsiąknąwszy w siebie wszelkie żywsze umysły wieku, przepełniał wzajemnym odpływem każdą dziedzinę czynności ludzkiej. Burzliwość czasu zamieniała nieraz biskupów w wojowników i wodzów. Niezliczone mamy przykłady księży rycerskich. Prawie cały stan ambasadorski składał się wyłącznie z duchownych. Księża średniowieczni byli najlepszymi gospodarzami. Sam Kazimierz Wielki nie mógł dla dóbr królewskich w ziemi krakowskiej znaleźć lepszego zarządcy, jak późniejszego biskupa Bodzantę. A gdzież handlownik nad arcybiskupa Mikołaja, który własnymi okrętami prowadził nadzwyczaj korzystny handel mąką i słoniną aż do wybrzeży flandryjskich. Uroczystości kościelne ze swoim napływem pobożnych zewsząd gości bywały zarazem jarmarkami. Klasztory trudniły się wyrobem sukien, ogrodnictwem. Mnich, według powszechnego podania, wynalazł proch; długo też po większej części mnisi go przyrządzali. Pożarem celi alchemicznej w klasztorze św. Trójcy gorzał w r. 1462 Kraków. Księdza znajdujem budowniczym zamku włodzimierskiego. Ksiądz Wojsławski buduje książętom mazowieckim kościoły, np. w Wiźnie nad Narwią, z osobliwem sklepieniem. Ksiądz dzierżawi żupy wielickie. Niższego rzędu duchowni parali się kramarstwem i rozmaitemi rzemiosłami. Prałaci i biskupi dążyli do osiągnięcia dostojeństwa udzielnych książąt świeckich. Niedość że biskup wrocławski kupnem ziemi grotkowskiej a biskup krakowski uksiążęcił się kupnem siewierskiej, ale nawet proboszcz z Sielunia na Mazowszu urościł sobie prawo do mitry świeckiej i jako książe sieluński nad okoliczną szlachtą directum dominium wywierał. W takim stanie wszelka krew życia – jak wyraża się Szajnocha – biła w duchowną część ciała narodowego. Ona to wniosła ofiarami pobożnemi trzecią część Węgier w posiadanie duchowieństwa. Królowie czescy musieli wzbraniać dalszych zapisów dóbr kościołowi, a nawet w Polsce uciekał się obyczaj ziemski do podobnego środka. Mimo to, płynęły ziemie i złoto szerokim prądem w morze duchowne. Biskup wrocławski zwał się powszechnie „złotym biskupem.” W spisie skarbów i kosztowności jednego kościoła gnieźnieńskiego, chowanych czasu wojny w twierdzy chęcińskiej, pomiędzy mnogością innych naczyń, krzyżów i obrazów kruszcowych liczono samych kielichów złotych 400 (Spis rzeczy kość. Gnieźń. przy Mart. Galii Chron. wyd. Bandtkie, str. 383). Skarby kościelne przydawały się jednak nieraz w wielkich potrzebach kraju jako zastaw na pożyczenie pieniędzy. I tak czytamy w Długoszu, że gdy w r. 1455 wyprawa na Krzyżaków została zachwiana brakiem pieniędzy na żołd dla wojska najemnego, a podatek łanowy nie przyszedł do skutku, za zezwoleniem przeto Jana Sprowskiego, arcybiskupa gnieźnieńskiego, tudzież Jana biskupa włocławskiego (kujawskiego) i Jędrzeja biskupa poznańskiego i po przyjęciu od króla i panów rady rękojmi, zapewniającej kościołowi zwrot skarbów i własności, zabrano z kościołów trzech djecezyj: Gnieźnieńskiej, Włocławskiej i Poznańskiej najszacowniejsze naczynia i klejnoty, które hojność wiernych poświęciła ku czci Boga i świętych Pańskich. W tymże Długoszu znajdujemy wiele innych szczegółów o duchowieństwie średniowiecznem w Polsce. Kiedy Ludwik, król węgierski i polski, wielu dręczony słabościami, prosił króla francuskiego, aby mu zdolnych jakich przysłał lekarzy, ten wybrał mu polaka Jana Radlicę, medycyny doktora, który przez lat kilkanaście dla wydoskonalenia się w tej nauce po Francyi podróżował i w Montpellier przesiadywał, później zjednał sobie wielką wziętość u króla Ludwika i panów polskich, a jako duchowny, został w r. 1382 biskupem krakowskim. Duchowieństwo opiekowało się w swoich dobrach górnictwem. W r. 1410 na drodze z Wysokinic do Kozłowa leżały rudnie żelazne biskupie, „ad ferrifodinam archiepiscopalem.” Gdy Jagiełło w tymże r. 1410 ciągnął na wyprawę pruską, Jakób biskup płocki miał w starożytnym kościele czerwińskim kazanie w polskim języku do całego rycerstwa. „Tą dziwnie do serca trafiającą mową wszystkich rycerzy umysły do walki i obrony ojczyzny przeciw nieprzyjacielowi pobudził i zapalił.” O Bartłomieju Świrenkowiczu powiada Długosz, że obrany w r. 1470 biskupem wileńskim, z urodzenia litwin, „człowiek gminnego i chłopskiego stanu, ale pełen cnoty.” Zmarły r. 1479 Grabowski, biskup chełmski, „mąż zacny i pełen ludzkości, prawie wszystkich Polaków uważał za swoją rodzinę i krewnych.” Do stanu duchownego początkowo każdemu przystęp był wolny, t. j. zarówno szlachcie jak nieszlachcie, czego przykład widzieliśmy na biskupie wileńskim Świrenkowiczu. Później jednak, gdy dostojnicy kościoła byli zarazem i dostojnikami państwowymi, przewodnikami i zwierzchnikami panów i szlachty, wówczas na dostojeństwa kościelne, z wyjątkiem kilku mających stopnie doktorów, oczywiście mogła była być promowana sama szlachta. Biskupi z wojewodami i kasztelanami składali Senat, nazywany Radą. Panowie Rady byli więc duchowni i świeccy, pierwsi, t. j. biskupi, nazywani praelati; drudzy świeccy nazywani barones, proceres. Sprawowali także duchowni niektóre świeckie urzędy: kanclerzy, referendarzy, sekretarzy. Kustoszem koronnym, t. j. dozorcą klejnotów koronnych, mógł być tylko duchowny. Zato do sądów świeckich nie dopuszczano duchowieństwa; księża nie mogli być pisarzami ani patronami (Vol. leg. I, f. 530). Staroście atoli wolno było mieć pisarza duchownego. Pisarzami aktowymi czyli notarjuszami mogli być duchowni (Bandtkie o Notarjacie str. 416) Po ustanowieniu Trybunału, w sprawach, w których duchowni byli stroną, należeli do składu sędziów deputaci z duchownych przez kapituły wybierani i mieli swego prezydenta. Karanie duchownych należało do ich przełożonych pro poenis solis personalibus, spirituales personae ad jurisdictionem spiritualem; zakonnicy ad superiores odsyłani być mają (Vol. leg. VII f. 30, 582). Między stanem duchownym a świeckim zachodziły nieustanne spory o jurysdykcję i o dziesięciny.
Duda. Starodawny instrument słowiański dęty. Al. Poliński powiada, że instrument ten składał się z dwuch piszczałek trzcinowych, różnej długości, złączonych, jak flety podwójne, greckie i rzymskie, jednym pyszczkiem (mundsztukiem). Każda z piszczałek posiada 3 dziurki, stąd też na dudach można wygrywać melodje dwugłosowe. Jest stare przysłowie: „Graj duda przed sienią, da ci pan pieczenią”.
Dudek ob. Dydek.
Dudki, tak nazywano w aktach grodzkich, ziemskich, kościelnych i wojskowych księgi formy połowicznej, t. j. długie jak arkusz kancelaryjny, a szerokie jak połowa półarkusza. Używano tego formatu najwięcej i najpóźniej na Mazowszu. Metryki chrztu przy kościołach parafjalnych były w wieku XVII prawie wszędzie wpisywane w dudki.
Dudy, instrument muzyczny, znany w całej Europie od wieków, zwany także kozą albo wołynką i niewłaściwie kobzą. Moraczewski pisze, iż w wieku XVIII znano go już tylko w niektórych okolicach Wielkopolski. Gołębiowski pisze: „Dudziarz dmie w piszczałkę przyprawioną do skórzanego worka, który gniecie pod pachą, aby głosu i tonu dobył.” Kolberg powiada, że „składa się ona z miecha czyli worka ze skóry koziej lub baraniej z przyczepioną u jednego końca piszczałką. Przez nią to grający, gniotąc trzymany przed sobą miech lewem ramieniem, wpuszcza do niego wiatr potrzebny do zadęcia szałamai czyli piszczałki, uczepionej u drugiego końca miecha; ta wówczas, dostateczny otrzymując wiatr, wydaje odgłos wedle nakazu palców obu rąk, wybierających melodję po jej grzbiecie, opatrzonym dziurkami na kształt fletu. Z miechem jest jeszcze w styczności parę innych piszczałek, głosami zwanych, jednotonnie zwykle brzmiących unisono.” Dudy były niegdyś w Polsce instrumentem powszechnie używanym zarówno u wszystkich stanów. Sławny pogromca Turków, Samuel książe Korecki, wzięty za czasów Zygmunta III do niewoli, pędzony pieszo do Stambułu, przygrywał na dudzie, by pocieszyć towarzyszów niedoli i lżejszym uczynić znojny pochód. Rej powiada, że szlachcic, kiedy sprosił na ucztę przyjaciół i sąsiadów, w oczekiwaniu latem na ganku, a zimą na piecu siedząc, wygrywał sobie na dudzie. Jan Kochanowski pisze o trzech dudarzach, przygrywających zabawie przy gorejącym stosie sobótki w Czarnym Lesie. „Zaniechaj regała – mówi Opaliński – jeżeli i na dudach zabeczeć nie umiesz.” Na Litwie było starostwo zwane Dudy, które sobie ktoś wyprosił u króla, przymawiając dwusłownością: „Weselejby było, kiedyby były dudy.” Mamy stare przysłowia: 1) Jak dudy grają, tak skaczą. 2) Jak dudy nadmiesz, tak grają. 3) Nie wie, w jakie dudy dąć. „Schować dudy w miech” znaczy to samo, co „zwinąć chorągiewkę,” umilknąć, ustąpić. Przysłowie: „niedźwiedź zdechł, dudy w miech,” zapisane przez Rysińskiego, pochodzi z tych czasów, gdy oprowadzający niedźwiedzie przygrywali na dudach. Dudami nazywane są metalowe piszczałki w organach a także wnętrzności zwierząt, razem wzięte: letkie, serce i wątróbka.
Dukat czyli po polsku „czerwony złoty” (monetę srebrną nazywano – białą, monetę miedzianą – czarną, a złotą – czerwoną). Pierwsze dukaty w Europie odbijane były we Włoszech w wieku XIII za Rogera II w Apulii, a że były monetą księstwa, więc od napisu, na nich umieszczonego, nazwane tak zostały. Od 1252 biła dukaty Florencja z napisem nazwy tego miasta, co było przyczyną, że zaczęto dukaty nazywać florenami. W końcu XIII wieku zaczęła bić dukaty Wenecja z wyobrażeniem doży Giovianni Dandolo, klęczącego przed Chrystusem, i z napisem w otoku: Sit T (ibi) Hte (Christe) dat (us) quem tu reg (is) iste ducat (us) – „niech ci, Chryste, będzie oddane to księstwo, którem rządzisz.” Wenecja była wówczas najhandlowniejszem miastem w Europie, więc i złota jej moneta nazywana od końcowego wyrazu dukatem, rozchodząc się szeroko po świecie, upowszechniła tę nazwę w wielu krajach i językach. Władysław Łokietek, ukoronowawszy się w r. 1320 i uznawszy konieczność mennicznej reformy w Polsce, zaprzestał bicia brakteatów, ale w samem wprowadzeniu nowej monety nie poszedł za przykładem Czech, lecz dał pierwszeństwo Węgrom, gdzie doznał był gościnności na tułaczce. Dlatego wprowadził do Polski tamtejszą rachubę na czerwone złote i w biciu tej nowej monety naśladował typ andegaweński, świeżo na pieniądzach węgierskich przez króla Karola Roberta wprowadzony. Dawne denary polskie, w wartości swej zniżone, stały się teraz monetą zdawkową. Dukat Łokietka, przedstawiony tu w rysunku, jest zatem pierwszym „czerwonym złotym” polskim. Na stronie głównej, gdzie przedstawiony jest król, siedzący na tronie, nosi on napis: Wladislaus Di(Dei) G(ratia) Rex. Na stronie odwrotnej św. Stanisław z prawą ręką wzniesioną do błogosławienia, w lewej trzymający pastorał. W otoku napis: S(anctus) Stanislaus Pol(oniae) E(piscopus). Na dukacie powyższym niema roku, bo nie było wówczas jeszcze zwyczaju kładzenia lat na monetach. Że jednak Łokietek ukoronował się w roku 1320-m a umarł w roku 1333-m, więc dukat jego z tej doby pochodzi. Jest on najrzadszym dziś ze wszystkich dukatów polskich, bo znany tylko w jednym egzemplarzu, znalezionym przez wieśniaka w okolicy Bochni i sprzedanym w temże miasteczku za 3 złr. żydkowi, który za 6 złr. odstąpił go obywatelowi Niedzielskiemu z Brzegów i Śledziejowic. P. Niedzielski przez lat kilkadziesiąt nie rozstawał się z tą najosobliwszą monetą polską, aż wreszcie nabył ją od niego za 4000 złr. do swoich cennych zbiorów (przewiezionych ze Stańkowa do Krakowa) hr. Emeryk Czapski, na kilka tygodni przed swym zgonem. Jest jeszcze inny z XIV wieku dukat z napisem Wenceslaus d (ux) p (oloniae)? i orłem polskim w końcu napisu. Przypisywano go błędnie Wacławowi księciu płockiemu, ale Lelewel twierdził, że należy do Wacława czeskiego, który, nabywszy od Gryfiny, wdowy po Leszku Czarnym, prawa, jakie ona sobie do Polski rościła, nim został jeszcze królem czeskim i polskim (1300 – 1305), już się księciem polskim tytułował. Później przekonano się, że dukat ten należy do rodziny Piastów i bity ze złota szląskiego około r. 1345 przez Wacława, księcia lignickiego. Ludwik i Warneńczyk, królowie polscy i węgierscy, tylko w Węgrzech dukaty wybijali wagi 3,55 grama, które napływały do Polski i przez parę wieków przy większych wypłatach wspominane były, do czasu upowszechnienia się w wieku XVI dukatów holenderskich. Od czasu Łokietka do Aleksandra Jagiellończyka, dukatów w Polsce nie bito. Dukat Aleksandra Jag. znał Kromer a opisał go w zeszłym wieku Köehler (Ducaten cabinet), nie podając rysunku. Podług tego opisu podrobiono go r. 1836 w Warszawie, lecz anachronizm w herbach zdradził falsyfikat. Dłuższy szereg dukatów polskich zaczyna się dopiero z r. 1528, kiedy w wydanej 16 lutego 1528 r. ordynacyi mennicznej postanowiono bić w Krakowie dukaty wagą i dobrocią kruszcu równe węgierskim po 56 sztuk z grzywny krakowskiej złota 23 1/2 karatowego, dodając pół karata srebra i odrobinę miedzi dla koloru, tak iżby grzywna menniczna zawierała 47 karatów czystego złota i jeden skojec srebra. Dukaty bite u nas z kupnego złota nie mogły być liczne, a wyławiane ciągle przez złotników dla dobroci kruszcu, dziś są bardzo rzadkie i w handlu numizmatycznym dochodzą niektóre do cen ogromnych, jak np. d. koronny Stef. Batorego, bity w Poznaniu r. 1586. W tym samym roku wybito dukat w mennicy wileńskiej z herbem podskarbiego Sapiehy. Wogóle dukaty koronne są bardzo rzadkie, a miast pruskich (Gdańska, Malborga) pospolite. W r. 1794 bito dukaty półtoraczne i potrójne z ofiarowanych poprzednio na koszta wojny przez kilka tysięcy osób naczyń złotych i obrączek ślubnych. Ostatnie dukaty z mennicy warszawskiej wyszły w r. 1831.
Dukt, linja graniczna, z łac. ductus, prowadzenie, kierowanie (linii granicznej), co jest w dawnem prawie polskiem najważniejszą częścią procesu o granicę dóbr prywatnych lub postępowania komisarskiego w królewszczyznach. Ze statutu wiślickiego nie widać, aby wówczas istniały sądy podkomorskie do sporów granicznych, ale już od początku XV w. sprawy podobne do sądu podkomorskiego należą. Na Litwie dopiero Statut III z r. 1588, wprowadzając podkomorzych powiatowych, wprowadził i proces graniczny koronny. Podkomorzy prowadził dukt graniczny podług kopców, zaciosów na starych drzewach, zeznania świadków, dowodów piśmiennych i przeświadczenia powoda lub pozwanego. W tym ostatnim wypadku dukt nazywa się „reduktem”. Ponieważ prawo polskie nie znało częściowego regulowania granicy, ulegającej sporowi, przeto podkomorzy zakładał swą jurysdykcję u trzech kopców węgłowych, węgielników, narożników, na zbiegu trzech dziedzin. Punkt taki narożny zwał się w prawie polskiem angularitus, triangularitus, acialitus, aciales angulares, a od tego kopiec: scopulus angularis, scopulus acialis. Początek granicy przy takim kopcu zwał się terminus a quo. Każdy punkt dalszy duktu granicznego nazywał się per quos, a punkt, zakończający ścianę graniczną, zwykle inny narożnik, zwał się ad quem, t. j. ten, do którego dukt dociągano. Podczas prowadzenia duktu podkomorzy wraz z komornikami, woźnymi, geometrą, stronami, świadkami obu stron i osobami do attentowania wezwanemi lub dopuszczonemi, musiał iść krok w krok za stroną, dukt czyniącą. Dukt oznaczano kopcami (ob.), a gdzie się to nie dało dla gęstości drzew, wielkie pnie mających, naciosami na drzewach, w grzązkich zaś bagnach – palami olszowymi. Zyskujący odgraniczenie czyli dukt wykonywał na jednym z wybitniejszych znaków granicznych przysięgę wraz z sześciu równymi sobie, że nic ziemi przeciwnej stronie nie ujął.
Dunaj oznaczał wogóle w pierwotnym języku polskim każdą wielką rzekę. W starych pieśniach ludu polskiego słowo dunaj nie oznacza znanej rzeki europejskiej tego nazwiska, ale każdą rzekę głęboką i cicho płynącą. Stąd wymieniany jest w tych pieśniach nieraz w liczbie mnogiej, np. „Za wodami, za bystremi, dunajami głębokiemi.” Dodawane są w różnych pieśniach dunajowi następujące określenia: bystry, głęboki, głęboczki, głębokośny, najgłębotszy, szeroki, wysoki (zapewne w znaczeniu brzegów). Dunajec przedstawia się językowo jakby mniejszy dunaj, syn wielkiego dunaju, tak jak „chłopiec” względem „chłopa” i „brataniec” względem „brata”. Najczęściej słyszymy o nim w pieśniach ludu krakowskiego. Stryjkowski w „Kronice” przytacza jako starodawną przypowieść: „Przebywszy Dunaj, do domu nie dumaj.” W zbiorze przysłów Rysińskiego jest pewna odmiana: „Zajachawszy za Dunaj, już do domu nie dumaj.” Przysłowie: „Przez morze przepłynął, na dunajcu zginął” oznacza, że nieraz łatwiej przebyć pełne morze, niż każdy bystry i głęboki nurt niewielkiej rzeki. W Nowotarszczyźnie jest wieś Dunajec, na Mazowszu zaś znamy trzy nazwy: Dunaj (ulica w Warszawie, wieś w parafii myszynieckiej na Kurpiach i folwark w parafi Żurominek). Jest także osada Dunaj w Łęczyckiem.
Dunin Piotr Włostowicz, magnat i wojownik z czasów Bolesława Krzywoustego, znany w podaniach narodu polskiego jako legendowy fundator 77-miu kościołów. Niektórzy kronikarze i heraldycy, ulegając śmiesznej manii wywodzenia ludzi rodów znakomitszych w Polsce z zagranicy, przypisali i Piotrowi Włostowiczowi, na zasadzie jego przydomku „Dunin,” pochodzenie z Danii. Inni wywodzili to nazwisko od miśnijskiego zamku Donyn, Dohna, położonego między Dreznem i granicą czeską, skąd jakoby rozeszli się przodkowie Piotra do Czech, Szląska i Niemiec. Pierwszy z dziejopisarzów polskich Naruszewicz wyraził wątpliwość o duńskiem pochodzeniu naszego możnowładcy. Ojciec Piotra nosił imię polsko-słowiańskie Włodzimierz czyli w skróceniu mowy potocznej Włost, Włast, i niema żadnego śladu, aby używał przydomku Dunin. Przydomek ten mógł powstać bardzo łatwo z powszechnego i odwiecznego w Polsce zwyczaju nadawania ludziom przezwisk od wojen i wypraw, w których brali udział, od narodów i krajów, do których podróżowali lub gdzie zostawali w niewoli. Prusakiem nazywano nieraz najrodowitszego Polaka, który w Prusiech przebywał; wiele rodów zagrodowej szlachty podlaskiej nosi dotąd dziedziczny przydomek „Szwed” od protoplasty, który chodził na wojnę szwedzką. O „Piotrku Właście” wiemy, że bywał w młodości towarzyszem wypraw wojennych Bolesława Krzywoustego, sięgających państwa duńskiego, więc i proste jest źródło jego przydomku. Przydomek taki był z pewnością nie jeden w Polsce piastowskiej i jagiellońskiej, a stąd i rodzin polskich, do dziś dnia go noszących, jest wiele. Jeden był tylko głośny ze znaczenia swojego i olbrzymiej fortuny w XII wieku „Piotrko Włast”, o którym mówią źródła polskie, ruskie i niemieckie, fundator klasz. kanoników reguły św. Augustyna na wyspie piaskowej we Wrocławiu, oraz klasz. św. Wincentego na t. zw. Elbingu pod Wrocławiem, a także kilkunastu kościołów w różnych stronach Polski, której Szląsk był wówczas jedną z rdzennie narodowych prowincyj.
Duńczewski Stanisław taką zyskał dla swego nazwiska anegdotyczną popularność i rozgłos jako wydawca kalendarzy, iż pominiętym tutaj być nie może. Urodzony r. 1701, zmarły r. 1766, pisał się „na częściach Łazów, Nowopolu, Żelaznym Chróście, Krzywonosie dziedzic, doktor obojga praw i filozofii, profesor astronomii w akademii Zamojskiej, trybunału ordynacyi Zamojskiej assesor, tudzież trybunału koronnego geometra przysięgły.” Wydał 6 dziełek rozmaitej treści, które nie uczyniły go sławnym, ale największy rozgłos zjednały Duńczewskiemu rozchodzące się po całej Rzeczypospolitej kalendarze, które pod jego firmą wychodziły corocznie od r. 1725 do 1769 p. n. „Kalendarz polski i ruski na rok Pański od Narodzenia Chrystusowego etc.”... Umieszczał w nich obok różnych często najniedorzeczniejszych wiadomości i lichych wierszy, nieraz ciekawe uwagi gospodarskie, astronomiczne i nie zawsze gruntowne artykuły historyczne. Pierwszy kalendarz Duńczewskiego wyszedł r. 1725 w Krakowie. Od r. 1728 widzimy już drukowane stale w Zamościu. W r. 1738 wyszedł jeden we Lwowie. Spotykamy w nich wiadomości o dawnej monecie polskiej, różne ciekawości krain przyległych Litwie i Polsce, o kopalniach w Polsce, opisanie etnograficzne Polski, o obrządkach pogańskich, życia królów polskich, o bezkrólewiu, konwokacyi, kapturach, elekcyi króla, koronacyi, osobie króla i królowej, ich dzieciach, o urzędach dworskich, dobrach stołu, popisie (okazowaniu), kwarcie ze starostw na wojsko koronne, o świętych Polakach, o rządzie, wolności, senacie, prymasach, kardynałach, biskupach i katedrach polskich, o ruskiej religii unitów i dyzunitów, o opactwach i t. d.
Dusza ob. Pasy.
Dworzanin. Już w średnich wiekach był w całej Europie obyczaj rycerski, że możni panowie brali uboższą młodzież na swoich paziów i giermków. Zamek pański był dla niej miejscem edukacyi i ćwiczenia się w zabawach rycerskich. Już w żywocie św. Stanisława, biskupa krakowskiego, czytamy, że dom jego składał się z wielkiego orszaku dworzan i sług. W Polsce, gdzie i chleba i szlachty było więcej, niż gdzieindziej, orszaki panów tworzyły się liczniejsze dla dodawania parady przy występach, spełniania rozmaitych zleceń pańskich i eskortowania w podróży. Magnaci naśladowali królów, usiłując dorównać im okazałością swoich dworów. Panów świeckich naśladowali dostojnicy duchowni, otaczając się całą rzeszą urzędników i dworzan, których ubierali w swoją barwę, nieraz bardzo kosztowną, dla popisu z bogactwem. Na spotkanie pierwszej żony Zygmunta Augusta, Elżbiety rakuskiej, w r. 1543 hetman Jan Tarnowski ubrał swój dwór po hiszpańsku. Hieronim Chodkiewicz, podczaszy litewski, prowadził za sobą 4-ech dworzan w czerwonym adamaszku, dwa hufce po 5-ciu ludzi w białym adamaszku, 8 hufców po 4-ech ludzi w srebrnych zbrojach i takichże przyłbicach, sam zaś przywdział zbroję złotą. Arcybiskup gnieźnieński Gamrat miał 224 konnych dworzan ubranych po polsku w szkarłatne żupany i w kontusze z materyi złocistej, albo w srebrne pancerze i czerwone czamary. Skrzydła zaś (zapewne usarskie) z białych piór strusich mieli w srebrnej oprawie. Łukasz Górnicki, naśladując włoskie dzieło Il libro del cortegiano Balcera Castiglione, wydał r. 1566 „Dworzanina polskiego”, w którym przedstawił, jakim być powinien młody szlachcic polski, polerujący się na dworze pańskim. „Taka gładkość niechaj będzie u mego dworzanina – powiada Górnicki – któraby nic niewieściego w sobie nie miała: bo i owa jedwabna postawa, słowa pieszczone, zemdlona mowa (aby się pokazali, iż z panów idą, którym i tego szkoda, że się mężczyznami porodzili) nie wiem, komuby się na świecie podobać mogła: mężczyzna ma być mężczyzna twarzą i postawą i słowy”..... „a jako skałą wiatr nie włada, tak poczciwego człowieka usty, ani chmiel, ani gniew, ani żal, chybać nie ma”.... „Na Dworze bywają turnieje piesze, turnieje konne, bywają szermowania, gonitwy przed panem, iżby się dworzanin dobrze popisał, musi być dobrym jeźdźcem, musi konia znać, wieść go pięknie i kształtnie na nim siedzieć, musi mieć rozumienie co któremu strojowi służy.” „Zasię morzpręgi, chodzenie po powrozie, by było pospolite, jednakbym ja swemu dworzaninowi tego nie dopuścił: bo to już coś na mietelnictwo (kuglarstwo) poszło, a szlachcicowi by kąska nie przystoi”.... „A nie tylko tańcować, ale i śpiewać, grać na lutniej nie sromota, zwłaszcza będąc o to proszony.” Najpożądańszą bez wątpienia – pisze Korzon – była służba na dworze królewskim (curiensis) przy pałacu (aulicus), albo przy pokoju, ale też i dosyć uciążliwa, jak widzimy z wierszowanego listu Andrzeja Morsztyna do Szumowskiego, dworzanina pokojowego króla Jana Kazimierza.

Niesłusznie Janie, niesłusznie to zową,
Co my służymy, służbą pokojową.
Co to za pokój? Co za wczas taki?
Włóczyć się z dworem, jako wilk za flaki,
Nie jeść kiedy chcesz, nie spać kiedy drzymie,
W deszcz bez opończy, bez czapki stać w zimie.
Słuchać psów wycie, chociaż nie myśliwy,
Przepić coć żyzne poślą z domu niwy,
Kłaniać się wszystkim, choć bolą kolana,
Każdego przywieść i sprowadzić pana.
Więc ani się zwiesz, kiedy nas jak z woru
Wysypią w różne drogi ode dworu:
Ty z przywilejem, ty biegaj z wiciami,
Ty z Opatowem, ty z Proszowicami
Umawiaj sejmik; ty biegaj do Lwowa,
Jeśli wyprawa na obóz gotowa?
Toż nas i teraz biegunka napadła
I za granicę obudwu rozkładla.
Jam już był dobrze cudzych krajów syty....
Przebyłem Węgry i na ich stolicy
Cesarskiej pokłon oddałem prawicy
I pańskie sprawy kończąc przy tym dworze,
Niosłem królewskie listy Leonorze.
Zwodziłem potem, gdzie szła sama głowa
Ojczyzny naszej (król), panów do Zborowa.
Potem tej zimy, nie żałując bicza
I ostróg, biegłem w Litwę od Łowicza,
I przeszedłem ją aże ku Dnieprowi,
Wielkiemu niosąc ordynans wodzowi i t. d.

Zato każdy dworzanin królewski miał dużo okazyi do pozyskania ze szczodrobliwości monarszej jakiegoś wójtostwa, królewszczyzny, urzędu, a zdolniejszemu służyła zwykle świetna dola. Autor przytoczonego wiersza wyszedł wkrótce na referendarza, a z czasem na podskarbiego wiel. koronnego. Wzrost fortuny Sobieskich poczyna się od Sebastjana (pochowanego w Tykocinie), który był dworzaninem Zygmunta I (aulicus noster) i otrzymał nadanie dzierżawy Pilaszkowiec. Dziad króla Jana III Marek i ojciec Jakób, zaczynali służbę publiczną od tegoż skromnego urzędu, jeden pod Batorym, drugi pod Zygmuntem III, zanim wyszli na senatorów. Dworzanie królewscy już od czasów najdawniejszych płacy stałej nie pobierali, dostawali tylko żywność ze stołu królewskiego i kosztowniejsze szaty. Każdy przeto musiał być zamożnym szlachcicem, żeby wystarczyć wydatkom. Mawiano też: „Błogo temu przy dworze, komu pług doma orze.” Uboższy szlachcic szukał chleba na dworach pańskich lub przy urzędach koronnych. Tak przy podskarbich znajdowali się dworzanie do wykonywania dorywczych zleceń, np. do podawania starostw nowo-obdarowanym posesorom. Dworzanin spisywał inwentarz podawczy starostwa, ze szczegółowym opisem zamku, wsi, powinności włościańskich i wszelkich dochodów, i doręczał nowemu staroście, od którego pobierał za tę czynność jakieś wynagrodzenie, ale pensyi żadnej nie miał (jak mówi Korzon) i na listę oficjalistów skarbowych nie był wpisywany. Magnaci utrzymywali licznych dworzan zarówno dla okazałości swoich dworów i orszaków, jak dla wygody w posłudze i potrzeby orężnej. Dzięki temu pożytecznemu w swoim czasie obyczajowi, młoda szlachta znajdowała sposobność do poznania świata, rozwinięcia umysłu i nabrania ogłady towarzyskiej, a biedniejsi znajdowali kawałek chleba. Rozum pański odbijał się zwykle w doborze i postępowaniu jego dworzan, stąd powstały przysłowia: 1) jaki pan, taki kram i 2) równe sobie sługi mam, tacy dobrzy jakem sam. Dworzanami zarządzał marszałek dworu. Wstawali rano i szli do kościoła lub kaplicy dworskiej, a po mszy św. i śniadaniu czekali na rozkazy przed komorą pańską, do której, wzywani po jednemu, otrzymywali rozmaite zlecenia. Głównym ich obowiązkiem było towarzyszyć panu wszędzie, czy to na krwawe boje, czy do stołu biesiadnego. Anglik Connor, lekarz króla Jana III, nie rozumiejąc obyczajowego szlacheckiego stosunku panów z dworzanami, gorszył się poufałością tychże w Polsce i pisał: „Goście zaproszeni na biesiady przyprowadzają ze sobą znaczną liczbę służby (dworzan), którzy tyle są niegrzeczni, iż nietylko zjadają panów potrawy przy oddzielnych stołach, nie zważając na panów, ale i wypróżniają przyniesione dla nich z winem butelki”. Dworzanie magnatów byli trojacy: 1) Urzędnicy dworscy, jak: marszałek, sekretarz, koniuszy, podskarbi, piwniczy i szatny, a na dworach Sanguszków, Radziwiłłów, Czartoryskich i Potockich był jeszcze podczaszy. 2) Dworzanie „respektowi”, bywali nimi synowie majętnych zieman oddani do dworu dla poloru i promocyi do urzędów ziemskich. Ci nie brali żadnych zasług prócz furażu dla swoich koni i strawnego dla jednego lub dwuch swoich pachołków. 3) Dworzanie służący (z biednej szlachty), którzy pobierali zasługi. Kitowicz w opisie obyczajów i zwyczajów za czasów saskich powiada, że urzędnicy wielkich panów, jak: marszałkowie, koniuszowie i inni oficjaliści dworscy, rozmaicie i u różnych dworów byli płatni; nigdzie jednak więcej nad 4 tysiące, ani mniej nad 1 tysiąc złotych, oprócz furażu na konie, barwy i strawnego dla służalców. U pomniejszych zaś panów, dla takich oficjalistów największa była płaca tysiąc złotych. Względem stołu i dystynkcyi dworzan i dworskich, nic nie można pisać powszechnie, bo u każdego niemal dworu inne były ustawy. I tak, u prymasa koniuszy nie siadał nigdy do stołu pańskiego, choć inni oficjaliści siadali. U hetmana zaś Branickiego (Jana Klemensa w Białymstoku, ur. r. 1689 † 1771) koniuszy siadał nawet przy największej liczbie gości, chyba że sam dla jakiego zatrudnienia nie poszedł do stołu. Tęż samą powagę miał u Branickiego Maciej Starzeński, sekretarz, człowiek wysoko u swego pana konsyderowany, za jego pomocą starostwem brańskiem (na Podlasiu) i chorągwią pancerną, przy znacznej pensyi ze skarbu pańskiego, opatrzony. Koniuszym był Jędrzej Węgierski (ojciec lub stryj Kajetana, poety) i razem pułkownikiem pułku królewskiego przedniej straży; sekretarzem – Maciej Starzeński. Marszałek dworu po tych dwuch trzecie miejsce trzymał i należał tylko do dyspozycyi i dozoru koni, gdy koniuszy całym dworem hetmana i jego potrzebami zawiadywał. Ta osobliwość po innych dworach rzadka była; pospolicie zaś każdy oficjalista swój urząd sprawował: marszałek gospodarstwo całego dworu, sekretarz ekspedycją listów, koniuszy stajnią i co do niej należy, podskarbi szafował skarbem, podczaszy winem, mając do pomocy piwniczego, jednego z liberyi, do którego należało wydawanie piwa. Szatny miał dozór nad sukniami i sprzętem pańskim. Kiedy na tej funkcyi był szlachcic i chodził po polsku, nazywano go „szatnym”, miał rangę między innymi oficjalistami dworskimi i z innymi dworzanami asystował panu konno, lub pieszo. Jeżeli zaś był cudzoziemiec, albo choć Polak, ale w stroju niemieckim, nazywał się „kamerdynerem”, nie należał do kawalkaty i regestru dworzan, chodził do stołu kuchmistrzowskiego. Za czasów saskich najczęściej pan miał szatnego a pani kamerdynera i kamerdynerzy też dopiero od czasów saskich datują się w Polsce. Dworzanin nierespektowy, ale służący u pana wielkiego za złotych 400 na rok, musiał mieć trzy konie i rzęd suty z kulbaką, kilkanaście par sukien, ładownicę blachmalową, prezentować się strojno; do tego na strawnem lub wikcie skarbowym miał pacholika, a czasem oprócz tego służkę jakiego. Pachołek jego jeżeli chodził w barwie dworskiej, to zwał się „masztalerzem”. Dworzanin podwójny, t. j. służący z parą koni i człekiem u pana mniejszego, brał zasług na rok 200 złotych i musiał mieć porządki te same, choć nie tak sute. „Dworski”, służący u szlachcica lub urzędnika pańskiego pojedyńczo, t. j. na jednym koniu, brał od 100 do 150 złotych, miał dobrego mierzyna, kulbakę rzemienną, czasem rzędzik czerkieski, sukien parę jedną i drugą, szablę czarną, t. j. w żelaznej oprawie, lub też ze srebrnym kapturkiem. Pokojowi u niektórych panów znaczyli jedno, co chłopcy; chodzili w barwie, którą mieli dwoistą: od powszedniego dnia i od święta. W kawalkacie przed karetą i publicznej paradzie nie asystowali panu, tylko w drodze i nie wszyscy. Służyli do stołu z talerzem i do butelki z tacą pospołu z inną liberją. Należeli do jurysdykcyi marszałka, który miał moc karać ich plagami za takie przewinienia, jak nieochędóstwo koło siebie, za niewyczesanie czupryny, „nieoberznięcie pazurów”, za grę w karty lub kości, za skosztowanie trunku panu lub gościowi podawanego, za kłamstwo, a najbardziej za umizgi do fartuszka ćwiczono w skórę panów młodych.
Dworzyszcze w miastach znaczyło nie dom, ale plac – to, co na wsi zwano siedliskiem. Na wsi zaś dworzyszczem nazywano także nie budynek dworu, ale cały mały folwarczek, obszar rolny małych gospodarstw dworskich, jakie zwłaszcza przed utworzeniem większych folwarków rolnych znajdowały się przy każdym dworze wśród kmieci.
Dwór królewski. Najdawniejszy z polskich kronikarzy Gallus, opisując przybycie cesarza Ottona III do Gniezna, wysławia wspaniałomyślność Bolesława Chrobrego i wspomina między innemi o różnobarwności szat i o łańcuchach złotych, niezmiernie ciężkich, jakimi błyszczały ustawione na rozległej równinie drużyny dworzan Wielkiego Piasta. Szczególnie niewiasty dworskie wysadzały się na strój i kosztowne ozdoby, miały na sobie drogie futra, na futrach płaszcze i złote frendzle, na głowach złote wieńce, na rękach bransolety, na szyi, w uszach złoto i drogie kamienie, tak że uginały się pod ciężarem klejnotów. Komornicy czyli pokojowcy
(camerarii) codziennie odnosili dary do izby cesarskiej. Zwykle na dworze Chrobrego zastawiano 40 „stołów głównych” dla samych dworzan, prócz pośledniejszych dla niższej służby dworu królewskiego. Słuszną czyni uwagę Korzon, że niepodobna dziś oznaczyć, ile jest rzeczywistości w tych podaniach o złotym wieku Chrobrego, a ile dodała wyobraźnia opowiadaczy lub samego Gallusa. Patrząc się na dwór Bolesława III Krzywoustego własnemi oczyma, Gallus nie kreśli już podobnych obrazów. Badania archeologiczne wykazały, że dopiero w w. XIII poczęto murować w Polsce pierwsze zamki z cegły, że warownię stanowiło ogrodzenie, wśród którego stawał pałac (palatium) piętrowy z jedną wielką salą do zebrań i biesiad, pod którą mieściły się stajnie. To też za długiej doby Piastów dwór oznaczał nie gmach ze stałą rezydencją monarchy, ale całą drużynę urzędników i służby, z którą panujący jeździł ustawicznie po kraju i zatrzymując się w swoich licznych grodach, odbywał święta uroczyste lub łowy na grubego zwierza, zgromadzał okolicznych ziemian, sądził ich sprawy, urządzał igrzyska i uczty. Mieszkańcy nawiedzonej okolicy musieli dostarczać pościeli, wszelkiej żywności i furażu dla koni, a ciężary takie nazywały się stacją, sepem, narazem (danina z bydła), przewodem (podwody), pomocnem (furaż). Porządne i okazałe życie dworskie – zdaniem Korzona – mogło się ustalić dopiero za ostatniego z dynastyi Piastów, Kazimierza Wielkiego, w pobudowanych przez niego na Wawelu „cudnych domach, z bardzo pięknymi dachami, rzeźbami, malowidłami”, wreszcie w dwuch letnich pod Krakowem rezydencjach tego króla, które założył w Łobzowie i Niepołomicach. W okresie piastowskim wytworzyły się już prawie wszystkie urzędy dworskie, jak np. łowczych (venator), stolników (dapifer), cześników i podczaszych (pincerna, subpincerna), a nawet spotykamy w dokumencie z r. 1288 Michaele Podchasse), skarbników (w dokumencie z r. 1237 jest już thesaurarius), pisarzy (scriptores), kanclerzy (cancellarii), komorników i podkomorzych (camerarii, subcamerarii), wojskich (w dokumencie z r. 1350 czytamy: „officialis noster, qui woyski vulgariter dicitur) i t. d. Władysław Jagiełło, zaślubiając Jadwigę, zastał w Krakowie dwór po europejsku urządzony i dochodami opatrzony, jak na córkę wielkiego Ludwika przystało. Rachunki wielkorządcy krakowskiego (procurator generalis terrae Cracoviensis), kilku podrządców (viceprocuratores) i podskarbiego (vicethesaurarius), dają trochę wiadomości o życiu i składzie powszednim dworu królewskiego. Król i królowa podróżują razem lub oddzielnymi dworami. Zajeżdżając na stację, nie żądają już żadnych danin, jak to było za Piastów, lecz płacą pieniędzmi za woły, krowy, kury, kuropatwy, zające, wieprzowinę, ryby, mak, chleb, mleko, sery, masło, piwo, owies, dostarczone do stołu „pani królowej” lub „pana króla”, albo obojga państwa. Wydatek dzienny wynosi czasem 5 grzywien a czasem tylko 5 skojców. Kuchmistrzem Jadwigi był Jakusz (Jakób) z Boturzyna; używał do przyprawy pieprzu i szafranu, robił galaretę z octem, miał do pomocy kuchtów. Kanclerzem królowej był Kielcz, proboszcz kościoła marjackiego w Krakowie, wielkorządcą – Pełka z Gnojna. Mistrzem dworu (magister curiae) był Krystyn, szafarzem Jan. Komornik jej, Małdrzyk, jeździł do Moraw z listami, otrzymawszy na drogę 2 grzywny groszami czyli 96 groszy i 1 1/2 grzywny drobną monetą. Komornikiem (pokojowcem) panien respektowych był Boguchwał. O orszaku niewieścim zdarzają się tylko okólnikowe wzmianki, np. że Królowa Jejmość przepędziła dzień 5 marca 1394 r. z małżonką księcia Ziemowita mazowieckiego (Aleksandrą, rodzoną siostrą Jagiełły) i z niezliczoną liczbą pań. Na zamku krakowskim znajdowały się oddzielne apartamenta dla króla i królowej (stubae regales, stubae reginales). Urządzenie dworu Jadwigi, po jej śmierci, musiało pozostać ku użytkowi późniejszych małżonek Jagiełły, tylko wielkorządy i inne dobra i dochody przeszły pod dyspozycję króla jako uposażenie korony. Królowe późniejsze otrzymywały uposażenie z łaski małżonka, senatu i sejmu pod nazwą oprawy i reformacyi. Jagiełło przyjechał z Litwy z własnym licznym dworem, który i nadal pozostał przy jego boku, a składał się z Litwinów, Żmujdzinów, Smoleńszczan, Grodzieńszczan, Kijowian i innych Rusinów. Będąc zawziętym myśliwym, cenił ich, jako dobrych łowczych, sokolników, dojeżdżaczy, psiarzy, woźniców, koniuszych, lubił też ich muzykę i pieśni. Obok swojej litewsko-ruskiej drużyny, miał Jagiełło naturalnie Polaków, a nawet różnych cudzoziemców. Na czele dworu ukazuje się już nie magister curiae, pan Jaśko, pan Stefan, ale marszałek i wicemarszałkowie (mareschalcus aulae regiae, już pod r. 1387 (vice-mareschalcus). Potrzebni byli powiada Korzon – bo dwór musiał być liczny, a wciąż przyjeżdżali dostojni goście z różnych krajów. Jednego dnia (12 marca 1394 r.) bawili: Prokop, margrabia morawski, Janusz, książę raciborski, książę oświecimski, Semko (Ziemowit) i Janusz, książęta mazowieccy, i ks. Skirgiełło, brat królewski. Nie wiadomo, czy wszystkim smakował kisiel (pro glicerio dicto kysse1 2 scoth.), ale kuchmistrz Mikołaj Koza potrafił zapewne i innych dużo potraw przyrządzać. Dworzanie biegali z listami do Węgier, Moraw, Litwy albo po kraju roznosząc polecenia, czasem odrazu 17-tu, obwieszczając wyprawę króla wojenną. Zdaniem Korzona możnaby zaliczyć do dworu gwardję czyli chorągwie nadworne, wedle zwyczaju francuskiego, mieszcząc la cour militaire obok cour civile. W takim razie doliczylibyśmy się przynajmniej do 4,000 ludzi, tylu bowiem Jagiełło miewał zwykle przy sobie w dalszych podróżach. Pod synami i wnukami Jagiełły, przy rosnącym blasku korony i pokrewieństwach z domem cesarzów niemiecko-rzymskich, dwór musiał utrzymywać się na stopie okazałej. Andrzej Kościelecki, podskarbi Zygmunta I, zaprowadził lepszy porządek w podejmowaniu stołu królewskiego, a pałace królewskie postawił na stopie świetności, podziwianej przez cudzoziemców. Pałac królewski staje się stałą siedzibą dworu, dworzanie zowią się pałacowymi. Nawet w podróżach służba umie przekształcać wiejskie dworki na godne królewskiego majestatu pomieszkanie za pomocą przewożonych sprzętów i kobierców, o których ogromie i wartości sądzić można z przechowanych obić Zygmunta Augusta, przedstawiających „Potop”. Ostatni Jagiellończyk, wychowany przez mistrzów epoki renesansu, z królewską hojnością i subtelnem artystycznem poczuciem, przylgnął sercem do rozkwitającej cywilizacyi polskiej. Dwór jego był nawskróś polskim i polonizował przebywających przy nim Litwinów i Rusinów. W okresie królów obieralnych dwór staje się mniej sympatyczną dla narodu instytucją. Stefan Batory do osobistej obsługi przypuszczał tylko Madziarów. Zygmunt III otoczył się gwardją, złożoną przeważnie ze Szwedów, Niemców i Hiszpanów. Oprócz marszałka osobny podkomorzy czuwał nad wykonaniem ceremonjału przy posłuchaniach, udzielanych posłom zagranicznym lub dostojnikom polskim. Do podrażnienia podejrzliwości w narodzie o spiski knute na dworze przeciwko wolnościom szlacheckim przyczyniła się bardzo królowa Ludwika Marja projektami elekcyi Kondeusza lub Angulen’a. Dwór jej stał się wtedy agencją rządu francuskiego, a następstwem tych intryg był rokosz Lubomirskiego, sponiewieranie majestatu królewskiego, abdykacja i zgon ostatniego z Wazów na obczyźnie. Najbardziej znienawidzonym był dwór Ludwiki Maryi za frymarczenie urzędami i królewszczyznami, za francuskie „alamody”, t. j. naśladowanie dworu Ludwika XIV w stroju, mowie i zwyczajach towarzyskich. Wychowanica Ludwiki Maryi, Marja Kazimira d’Arquien wszystkie te plagi francuskie przeniosła na panowanie męża swego, Jana III, z wielką szkodą dla jego działalności, dobrej sławy i losu swych dzieci. Dwór tego króla wyróżniał się przecież dostatkiem i rządnością. Sobieski umiał dobrze gospodarować i rachować się, więc też nigdy nie znalazł się w takim niedostatku, jak np. Jan Kazimierz w Rawie r. 1668, kiedy zabrakło mu pieniędzy na żywienie dworu. Owszem, na królewskim stole Sobieskiego podawano na obiad 33 półmisków wielkich, 12 lub 13 mniejszych, a na śniadanie i na wieczerzę po 13. Usługiwało 12-tu paziów ze szlachty. Lubo nie brakło cudzoziemców w otoczeniu królewskiem, a w straży przybocznej znajdowali się spahowie, janczarowie i węgrzyni, dwór przecież zachowywał cechy wybitnie polskie, a sam Jan III nie rozstawał się nigdy z kontuszem i przemawiał językiem szlachcica. Panujący po nim August II utrzymywał swój wystawny dwór w Dreźnie, gdzie Polacy i Polki stanowili mniejszość wśród masy saskich dostojników i dworzan. August III, wyparty przez Prusaków ze swej Saksonii, mieszkał przez cały czas wojny 7-letniej w Warszawie, gdzie zbudował pałac Saski z ogrodem, do dziś dnia istniejącym, jak również nowy zamek czyli raczej pomniejszy pałac w Grodnie. Przywdziewał czasem ubiór polski, lecz mówił po niemiecku a najzaufańszym jego ministrem był Niemiec Brühl, który postawił też sobie pałac obok królewskiego, od strony ulicy Wierzbowej. Po wojnie 7-letniej król z całym dworem odjechał do Drezna i tam spędził ostatek swego życia. Stanisław August zamieszkał w odnowionym i przy ozdobionym na koszt Rzplitej zamku królewskim Zygmunta III; własnym zaś kosztem zbudował pałac Łazienkowski i rozpoczął urządzanie pałacu Ujazdowskiego; gdy jednak funduszu mu zabrakło, oddał starożytny zamek książąt mazowieckich wojsku na koszary. Wszyscy urzędnicy dworu królewskiego w Polsce, nie pełniący obowiązków służby publicznej, zwali się z dawnych czasów nadwornymi, dla odróżnienia od dygnitarzy Rzplitej, którzy zwali się: wielcy koronni, wielcy litewscy i t. p. Najwyższym dworzaninem był zawsze marszałek nadworny królewski, który dozorował wszystkiej służby na dworze królewskim, począwszy od komornikowi podkomorzych (dzisiaj szambelanami zwanych). Prawo z r. 1504 stanowiło, aby dworzanie królewscy przez Marszałka koronnego popisani byli i od niego płace swoje odbierali (Vol. leg. t. I, f. 295). Później wypłacał im Podskarbi kor. Dworzanie królewscy płaceni byli z dochodu dóbr stołowych. Statut redakcyi Przyłuskiego wylicza dworzan Zygmunta Augusta: sekretarzów, miecznika, stolnika, krajczego, cześnika, podstolego, kuchmistrza, podkomorzych, pokojowych, straż pokojową, ochmistrza, chorążego, dowódcę gwardyi, ujeżdżaczów, koniuszych, dowódców królewskiej jazdy i piechoty. Król ich liczbę pomnaża lub umniejsza, według miejsca, czasu i potrzeby. Henryk Walezy, Zygmunt III, Władysław IV, obowiązali się przez Pacta conventa wybierać nadwornych swoich, według dawnego zwyczaju, tylko z krajowców, t. j. Polaków, Litwinów i Rusinów. Gdy jednak za Jana Kazimierza wielu było Francuzów, których królowa jako swych rodaków protegowała, w bezkrólewiu po Janie Kazimierzu spisane exorbitancje czyli wykroczenia 6-ciu tylko cudzoziemców nadwornych mieć dozwoliły, którym wzbroniły mieszać się do spraw publicznych pod karą kryminalną, królowej zaś pozwoliły na 6 cudzoziemek do jej usług. Zygmunt III, który był obrany królem, będąc dziedzicznym panem Szwecyi, miał dozwolone przez Pacta w razie objęcia tronu szwedzkiego trzymanie Szwedów, wyłącznie do spraw szwedzkich. Tak samo Augustowi II, który zarazem był księciem saskim, prawo z r. 1699 dozwoliło mieć w Warszawie osobną kancelarję saską, z 6-ciu osób złożoną, w niczem do spraw krajowych nie wtrącającą się, nad czem powinni byli czuwać kanclerze: koronny i litewski. Od dawnych czasów królowa w Polsce miewała dwór osobny, który opisując, Kromer mówi: Pierwsze miejsce trzymają: ochmistrz dworu, który przed królową berło zwykł nosić i ochmistrzyni przełożona nad służbą niewieścią. Następnie idzie kanclerz czyli sekretarz królowej, do którego należy pisać listy w jej imieniu, pieczętować, odczytywać otrzymane i na nie odpowiadać. Ta pieczęć królowej, podobnie jak sygnet królewski, podzielona na 4 pola w miejsce herbów Korony i Litwy miała herb króla i królowej. Nadto królowa posiadała osobnego podskarbiego, cześnika lub podczaszego, krajczego, podstolego, stolnika, kuchmistrza i koniuszego, oraz własnych kredencerzy, szafarzy, odźwiernych, „którym wszystkim król daje strawę, odzież i zapłatę”. Ochmistrzem czyli marszałkiem królowej bywał zwykle jeden z senatorów, do którego należało przestrzeganie etykiety i porządku. Królowa miała orszak, złożony nietylko z niewiast i dziewic, nad któremi przełożona była ochmistrzyni wybierana z pań senatorskiego stanu, ale i z pokojowców i pacholąt, nad którymi byli przełożeni osobni urzędnicy. Skarb króla ponosił koszta stołu królowej, szat, utrzymania fraucymeru i cugów. Jeżeli królowa owdowiała, utrzymywała swój dwór z dóbr i dochodów danych jej na „oprawę” przez króla i Stany. Wogóle dwór polski odznaczał się mniej surową etykietą a większą swobodą towarzyską pośród innych dworów w Europie. Bolesław Chrobry rad biesiadował z rycerstwem i jego rodzinami. Kazimierz Wielki łatwo dopuszczał do siebie kmieci, a pokoje wszystkich królów późniejszych przystępne były dla szlachty i uczonych. Takiej lekkości i zepsucia obyczajów, z jakich np. słynął dwór francuski, nigdy na dworze polskim przed wstąpieniem na tron Stanisława Augusta nie było. Dwór cywilny tego ostatniego króla polskiego liczył w latach 1765 – 1767 przeszło 500 osób urzędników i służby. Gospodarstwem zarządzała kamera, w której prezydował podskarbi nadworny (Roch Kossowski, po nim Ostrowski), lub zaufany Karaś, kasztelan ziemi wiskiej. Urzędników pracowało tu 24. Myśliwstwo zostawało pod zarządem łowczego (z początku Ksawerego Branickiego). Kuchnia, obsługiwana wogóle przez osób 66, miała na czele swojem dwuch braci Tremo. Piwnicę obsługiwało osób 6, cukiernię 10. W stajni, złożonej z 280 koni, było służby osób 91 zależnej od koniuszego (był nim w ostatnich latach Kicki, ojciec późniejszego jenerała). Utrzymanie zamku potrzebowało 110 osób. Konserwacja ogrodów, koszar i fabryki budowlane, zatrudniały 16 osób dworskich. Dworzanie, t. j. pokojowcy, fryzjerzy, kamerdynerzy, lokaje i t. p., należeli do działu zwanego „Lafa i strawne” a liczonego na 107 osób, paziów było 12-tu, lecz cały departament ich liczył 30 osób; departament lekarski – 9 osób. Sprawy rządowe załatwiały się przez gabinet królewski, złożony z 36 urzędników, oficerów, geometrów; dyrektorem był Jacek Ogrodzki, a po nim Pius Kiciński. W gwardyi znajdowała się piechota i ułani, którzy za karetą jeździli. Dochód roczny podnosił się w ciągu 30-letniego panowania od 7 do 8 1/2 miljonów złotych polskich. Wydatki Stanisława Augusta zawsze były większe od dochodu; stąd powstawały długi, podwakroć spłacane ze skarbu Rzeczypospolitej, a trzeci raz ostatecznie przez dwory rozbiorcze. Dokładniejsze wiadomości o dworze tego króla znajdują się w rozdziale VII-ym dzieła Tadeusza Korzona: „Wewnętrzne Dzieje Polski za Stanisława Augusta”.
Dwór magnacki. Nie cała Polska posiadała dwory magnackie. Na Mazowszu np., t. j. w województwach: Mazowieckiem, Płockiem i Rawskiem, było kilkanaście tysięcy rodzin odwiecznej dziedzicznej szlachty, ale ani jednej prawdziwie magnackiej. Wojewodami bywali tu ludzie, mający zaledwie po kilka wiosek. Anzelm Gostomski, wojewoda rawski, słynny autor najlepszej w XVI wieku książki rolniczej polskiej p. n. „Gospodarstwo”, miał 5 wiosek, ale na każdej byli jeszcze inni współdziedzice. Wielkopolska miała już kilka domów prawdziwie magnackich, ale wielką ich liczbę widzimy dopiero na południo-wschód od rzeki Pilicy, ku Karpatom i Rusi, t. j. w województwach małopolskich: Krakowskiem, Sandomierskiem, Lubelskiem, na Rusi Czerwonej, Wołyniu, Podolu, Ukrainie i Rusi litewskiej. Było tam kilkadziesiąt domów magnackich, których fortuny przewyższały obszarem wiele księstw niemieckich, było kilkadziesiąt rodzin oligarchicznych tak zw. królewiąt, które przeważnie kierowały nawą państwa, ale dopóki dawały mu licznych bohaterów i statystów, nawa żeglowała pomyślnie, a odkąd egoizm, prywata i zcudzoziemczenie wzięły górę nad cnotą miłości dobra publicznego, nawa, źle sterowana, musiała uledz rozbiciu. Porównawczy obraz tych dworów wielkopańskich pod względem ich życia, organizacyi i wpływu społecznego, w kilku ostatnich wiekach, może być zajmującą treścią obszernej książki, jeżeli taką kto kiedy poważnie i bezstronnie napisze. W ciasnych ramach artykułu encyklopedycznego możemy podać tylko streszczenie opisu jednego dworu (z czasów Zygmunta III), jako obraz typowy i mniej więcej przeciętny, obraz, którego pominąć nie możemy, już choćby dla tego samego, że pośród całej Słowiańszczyzny dawnych wieków, podobne stanowisko społeczno i narodowo-cywilizacyjne zajmowała jedynie magnaterja polska, zanim francuszczyzna nie wyparła z jej domów mowy i obyczaju rodzinnego. Podany tu opis dworu Stanisława Lubomirskiego, wojewody krakowskiego, pana na Wiśniczu, Jarosławiu i Łańcucie, starosty sądeckiego, niepołomickiego, białocerkiewskiego, spiskiego i t. d., wzięliśmy z niezmiernie dziś rzadkiej broszury, wydanej w r. 1697 przez Stanisława Czernieckiego, podstolego żytomierskiego a naczelnego kuchmistrza dworu Lubomirskich, zatytułowanej: „Dwór, wspaniałość, powaga i rządy J. O. Xięcia etc..... Stanisława Lubomirskiego wojew. krak. generała Małej Polski” etc. (* 1583 † 1649). Rzecz prosta, że Czerniecki, jako wierny sługa u kilku pokoleń jednej rodziny, mógł niejedną cyfrę przesadzić dla zwiększenia chwały swoich dobroczyńców. Że jednak pisał o dworze znanym w całej Polsce i wzorów żadnych do tego opisu zagranicą nie zbierał, więc obraz, skreślony przez podstolego żytomierskiego, posiada zawsze niemałą wartość, pomimo cyfr, które prawdopodobnie dla powiększenia wspaniałości dworu zaokrąglał. Na czele tego dworu stał jego „prezydent”, imć pan Andrzej Justimenti, kapelanami byli dwaj bernardyni. Marszałków było dwuch: Chwalibóg i Pegowski, pisarzy pokojowych 4-ch: Niezwojowski, Szpądowski, Bełdowski i Kitniowski. Sług „rękodajnych jurgieltników, którzy kotcze (kocze) osiadali i przed wojewodą jeździli, było 60. Tu Czernicki objaśnienia, że „kotczy” była to kolasa obszerna, juchtami obita, sześcio lub czterokonna, z drabinką, za którą powinno być kobierców najmniej 6. Konie w tych koczach przeważnie maści białej miały ogony i grzywy pofarbowane na czerwono, przy kotczym był jeszcze pies tarantowaty. Dworzanin, jadący w podróży pańskiej kotczym, powinien mieć ułożenie „bardzo gładkie”, a asystując na miejscu ubrani byli „sudano” w kurtę i „magiereczkę pod nożykami”. Czeladzi czworo siedziało na przodku w kotczym, a z tyłu rumak na powodzie. Krajczych dworu było 4-ch: Gromadzki, Mołodecki, Pyszyński i Strojnowski. „Srebrnych Kozaków”, od srebra litego tak nazwanych, było 60, różnych ludzi ze szlachty, Węgrów, Tatarów, na koniach dobrych. Szable mieli oprawne i „sajdaki”, rzędy lite, każdy samowtór. Byli oni na „strawnych pieniądzach”, a powinność mieli jechać w drodze przed karetą a czeladź ich za karetą. Komornikami nazywano młódź, których rejestr nie był zawarty, bo jedni przyjeżdżali, drudzy odjeżdżali, wszyscy z zacnych ludzi ze szlachty polskiej i wielkich familij, z których potem wielu bywało senatorami. Ci samowtór służyli, mając swoje powozy, a niektórzy i swoich dworzanów. Powinność ich była do króla Imci i do senatorów w poselstwach jeździć. W drodze sami jechali przed karetą, a czeladź ich za karetą, na miejscu zaś Panu asystowali. Przyjaciół zawsze bardzo wielu przy boku Jego Mości bywało: senatorów, urzędników powiatowych, nawet i książąt, którym jednak ex humanitate henoraria co ćwierć roku dawano po kilka tysięcy złotych. Prezydentem pokojowych (pokojowców) był imć pan Morsztyn, potym podczaszy sandomierski. Pokojowych bywało raz więcej, drugi raz mniej, synów szlacheckich jednak około 20. Tych ćwiczenie codzienne bywało z łukami, z dzidami, z kopjami do pierścienia. Odmieniano im szaty jedwabne co ćwierć roku. Którzy byli w większym respekcie pańskim, dawano im futra „egipskie baranki”, drugim podlejszego respektu „szlamy lisie”. Nad stajnią, w której koni cugów było 20, koniuszych było dwuch: Grzymalski i Mik. Otwinowski. Kalwakatorów było 3-ch: „Dzian Baptista Filipini włoch, który potym królom polskim służył, Jaroszowic i Stan. Rzędkiewicz. Koni tureckich i rumaków polskich było na stajni 60, masztalerzów do nich 60 i mierzynów pod masztalerzów 60. Dragoniej służącej ze swymi oficerami, Niemców 200, z rotmistrzem panem Rosnowskim i z trębaczami. „Ci za karetą jeździli i warty przed pokojem odprawowali, będąc pod dwiema kornetami”. Piechoty węgierskiej pieniężnej nadwornej 400 z rotmistrzami: Malewiczem, Makowskim, Bułdizarem Arwatem i Otwinowskim. Ta piechota zawsze zostawała przy boku Jego Mości pod czterema chorągwiami z muzyką, t. j. bębnami i szyposzami, mając swój bazar, z którym naprzód w drogę wychodziła na 5 dni przed ruszeniem dworu. 2-go dnia rumaki, 3-go muzyka, 4-go myśliwstwo a 5-go sam Jego Mość z poważnym i okrytym dworem. Kapela zaciągniona w r. 1645 z cudzych krajów przez włocha Filipiniego, kawalkatora, jako to z Neapolu, Rzymu, Bononiej i Wenecjej, których tu imiona lub nazwiska kładę: A naprzód wokalistów discantistae castrati: Izydor, Baltazar i Paul Filipini. Altystae: 1) Markiety, któremu na on czas równego nie było: w górach, w trelach, a po śmierci ś. p. Jego Mości służył cesarzowi Ferdynandowi IV. 2) Dzian Baptysta. 3) Bonifacy. Tenoristae: 1) Matheo, który potym służył temuż ces. Ferdynandowi, 2) Benedykt, 3) Lachini, który i na teorbie grał, 4) Fryderyk niemiec, kapelle magister. Bachistae: 1) Ksiądz Jacek wenet, 2) Karczowski polak, 3) Ksiądz Lukini, franciszkanin włoch, 4) Kiczawski polak, ojciec organisty, 5) ksiądz Wierzbicki polak, który był potym proboszczem starowiśnickim. Ci wszyscy wraz służyli i swoję industrją na wjeździe podczas koronacyi królowej Ludwiki w Krakowie pokazali. Instrumentalistae: 1) Skrzypek włoch Wincenty, 2) skrzypek Stanisław polak, 3) drugi Stanisław polak, skrzypek, kornecista i puzanista, 4) skrzypek Wojciech, kornecista i kwart-puzanista, 5) skrzypek Hestor, kornecista i kwart-puzanista z Wiśnicza, 6) skrzypek Kiczawski syn Bachusów i kornecista, 7) Skrzypek Lichocki, szlachcic, który potem zacnym został prałatem. 8) Skrzypek Iwański szlachcic. 9) Napolski skrzypek. 10) Benedykt z Połonnego skrzypek. 11) Świechowski skrzypek, kornecista i puzanista. 12) Marczewski ojciec ks. proboszcza kolbuszowskiego, skrzypek i wyborny kornecista. 13) Herołdowski skrzypek, który potym księdzem został. 14) Polański storcista szlachcic. 15) Organista Sobestjan, którego syn jest organistą na Wiśniczu. Wiolistów na on czas jeszcze nie było. Ci wszyscy instrumentalistowie powinni byli uczyć każdy chłopca, którym barwę jako i magistrom dawano ze skarbu i prowiantowano. A tych potym rozebrali między siebie trzej Ich Mość panowie synowie pana wojewody. Myślistwo. „Cobym miał o myślistwie pisać snadno się każdy domyślić może co za myśliwstwo było u tak wielmożnego pana, kiedy żadnego dnia prawie nie było, żeby kto nie oddał smyczy chartów, albo sfory ogarów, albo sokołów, albo rarogów, bo tam nie akceptowano jastrzębi. Myśliwców, Sokolników i Rarożników było 30. Doktor p. Mucharski, aptekarzów 2 i cyrulików 2. Kuchnia. Kuchmistrzów szlachty dwuch; kucharzów tak Francuzów jako i Niemców razem z Polakami było 12 i wozów 6 konnych dla nich i dla naczynia 2. Pasztetników było 3, piekarzy 4. Umarł wojewoda krakowski w r. 1649 d. 16 Julii, zostawiwszy w skarbie czterykroć sto tysięcy talarów i sto tysięcy czerwonych złotych, sukna różnego w skarbie postawów 400. Wina węgierskiego półczwarta sta beczek, które, nawiedzając ciało zmarłego, goście wypili, jako też 8 lad wina włoskiego. Wszystkie tedy rzeczy ruchome, jak: karety, konie, sukna, łyżki srebrne, cynę, obrusy, miedź, mosiądze, trzej Jaśnie Wielmożni sukcesorowie między sługi dworu rozdali, złoto tylko i srebro między się podzielili, a było tego złota i srebra stołowego, wanien wielkich srebrnych, cebrów z drągami srebrnymi, flasz srebrnych bez liczby, roztruchanów, kubków co niemiara. Przy takich rozchodach ś. p. wojewoda wystawił z fundamentu klasztor O. Karmelitów na Wiśniczu i nadaniem wsi, szczerozłotych aparatów, sreber, ornatów, portjer złotem tkanych, dzwonem, któremu równia niemasz, opatrzył. Swoje ciało w tymże kościele karmelickim na Wiśniczu złożyć rozkazał. Farny kościół wymurował i wielkie dochody na proboszcza i 4 księży, kielichy i monstrancje złote a lichtarze srebrne hojnie nadał. W Podolińcu w ziemi Spiskiej klasztor z konwentem ojcom Piarum Scholarum i szkoły dla ćwiczenia w naukach młodzi ufundował, aparatami ubogacił i nauki postanowił. Z tych pobożnych szkół tak wiele ludzi zacnych i świątobliwych wyszło i wychodzi. Pauperes Mendicantes swoimi prowiantami uczących się żywił. Trudno wypisać, co ten pan przez te szkoły dla ziemi węgierskiej za dobrodziejstwa uczynił. Kościołów wiele różnych w Krakowie, Lublinie, Łańcucie, Połonnym ubogacił. Wiele fortec na obronę Rzplitej wystawił, kędy przedtem Tatarowie, jako na rzeź zajachawszy, ludzi różnego stanu, nie mających obrony ani żadnej fortece, wiązali, ścinali lub w niewolą zabierali. Wystawił fortecę Wiśnicz z 80 dział z puszkarzami i amunicjami, w której zawsze prowiantów na 3 lata bywało i 400 piechoty z włości swoich wybranej. Wystawił drugą fortecę jakoby w polu, w Łańcucie z 80 dział, z puszkarzami, prochownią i prowiantami, trzymając w niej circum circa piechoty 400 także wybranych z włości. Czego na sobie ta forteca doznała pod czas wojny kozackiej i Rakoczego, kędy gnano do szturmu ludzi ubogich, aby zrównać nimi fosę, skąd z konfuzją ci nieprzyjaciele odejść musieli. Wystawił fortecę w Połonnym na Wołyniu dla wstrętu każdego nieprzyjaciela z wschodniej strony, z 80 dział, prochownią, puszkarzami, prowiantami na 3 lata i 400 piechoty wybranych z włości, która to była forteca jako antemurale całej korony Polskiej.
Dwory wiejskie. Jeżeli za doby Piastów zamki obronne budowano jeszcze z drzewa, a nawet zamek krakowski na Wawelu do r. 1306 był drewniany i dopiero Kazimierz W. zaopatrzył Polskę w kilkadziesiąt zamków murowanych – nie ulega zatem wątpliwości, że wszystkie dwory ziemiańskie w owych czasach były także nie z cegły lub kamienia, ale z drzewa wznoszone. Dach słomiany, ściany niewysokie, okna niewielkie a zato potężne wewnątrz piece i wysoki ostrokół dębowy dokoła domu – oto były zapewne główne cechy naszych najdawniejszych dworów ziemiańskich. Kronikarze nasi wspominają, że w r. 1125 pożar zniszczył w Krakowie wiele drewnianych, ale ozdobnych budynków. Jest to ważne świadectwo, bo wskazujące, że w wieku XII mogła już po miastach większych kwitnąć w ówczesnej Polsce sztuka ciesielska i naturalnie wywierać swój wpływ na budownictwo wiejskie przynajmniej zamożniejszych ówczesnych ziemian. Są szczęśliwe kraje – pisze prof. Łuszczkiewicz – w których dzięki innej zasadzie budowania, rozwinęło się na wysoką skalę budownictwo drewniane. Tą zasadą jest system ramowy tak zw. des pans de bois. W naszych zabytkach nie spotykamy tego systemu, bo w budownictwie polskiem panuje przeważnie system blokhauzowy, z pniów poziomo układanych na sobie i wiązanych w zrąb przez zacięcie na węgłach tak zwane „w zamek”, „w kier” lub „w węgieł”. Takie układanie ścian z bierwion poziomych sprzeciwia się pojęciu piękna, wynikłego w architekturze z wyrażania formami życia statycznego. Zasada budowania na zrąb czyli w zasiek, jest – jak się wyraża Łuszczkiewicz – bezpłodną, bo niema w tem budownictwie kolumn, gzymsowań, frontonów, ornamentacyi roślinnej lub figuralnej. A w ten sposób budowano właśnie nasze chaty chłopskie, dworki, dwory, domy mieszczańskie, kościoły i cerkwie. Łuszczkiewicz przyznaje jednak surowemu stylowi zrębowemu odrobinę ozdobności, wziętej z szlachetniejszego systemu ramowego lub będącej forsowanem w drzewie naśladownictwem architektury murowanej. Do tego rodzaju ozdobności należą: wsparte na słupach rzezanych podsienia domów, „soboty” w kościołkach wiejskich i kopuły starych drewnianych cerkwi na Rusi. Dalej Łuszczkiewicz przypuszcza, iż dwory szlacheckie drewniane w epoce średniowiecznej, jeżeli miały swój styl musiały być budowane w systemie ramowym, jedynie możliwym do przyjęcia piękna architektonicznego. W budowlach, stawianych na zrąb z ociosanych bierwion modrzewiowych, jodłowych lub sosnowych, jeżeli się nie dało wykonać nic pięknego, to w każdym razie bywał w wieku XVI – XVIII ciekawy układ narożnych alkierzy, jak np. we dworze w Czarnożyłach pod Wieluniem. Podobny dwór staropolski ze Smardzewa pod Sieradzem podajemy w dołączonym tu rysunku. Dwory podobne z wieku XVI i XVII nie bywały nigdy piętrowe. A jednak w dochowanych kontraktach ugodowych z cieślami w wieku XV znajdujemy wiadomości o piętrach, np. przy budowaniu dwuch domów drewnianych w zamku Kórnickim. „Obok tych wiadomości – pisze Łuszczkiewicz – napotykamy szczegóły artystyczne przy budowie drzwi kościelnych zachowanych dotąd (Grybów, Bielenin, Mogiła, Sękowa i t. p). Każe się to domyślać artystycznego pojęcia w średniowiecznem budownictwie drewnianem w Polsce. Pomniki zginęły, ale badacze, odszukując wpływów tego pojęcia na rozwój form kamiennych ostrołukowych, tem samem dowodzą istnienia pomników. Formami drewnianego budownictwa odrzwi dają się wytłómaczyć nasze wczesno renesansowe świeckie kamieniarskie prace”. Obok typowych dworów drewnianych pojawiają się w wieku XVI u możnej szlachty polskiej pałace murowane. Łuszczkiewicz odszukał i zbadał trzy podobne pałace czy dwory murowane: w Jeżowie, Szymbarku i Drzewicy, i wówczas przyszedł do błędnego przekonania, że w wieku XVI zginęło u nas stare drewniane budownictwo, a Polska cała zaczęła budować się z muru, że szlachcic zaprzestał mieszkać wówczas w drewnianym budynku, a wytworzył sobie pewien typ murowanego domu, o którym pouczają nas zabytki pozostałe w Jeżowie, Szymbarku i Drzewicy, i że ów typ modrzewiowego domu szlacheckiego z wieku XVII jest kreacją późną i bezstylową, bo były jakoby czasy, w których szlachcic polski stawiał dla siebie murowane dwory z pewnem poczuciem artystycznem, przypominające do pewnego stopnia zachodniej kultury manoiry i gentilomiery. Uczony badacz nie zastanowił się nad tem, że jeżeli do wieku XIX dotrwało na ziemiach dawnej Polski kilkaset dworów drewnianych z wieku XVII-go, to powinnoby więcej jeszcze dotrwać murowanych z wieku XVI, gdyby istotnie cała Polska ówczesna zaczęła na wsi budować się z muru. Tymczasem miały się rzeczy przeciwnie. Niezależnie od zamków królewskich i pańskich, które od XIV wieku, t. j. od upowszechnienia się prochu i armat, wszędzie z muru wznosić zaczęto, pałace murowane wiejskie należały nawet w Krakowskiem do rzadkości. Najlepszym zaś tego dowodem jest sam fakt, że prof. Łuszczkiewicz, podczas licznych swoich wędrówek naukowych po kraju, tylko trzy podobne zabytki napotkał, a piszący rzecz niniejszą na kilkaset inwentarzy czyli opisów dworów wiejskich z wieku XVI i XVII, które (prawie ze wszystkich województw) czytał lub w zbiorach swoich posiada, zaledwie jeden widział, dotyczący dworu murowanego. Nie przeczymy, że już od XIV wieku murów w Polsce nie brakło, ale były to zamki królewskie, magnackie lub dwory biskupie, ale nie ziemiańskie. Długosz pisze, że Jarosław, arcybiskup gnieźnieński w wieku XIV, dwory wspaniałe (curias) wymurował w Gnieźnie, Łęczycy, Kaliszu i Wieluniu. Inny arcybiskup gnieźnieński, Bodzanta, w tymże wieku, będąc jeszcze proboszczem w Krakowie, na przedmieściu u św. Florjana dwór ozdobny zmurował (Długosz). O Kazimierzu Wiel. zapewnia Długosz, że powznosił wiele takich dworów. Niemniej przeto w miastach i przy zamkach spotykamy jeszcze na każdym kroku dwory drewniane. Opisuje np. Długosz, że w r. 1383 Sędziwój Świdwa, kasztelan nakielski, wkroczywszy do m. Poznania, opanował dworzec (stuba) drewniany bardzo obszerny, powyżej zamku stojący, i osadził go swym ludem, aby z zamku na miasto nie czyniono napaści. Z trzech dworów murowanych w wieku XVI, opisanych przez Łuszczkiewicza („Pamiętnik Akademii umiejętności”, t. 8-my r. 1890, str. 193 – 214), podajemy tutaj widok zewnętrzny dworu w Jeżowie na podgórzu karpackiem, oraz wewnętrzny jednej jego świetlicy z olbrzymim kominem i malowanymi na ścianach widokami. Łuszczkiewicz odrysował jeszcze tablicę erekcyjną dworu jeżowskiego, o której tak pisze: „Rzeźba to nieudolna, ale charakterystyczna swym wyglądem renesansowym: bambiny swojskie, ubrane w kurty i spodnie w butach, utrzymują tarczę herbową z wypukłym Ogończykiem i literami A. S., nad tarczą zwykły herbowy klejnot, postać z wyciągniętemi w górę rękami staje się tu czemś zagadkowem. Chłopski kamieniarz kopjował to, zdaje się, z sygnetu szlacheckiego i oddał, jak mógł. Między rękami klejnotu data 1544 a nad nią napis: „Gdi Pan Bog s namy wszitko miecz będziemy”. Sala główna dworu jeżowskiego malowania już nie zachowała. Widok tu dołączony innej poucza, jakiem było malowanie ścian w epoce blizkiej zbudowania dworu. Układ tego malowania (mówi Łuszczkiewicz) jest wdzięczny, rozdział poziomy proporcjonalnie złożony z fryzu, oddzielonego dołem pasami ciemnymi od środkowej głównej części i cokułu ponad posadzkę. Fryz ma na tle kamiennej barwy przeprowadzone ustępowo zielone festony, zawieszane u guzów, skąd biegnące wstęgi pionowe unoszą ornament konchowy w rytmie szlachetnym. Treścią malowania ścian są pejzaże; są tu szeregi drzew i obok nich fantastyczne budynki, oraz reminiscencje polowań. Część cokułowa ma linjami poziomemi dobrze oznaczony charakter leżący, podzielona na pola podłużne, w których występują jakby fałdy na krzyż rozpiętej opony w barwie brunatnej. W komnacie sąsiedniej znajduje się jedynie reszta malowanego fryzu w podobnym nieco układzie, zresztą ściany są bielone a prawdopodobnie pokryte były dawniej „szpalerami” czyli, jak dziś nazywają, obiciami. Główne izby czyli sale w staropolskich dworach drewnianych z wieku XVI i XVII wyglądały prawie tak samo, jak w murowanych. Takie same widzimy w jednych i w drugich potężne belkowania czyli, jak wówczas nazywano, „piętra”. Gdzie belki były zbyt długie, tam zaciągano pod niemi na połowie ich długości poprzeczny ze smolnego starodrzewu „siestrzan” czyli „tram”, tragarz, na którym wyrznięta bywała zwykle data dnia i miesiąca założenia budynku, wyrażona po łacinie, a obok jakaś sentencja po polsku i kolisty znak ciesielski, dowodzący, że cieśla posługiwał się cyrklem, co dotąd spotykamy w chatach ludu wiejskiego, który od wieków naśladował kulturę klas wyższych. Takie belkowanie z siestrzanem przedstawia dołączony tu rysunek wnętrza wielkiej świetlicy czyli sali starego dworu w Chruszczynie w Szkalbmierskiem, zdjęty z natury w r. 1852 przez Wojciecha Gersona, podczas jego pieszych wędrówek po kraju z Marcinem Olszyńskim. Przy ścianie, w której były szerokie drzwi wchodowe, znajdował się zwykle wielki piec z kafli zielonych, jako odpowiednich barwą malowanym na ścianach krajobrazom, i tuż przy piecu potężny komin, którego ognisko w długie wieczory jesienne i zimowe oświetlało i rozweselało całą świetlicę czyli salę, przypominając zarazem rycerskiej i zamiłowanej w myślistwie szlachcie wielkie stosy, gorejące w jej obozach wojennych i na łowach. Powyżej wspomniane przez nas stare opisy dworów naszych jakkolwiek nie mogą rzucić światła na ich zewnętrzną architekturę i ozdoby, są jednak źródłem, którego pomijać nie wolno i dlatego przytaczamy tu wyjątki z czterech takich inwentarzy, ułożywszy je porządkiem chronologicznym. Pierwszym jest spisany w r. 1584 w królewszczyźnie, zwanej „Góry”, pod Wilnem, a znany już nam z wyjątków, przytoczonych w artykule o domu. Opisany tam był dom folwarczny i dom miejski, do Gór należący. Tutaj podajemy dosłownie treściwy opis dworu w Górach: „Naprzód Dwór, do którego wrota wjezne od Wilna gątami pobite (mowa tu widocznie o daszku nad wrotami, jaki zwykle dawano, aby wrota zabezpieczyć przed deszczem), w ten dwór wjachawszy po lewej ręce dom wielki, do tegoż domu drzwi na zawiasach, z wrzeciądzem y skoblem. Wszedszy do sieni, po lewej ręce Świetlica, a w niej błon trzy z ołowem całym. Okiennice wszystkie na zawiasach z zaszczepkami. W tej izbie ława jedna, listwa też jedna. Piec nowy polewany. Drzwi na zawiasach z klamką y zaszczepką. Druga izba przeciwko tej izbie. Do niej drzwi na zawiasach z zaszczepką. W tej izbie błon trzy w ołowiu, bez jednej kwatery. Piec y komin stary. Szafa do stawiania mis. Z tej izby komora, do niej drzwi na zawiasach. Z tejże komory potrzebna komórka, do niej drzwi na zawiasach z zaszczepkami. Kuchnia w sieni. Kominy dwa z gliny ulepione złe. Z tej sieni drzwi ku miastu na zawiasach z zaszczepką. Tenże dom gątami pobity”. Drugi inwentarz (znajdujący się także w zbiorach piszącego) jest więcej pamiątkowym, bo stanowi opis dworów starościńskich w Lipnikach pod Tykocinem na Podlasiu, gdzie znakomity pisarz XVI wieku Łukasz Górnicki, będąc od r. 1571 do zgonu swego w r. 1602 starostą tykocińskim, przemieszkiwał, dzieła swe pisał i umarł. Inwentarz ten, sporządzony w r. 1603, zaraz po zgonie Górnickiego, nosi tytuł: „Folwark lipnicki – Budowanie dworca w tym folwarku” i brzmi: „Naprzód z przyjazdu od miasta (Tykocina) wrota, w nich wrzeciądz dla zamykania. Przy wrotach furtka. Od tych wrót niedaleko sadzawka niewielka (istniejąca dotąd), przy niej jest studnia zdrębiona, z drugiej strony skrzynia dla chowania ryb, w niej okna dwa na zawiasach żelaznych z wrzeciądzem. Niedaleko wrót po prawej ręce jest izdebka mała z sionką, w sieni drzwi na zawiasach żelaznych z wrzeciądzami dwiema, jeden wewnątrz a drugi z dworu, okno proste szklanne w drzewo robione, klamka jedna, komin gliną lepiony. Sionka gliną oblepiona, z tejże sionki schodek na górę i pułap u wierzchu. W izdebce trzy okna szklanne w drzewo robione, okiennice na drewnianych biegunach, piec prosty gliną lepiony, ław 4, stół 1; z tej izdebki komórka potrzebna. Podle tejże izdebki mydlarnia, gdzie mydło robiwano, ta stara, zła, przy niej druga studnia zdrębiona. Podle tejże mydlarni kowalnia, ta stara, zła. Niedaleko kowalni kuchnia, w której komin wielki murowany i łańcuch w kominie żelazny, stół jeden długi, drzwi na zawiasach żelaznych z wrzeciądzem i klamką. Podle tej kuchni ogródek mały. Podle ogródka dom wielki, do jego sieni drzwi na zawiasach żelaznych, zamek wnętrzny z antabą, z klamką i z wrzeciądzem, okno szklanne w ołów robione z okiennicą na zawiasach żelaznych. Po prawej ręce, idąc z sieni, izba, do której drzwi z zawiasami, zamkiem wnętrznym, antabą, klamką i zaszczepką. W tej izbie okien szklannych w ołów robionych 5 i szóste małe; stołów 3 małych, ław 2 małych, zedlów 3 a 4-ty mały, piec polewany stary, przy nim kominek murowany. Z tejże izby komora, do której drzwi z zamkiem wnętrznym. W komorze okienek małych 2 starych, w ołów robionych. Z tejże komórki druga komórka podługowata, okienka małe, złe, w drzewo robione, z tejże komórka potrzebna. Z komórki podługowatej sionka mała, w której schód na górę, okno jedno małe w drzewo robione. Z tejże sionki druga izba, w niej piec polewany stary zły, okien 5 szklannych, w ołów robionych, z okiennicami na zawiasach, stołów 2. Z pierwszej izby poszedłszy w pierwszą, sień, jest w boku po prawej ręce komora mała, schód na górę a na górze komórki 2. Naprzeciwko tej pierwszej izby jest świetlica a w niej okien 3 szklannych w ołów robionych, piec polewany, przy nim komin murowany, pokład na ziemi dębowy, stołów 3 małych, zydel 1. Z tejże świetlicy komora, w niej okien 2 w ołów robionych, stołek 1 mały, ławek 3 małych. Z tejże komory druga komórka, w której okno jedno bez kwatery, z tejże jest komórka potrzebna. U tego domu wszystkie okiennice na zawiasach żelaznych. Pod domem jest piwnica z kamienia robiona, w niej drzwi na zawiasach i z wrzeciądzem. Podle tegoż domu komor służebnych, pospołu zbudowanych 6, u których drzwi na zawiasach żelaznych, zamki wnętrzne u czworga drzwi. U wszystkich komor okienka małe szklanne, w drzewo robione. Z wierzchu pokryte dranicami. W tyle tych komor lodownia, słomą poszyta. Podle tych komor izba służebna, w sieni na górę schód i komórek 2, w izbie służebnej okien 4, ław 3, stół 1, piec prosty. Drugie drzwi w tejże sieni do potrzebnej komórki. Podle tejże służebnej izby domek niewielki, w którym sień, okien dwa szklannych, w ołów robionych z okiennicami, stół 1, ław 3, piec prosty, komórka w boku, z tej komórki potrzebna komórka. Naprzeciwko idąc do drugiej izdebki, po prawej ręce w sieni dwie komorze, w nich kominy 2 proste, schodek na górę. W izdebce drugiej okien 2 szklannych, w ołów robionych, z tej izdebki komórka, z tej komórka potrzebna. Pod tą izdebką piwniczka z kamienia, to wszystko dranicami pokryte. Naprzeciwko tegoż domu dom drugi, w sieni okien 2, po prawej ręce piekarnia, w niej piec prosty do chleba pieczenia, przy nim kominek murowany, okien 5, starych, złych, tylko po połowicy. Z piekarni wszedłszy w sień, komórek małych 2. Naprzeciwko piekarni jest świetlica, w niej piec prosty, przy piecu kominek, okien 5 prostych szklannych, stół 1, ław 2, trzecia maleńka przy piecu, ławki 2 małe. Z tejże świotełki komora, w niej okno szklane 1. Ten dom wszystek gliną oblepiony, wierzch na tym domie dekiem położony, okiennice proste na biegunach drewnianych. Obok jest domek do wybijania oleju, w tymże komin gliną lepiony, stępa jedna, dranicami nakryty. Podle olearni piekarnia stara. W pośrodku tego budowania wszystkiego na podwórzu dom wielki nowo budowany”. Widzimy z tych opisów, że były w Lipnikach dwa dwory. Pierwszy stary, zwany „domem wielkim podle ogródka”, opisany pierwej i drugi „dom wielki nowo budowany”. W którym z nich mieszkał i pisał swe dzieła Górnicki, tego nie wiemy. Zapewne mieszkał w obu, t. j. pierwej w starym a po zbudowaniu nowego, w nowym. Jeżeli zważymy, że dawne domy drewniane trwały daleko dłużej, niż dzisiejsze, bo budowane były tylko ze smolnego starodrzewu i ścinanego w porze właściwej, czego ojcowie nasi ściśle przestrzegali, to na pewno twierdzić możemy, że pierwszy dwór lipnicki, którego starość skłoniła starostę w końcu XVI wieku do pobudowania dworu nowego, sięgał swem założeniem wieku XV. Możemy zatem w opisie powyższym mieć poważne wskazówki, jakimi były dworce staroświeckie w wieku XV. „Dom wielki” nowo zbudowany przez Górnickiego, jak jego opis w dalszym ciągu przekonywa, był dworcem tego samego typu, może tylko trochę obszerniejszym i wykwintniejszym. Drzwi w nim niektóre miały po dwa wrzeciądze oprócz antaby, klamki i skobla, okna w ołów oprawne składały się z 4-ch kwater oddzielnie otwieranych. W sieni środkowej były schody na górę i na prawo mniejsza sionka (przedpokoik), z której wchodziło się do świetlicy „nowej” już nie o 5-ciu oknach, jak we dworze starym, ale o 8-miu. W sali tej był tak samo, jak w starym dworze, stół wielki, ławy, stołki małe, „zedelek maluśki”, piec polewany, przy nim komin z „blachą żelazną (o której w starym dworze niema wzmianki) i pułap wapnem pobielony. Z tej świetlicy były za piecem drzwi do „komórki,” t. j. małej komnatki, a z tej drzwiczki do „komórki potrzebnej”. Po drugiej stronie sieni była taka sama świetlica (sala) o 8-miu oknach, tak jak w starym dworze była o 5-ciu – a ta musiała być stołową czyli jadalnią, bo znajdujemy w niej dwa stoły wielkie, trzeci mniejszy, zydle wielkie i „listwy” na ścianach wkoło, czyli półki pod naczynia kredensowe. Cały dwór nowy pokryty był „dekiem”. W pobliżu stał „śpichlerz do chowania wszelakich legumin” czyli, jak później nazywano, lamus. Pod nim znajdowała się piwnica „sklepista” z murowanym w niej kominem (zapewne do nabiału), a niedaleko znajdował się „chłodniczek (altana) niewielki z drzewa dranicami pokryty”. Stajnia wielka murowana z kamienia z oknami szklanemi i pułapem gliną nałożonym. Od tej stajni idąc ku wrotom, jest łaźnia z sienią i światełką maluśką, a była także przy wrotach wjazdowych i druga stajnia murowana z kamienia kryta dranicami a w niej piec prosty, trzy okna szklane, drabiny i żłoby w porządku. Nad wrotami wybudowany był „sernik”, obok zaś czwartej z rzędu stajni znajdował się „sadek wiśniowy i wpodle ogród, co sieją w nim warzywo wszelakie ogrodne”. „Sadek i ogród ogrodzony był częścią tynem, częścią proszczami i żerdziami”. Naprzeciwko browaru z izbami do robienia i suszenia słodu znajdował się ogród wielki, w którym siewano konopie i mak, otoczony płotem plecionym. Przy tym ogrodzie stała „październia do suszenia konopi i lnu”. Sadu owocowego było morgów trzy. Gumna składały się ze stodoły wielkiej o 4-ch wrotach, z dwuch śpichlerzy (jeden dla ziarna, drugi na skład rzeczy rozmaitych) i z 4-ch chlewów. Od inwentarza litewskiego (z Gór pod Wilnem) i podlaskiego (z Lipnik pod Tykocinem) przejdźmy teraz do Wielkopolski, a mianowicie do opisania dworu Wałeckiego z r. 1619 (Starostwo niegrodowe Wałcz lub Wałęcz w wojew. Poznańskiem). Przytacza cały ten opis W. Al. Maciejowski („Polska i Ruś aż do 1-szej połowy XVII wieku”, t. 4-ty str. 314), więc podamy z niego tylko krótkie wyjątki: „Do tego dworu jest most z przedmieścia przez jezioro na dobrych palach z delarni dobrymi. Z mostu do dworu są wrota wiązane, wiercieje (bieguny) u nich dobre. U nich kuna ze dwiema skoblami i z kłódką. Podle tych wrót jest furta wiązana, w której drzwi z zawiasami na hakach ze ślepym zamkiem. Do dworu wszedłszy, dom wielki dranicami pobity. Przed domem przysionek (ganek) balasami z dwuch stron otoczony, a trzecia tarcicami zabita, z wierzchu tarcicami zakryty. Z tego przysionka do sieni wchodząc drzwi z zawiasami na hakach, z antabą, klamką, zamkiem ślepym i dwiema kunami do zasuwania drzwi. W tej sieni okien szklannych 3 i 3 okiennice z zawiasami na hakach, komin murowany z cegły, ław 2, stół 1. Z tej sieni wchodząc do izby stołowej drzwi z zawiasami na hakach, z zamkiem i antabą. W izbie piec polewany zielony, szorstyn murowany przy piecu i ława. Przy ścianach 3 ławy około stołów, zedlów 3, błon szklannych 6 w ołów robione, do tych okien okiennice są zasuwane. W tej izbie służba z kratą (ogrodzenie kratowe), w której służbie są dwie szafie z drzwiczkami na zawiasach. Z tej izby kownata, do której drzwi z zawiasami na hakach z antabą, z wrzeciądzem i skoblami, z zamkiem prostym, piwnice dwie: większa i mniejsza. W tej kownacie okienek szklanych dwie, u których ostrowie żelazne. Z tej kownaty druga kownata ku małej izdebce tarcicami przegrodzona, okno i ostrowia, ławy około stół i zedel, lisztew 3, z izby wielgi wschód na ganek, z balasistego ganku alkierz, w tym alkierzu 3 okna szklanne w ołów robione, ławy po 3-ch stronach, stołki 2. Z alkierza drzwi do komórki a z komórki do transitu z zawiasami, wrzeciądzem i skoblami. W sieni komórka pod wschodem tarcicami zapierzona, na górę wschód, do niego drzwi z zawiasami na hakach, wrzeciądzem i skoblami. Laterna szklanna; z tejże góry komórka, w której drzwi z wrzeciądzem. Z tejże sieni kuchnia tarcicami zapierzona, w niej stół prosty, przeciwko kuchni izba, w niej piec prosty i komin, błon szklannych w drzewo 4, ława 1 przy ścienie, stół 1 i stolik, zedel 1. Z tej izby kownata, do niej drzwi z zawiasami i zamkiem, okienek szklannych dwie z ostrwiami żelaznymi. Z tej kownaty transyt, do niego drzwi z zawiasami na hakach, wrzeciądzem i skoblami. W boku tejże kuchni jest izdebka, w niej przy ścianach ław 4, stoły 2, zedlik 1, lisztew 3 sztuki, z tejże izdebki alkierzyk, w nim okien szklannych 3 w ołów, lisztew 3, drugie drzwi do kownaty i piec do pieczenia chleba. Na podwórzu za tym „Domem wielgim” są komory 3 do schowania, w jednej ława i „stół z nogami” (t. j. nie na kozłach) oraz druga komórka przeforsztowana. Pod tymi komorami piwnica, do której wchód z boku obudowany i przykryty. W śpiżarni są 2 szafarnie albo skrzynie do legumin i przykadek do zsypowania, przy tej śpiżarni jest kuchnia nad jeziorem w słupy złożona, tarcicami pokryta, do niej drzwi dwoje na biegunach z wrzeciądzem i skoblami. Od mielcucha do gumna idąc są wrota, u których jest kuna ze dwiema skoblami”. Maciejowski, który cały inwentarz powyższy przytacza, porobił w objaśnieniach grube błędy. Powiada np., że „ozdownia” (suszarnia) w browarze, to lodownia, że „służba z kratą” (kredens w izbie stołowej), to alkierz i t. p. Ostatni inwentarz, co do czasu najpóźniejszy, z którego wyjątek tu przytoczymy, noszący datę „Anno 1689 d. 26 Julij”, przenosi nas znowu na Podlasie tykocińskie, gdzie opis „Dworu i folwarku” we wsi Mazurach tak się zaczyna: „Wjazd do Dworu odewsi przez groblą nad stawem. Wrota do Dworu stare z tarcic na biegunach, słupy stare podgniłe, wrotnie obie podprawić potrzeba, fortka przy wrotach z żerdzi zwiercana. Dwór stoi czołem ku wsi, do którego wchodząc drzwi do sieni na biegunach, bez zaporów, w sieni, kuchenek dwie, jedna przy izbie pańskiej z kominem murowanym, druga przy izbie czeladnej lepiona z kominem lepionym. Do izby pańskiej drzwi na zawiasach z wrzeciądzem, skoblem, klamką i handhabką. W izbie stół lipowy, ław dwie przy ścianach, pod oknami stołów małych 4. Okien 3 w ołów oprawne, piec zielony stary, kominek murowany. Z tej izby komora, drzwi do niej na zawiasach, stolik sosnowy przy ścienie, łóżko, okno jedno w drzewo oprawione, u drzwi wrzeciądz i skobel. Naprzeciwko tej izby przez sień idąc izba czeladna, stolik w izbie sosnowy, ław przy ścianach 2, z tej izby komora, z komory drzwi na podwórze proste na biegunach z zaporą drewnianą, piwnica na drugim boku, piekarnia przystawiona przy sieni, drzwi do niej dwoje, jedne z sieni, drugie z pola, oboje proste na biegunach, dwór przykryty słomą” i t. d. Tak z inwentarzy powyższych, jak z kilkuset innych, które z wieku XVI i XVII mieliśmy w ręku lub posiadamy, widać jasno, że całe budownictwo dworów wiejskich w dawnej Polsce było od początku drewniane, że rozwijało się powoli, bez żadnej przerwy i epoki przełomowej, jaką przypuszcza prof. Łuszczkiewicz, że jakoby nastąpiła w w. XVI, gdy tu i owdzie w stronach południowo-zachodnich możni zaczęli wznosić pałace murowane. Szlachta polska ze swemi pojęciami i tradycjami rdzennie słowiańskiemi nienawidziła murów ani pięter, budując wszystko z drzewa i słomy i wierząc głęboko w szkodliwość murów dla zdrowia. To też bardzo popularne były swego czasu anegdotki o szlachcicu, który, wyjeżdżając na dłużej do Włoch po odbiór jakiegoś spadku, dowiedziawszy się, że tam niema domów drewnianych, wziął z sobą cieślę, aby mu sklecił dworek na czas pobytu. O bonończyku Malaspinie opowiadano znowu, że przybywszy do drewnianego dworu pana polskiego, widząc dom pięknie zbudowany, wyraził się, że nigdy nie widział stosu drew porządniej ułożonego na ogień i że boi się wejść do wnętrza rzęsisto oświetlonego, gdzie będzie razem z ogniem. Ile to Polski – rzekł – spali się za lat kilkadziesiąt w takich stosach? Co do mniemanej przez prof. Łuszczkiewicza i jakoby zaginionej w wieku XV i XVI architektury drewniano-piętrowej w Polsce, o której istnieniu nasz uczony wnioskuje z umów ciesielskich tamtoczesnych, to najlepiej objaśnia dokument, z którego on wysnuł swoją hypotezę. Oto ugoda z cieślą dotyczy wyłącznie dwu domów drewnianych w zamku kórnickim, a wiadomem jest, że z powodu szczupłości placów w miastach obronnych i zameczkach, gdzie nie było miejsca na szerokie parterowe dworce ziemiańskie, budowano się zato w górę, wysoko, czy to z kamienia, czy cegły lub drzewa. Oczywiście takie budynki piętrowe z drzewa musiały mieć swój charakter odrębny, ale tylko wyjątkowością ciasnoty miejsca wywołany w zamkach i większych miastach. Z powodu tej ciasnoty wśród warownego ostrokołu, niewątpliwie wszystkie dworce drewniane zamków z doby piastowskiej były piętrowe. Tradycję tego piętrzenia widzimy nietylko w ugodzie z cieślą z wieku XV w Kórniku wielkopolskim. Na Mazowszu, gdzie tradycje z doby piastowskiej przechowywały się najdłużej, widzimy na warownej górze zamkowej w Wiźnie nad Narwią jeszcze w wieku XVI pobudowany zamek piętrowy z drzewa. Gdzie zaś nie zmuszał do tego brak miejsca, tam nigdzie piętrowej architektury nie było. Z inwentarzy owoczesnych, układanych przez szlachtę nadzwyczaj systematycznie i drobiazgowo, tak że zapisywano wszędzie szyby zbite i zaszczepki u komórek na poddaszach, nietylko nie widzimy nigdzie pięter na drewnianych dworach nowych, ale i na starych, które nieraz XV i XIV wieku sięgać mogły. Roku 1659 w drukarni wdowy po Andrzeju Piotrkowczyku w Krakowie wyszła „Krótka nauka budownicza Dworów, Pałaców, Zamków podług nieba i zwyczaju polskiego”. Jeden z rękopisów bibljoteki Załuskich świadczy zapiską, że autorem tej książeczki miał być Andrzej Opaliński. W przemowie do możnych i dostatnich panów zachęca on do starania się o piękne mieszkanie na wsi i tłómaczy, że każdy naród winien się budować stosownie do swego nieba i obyczaju życia. „Słusznie tedy osobna architektura civilis ma być jako każdego narodu, tak i Polskiej. Bo kto chce po cudzoziemsku mieszkać, trzeba żyć po cudzoziemsku. A że trudno życie odmienić, które już dawny zwyczaj stwierdził, toć dom i mieszkanie do niego stosować potrzeba”. Trzy są, podług autora, rodzaje domów mieszkalnych na wsiach polskich: Dwory, Pałace i Zamki. Dworem jest u niego parterowy budynek z drzewa albo muru. „Ale życzyłbym, aby z muru, albowiem trwałość i przeciwko ogniowi bezpieczeństwo”. Pałacem nazywa piętrową murowaną kamienicę, dziedzińca w sobie nie mającą ale podwórze przestronne przed sobą, budynkami inszymi otoczone. „Zamek nazywam budynek z dziedzińcem, ze czterech stron zawarty (czworoboczny), który jednak nie tak służy do zwyczaju polskiego, jako dwory otworzyste i pałace''. Dwór powinien „mieć ogrody i sady pod okny, podwórze przestronne dla gospodarskiego domu, dla kuchni, piekarni, stajen, wozowni i innych budynków”. „Pani ma mieć parę pokojów z alkierzem, aby nie przebiegając po sieni, białogłowy łacny przystęp do niej miały”. „W pałacu niema być kuchni, bo w Polsce nie może ona być ochędożna, gdyż siła w niej warzą, pieką, smażą kur, gęsi, prosiąt, carnificina sroga”, Niegodna rzecz zda się pióra i papieru o ćprewetach pisa, ale ochędostwo być nie może bez obmyślenia tego potrzebnego i zgoła nieuchronnego wczasu, którego kto nie opatrzy, fetoru będzie przyczyną”. Pod tym względem wielka zachodziła różnica w mieszkaniach ubogiej i bogatej szlachty. Gdy we dworkach każdy po obozowemu zostawiony był własnemu przemysłowi, to po większych dworach napotykamy wszędzie t. z. „komórki potrzebne” i „tranzyty” wewnątrz budynków mieszkalnych. Co się tyczy rozkładu mieszkań w dworach polskich, to prawie ogólną zasadą był podział każdego domu na dwie połowy: pańską i czeladną, przedzielone sienią środkową. U szlachty możniejszej bywał dla czeladzi dom gospodarski oddzielny z kuchnią i piekarnią, a zato we dworze takim musiała znajdować się choć jedna wielka sala na liczniejsze zebrania gości i ziemian. Dołączamy tu właśnie zdjęty przez nas przed laty 30-tu plan takiego dworu we wsi Kowalewszczyźnie (w Tykocińskiem), zbudowanego w wieku XVII-ym a rozebranego przed laty kilkunastu przez drobną szlachtę, która folwark ten na cząstki rozkupiła, a znalazłszy w ścianach dworu rdzenny i smolny starodrzew, postawiła sobie z nie go 6 małych dworków. Następny rysunek, zdjęty z natury około r. 1850 przez malarza Michała Kuleszę, nauczyciela rysunków w gimnazjum białostockiem, przedstawia typowy dwór litewski z czasów saskich. Istniał on do niedawnych czasów w Mereczowszczyźnie, pamiętny jako miejsce urodzenia jednego ze znakomitych ludzi w naszych dziejach, a przepadł wskutek karygodnej obojętności swych dziedziców. Budownictwo drewniane w dawnej Polsce nie rozwinęło się wprawdzie do rozmiarów samoistnego stylu architektonicznego, ale w danych warunkach przedstawiało aż nadto cech swojskiej odrębności, nadającej w swoim czasie wszystkim dworom, śpichrzom, dzwonnicom, sernikom, gankom i t. d. ogólny typ budownictwa narodowego. Gdy jednak miasta drewniane częstym i nieraz doszczętnym ulegały pożarom, gdy budynki dworskie zwykle słomą, lub gontami kryte, przy nieostrożności naszych ludzi z ogniem padały ofiarą częstej pogorzeli, zwłaszcza od czasu upowszechnienia się tytuniu i zapałek, gdy wreszcie trwalszy kamień, cegła i żelazo zaczęły zastępować drzewo a dzień roboty ciesielskiej znacznie podrożał, budownictwo typowe polskie w ciągu wieku XVIII i XIX zupełnej uległo zagładzie, zachowywane tylko w szczątkach i powiatowych odrębnościach po takich zakątkach jak np. Zakopane. Piszący to znał dobrze najzapadlejszą okolicę Podlasia, pomiędzy rzekami Narwią i Biebrzą a miastami Tykocinem i Goniądzem położoną. W okolicy powyższej, jeszcze około r. 1860 nie było ani jednej wioski lub dworu czy folwarku, żeby nie posiadały starego, omszałego a ozdobnie zbudowanego z drzewa bądź dworku, bądź ganku, śpichrza, lamusa lub „męki Pańskiej” za wioską. Przy dworze pana Haraburdy w Mroczkach stał parowiekowy lamus z tak oryginalnemi na rzezanych słupach podsieniami, facjatkami, daszkami i okienkami, że rysowałem go z wielką rozkoszą i rysunek przesłałem do któregoś z pism ilustrowanych warszawskich, gdzie niezużytkowany zaginął, a że i lamus wprędce został rozebrany, więc ciekawy zabytek budownictwa podlaskiego zaginął tym sposobem na zawsze. We wsi Osowcu pod Goniądzem odrysowałem gospodę starodawną z podsieniami wzdłuż całego budynku, jakich już w XIX wieku nikt nie budował. Budynek ten zburzono także wkrótce potem, ale rysunek jego podamy w niniejszej Encyklopedyi pod wyrazem „gospoda”. W tejże okolicy we wsi Wroceniu istniał dworek, zbudowany w r. 1787 przez panią Anastazję Wroczeńską z gankiem piętrowym, dającym charakterystyczną próbkę dawnego podlaskiego budownictwa a wewnątrz z wyrzniętym na belce pułapowej rokiem powyższym i napisem:
Boże! ci ludzie, którzy tu bywają,
Czego nam życzą, niech to sami mają.
Odrysowaliśmy go także w samą porę, bo dziś już również nie istnieje, choć nie był wcale stary. Aczkolwiek nie w tej samej okolicy, ale w tym samym dziś powiecie (Białostockim), odkryliśmy, że się tak wyrazimy, w miasteczku Zabłudowiu, wśród ciasno zabudowanych domostw żydowskich zewsząd zasłonięty wspaniały zabytek naszego budownictwa drewnianego. Mówimy tu o starej a bardzo ciekawej bożnicy, której fotografję przesłaliśmy znanemu badaczowi sztuki krajowej, panu Matjasowi Bersohnowi, a ten wysłał jeszcze rysownika na miejsce i monografję tej synagogi pomieścił w wydawanych przez Akademję umiejętności „Sprawozdaniach komisyi dla badania historyi sztuki w Polsce” (t. V str. 247). O synagodze tej nadmieniliśmy tutaj dlatego, że na zapadłej prowincyi w dawnych czasach nie było oddzielnych i specjalnych majstrów ciesielskich do budowania bożnic lub dworów albo lamusów czy gospod, ale zwykle jeden i ten sam cieśla, w danej okolicy zamieszkujący i najlepszy, w jednym roku budował bożnicę żydom, w drugim dwór lub gospodę przydrożną szlachcicowi, w trzecim dzwonnicę przy kościele i pomimo różności przeznaczenia tych budynków, w wielu szczegółach ślad jednej i tej samej ręki pozostawił. Ostatni rysunek, który tu podajemy, przedstawia drzwi główne starego dworu w Zawadach pod Tykocinem. Dwór ozdobiony temi drzwiami (których ornamentacja była żywcem naśladowana
w pewnej części z pałaców Branickich w niedalekim Białymstoku lub Choroszczy) postawiony był w wieku XVIII. Odrysowaliśmy te drzwi w r. 1865, a w parę lat później zostały już wyrzucone i zniszczone, gdy młody właściciel, żeniąc się, dwór stary z gruntu restaurował. Tem zaś były jeszcze charakterystyczne, że gwoli wygodniejszemu przechodzeniu jedną połowę miały znacznie szerszą od drugiej.
Dwuzłotówka. Pierwsze dwuzłotówki, mające wartość 60 groszy miedzianych a 8 gr. srebrnych, zaczęto wybijać za Stanisława Augusta w r. 1766, po zupełnej reformie mennicznej w Polsce, gdy wprowadzono na miejsce nominalnie istniejących groszy srebrnych grosze miedziane, a wartość groszy srebrnych oznaczono na 7 1/2 grosza miedzianego. Najprzód z grzywny kolońskiej srebra bito tych dwuzłotówek sztuk 40; od r. 1787 sztuk 41 3/4 a w latach 1794 i 1795 po 42 1/4. W r. 1813, wielkości dwuzłotówki, bita była pamiątkowa „moneta w oblężeniu Zamościa” z napisem na stronie odwrotnej: „2 zł., 1813”. Na dwuzłotówkach Księstwa Warszawskiego oznaczona jest wartość napisem „1/3 talara”. Ostatnie zaś dwuzłotówki mennicy warszawskiej noszą rok 1841. Wśród wszystkich monet srebrnych, będących w obiegu od r. 1766 do połowy wieku XIX, dwuzłotówka była najpospolitszą.
Dyby, pierwotne pęta drewniane. Czy znajomość ich przybyła do Polski z Niemiec, tak jak np. wszystkich wydoskonalonych tortur, nie wiemy tego. W każdym jednak razie nazwa zdaje się pochodzić z niemieckiego, ponieważ używane były na złodziejów (Dieb). Wymawia się zwykle w liczbie mnogiej, gdyż są to dwie sztuki
drewniane z wycięciami na nogi lub ręce, po włożeniu których zbijano obie połowy gwoździami drewnianymi lub zamykano na kłódkę. Kronikarze zwali dyby po łacinie compes. Piszą oni, że Bolesław Łysy, książe lignicki, uwięziwszy Tomasza biskupa wrocławskiego, dwuch prałatów, będących przy nim, wsadził w dyby. Słup, zwany pręgierzem, miał także rodzaj dyby żelaznej, w którą zamykano stawianych pod pręgierzem przestępców i skazanych na publiczne smaganie złodziei.
Dydek, dytek, dudek, stara nazwa pewnej monety, upowszechniona w Polsce od kilku wieków i przez lud powszechnie do niedawnych czasów w znaczeniu sześciu groszy miedzianych używana. W wiekach dawnych monety nie krążyły, jak dzisiaj, tylko w granicach swego kraju, ale rozchodziły się (a z nimi i poprzekręcane ich nazwy) po całym obszarze Europy, cenione wszędzie podług wartości i wagi metalu. Z nazwy holenderskiej duit, oznaczającej drobną monetę (jak twierdzi Karłowicz), powstało dolno-niemieckie düttke, dittke, a z tego polskie dudki i dytki. Za Stefana Batorego i Zygmunta III dudkami nazywano potrójne grosze srebrne. Później malała wartość tej monety, więc powstały i wyrażenia: „Dydkiem losu nie poprawisz; nie wart i dydka”. Potocki w Jovialitates pisze (w XVII w.):
Czasem człowieka choć rzecz ucieszy malutka,
Dałem dudkowi, czego nie wymawiam, dudka.
Dykteryjka, z łac. dictum, co Mączyński w swoim słowniku (r. 1564) tłomaczy na polskie: „Powieść, Słowo, Przypowieść śmieszna, kunsztowna, foremne wyrzeczenie”, Piotr Chmielowski zaś nazywa „zwrotem mowy zwięzłym lub dowcipnym”. Autor ten ostatni w artykule o dykteryjce powiada, że jest ona spokrewniona pojęciowo z wyrazami: apoftegmat i anegdota: t. j. zasadza się, jak tamte, na zwięzłem opowiedzeniu jakiegoś zdarzenia z towarzyszącemi mu dowcipnemi czy zręcznemi wyrażeniami. Dykteryjka jednak brana bywa zazwyczaj z życia powszedniego, najczęściej żołnierskiego lub myśliwskiego, gdy apoftegmat i anegdota obracają się w bardzo rozległej dziedzinie, od sfer najwyższych do najniższych. Powtóre, dykteryjka zwykle ma na celu samo rozweselenie słuchacza lub czytelnika, rzadko mieszcząc w sobie morał, gdy apoftegmat (rzadziej anegdota), ma głównie na względzie stronę intellektualną lub etyczną. Pod względem formy zaś dykteryjka ma zastosowanie specjalne do naszych obyczajów, zwłaszcza staropolskich. Stąd w stylu polskich dykteryjek panują wyrażenia jowialne, kontuszowe, często rubaszne. Dykteryjki były ulubioną okrasą rozmowy naszych przodków. Kilkanaście ich, jako przykład „trefnowania”, umieścił Łukasz Górnicki w „Dworzaninie polskim” Wiele też „facecyj” i „fraszek” Reja, Kochanowskiego i Wacława Potockiego (w Jovialitates i herbarzu wierszowanym) są poprostu dykteryjkami. W „Silvach rerum”, tak obfitych z wieku XVII i XVIII, mieści się ich sporo. Niektóre opowiadania w „Pamiętnikach” Paska w poczet dykteryjek zaliczyć potrzeba. Z nowszych pisarzy Henryk Rzewuski i Zygmunt Kaczkowski, w powieściach i powiastkach swoich obrazując wiek XVIII, dali dużo dykteryjek, a Gaszyński w swoich „Kontuszowych pogadankach” dość szczęśliwie ton staropolski w dykteryjkach naśladował. W r. 1894 wydał Zygmunt Gloger „ze starych szpargałów ś. p. Karola Żery”, zbiór żartów i dykteryjek p. t. „Fraszki i opowiadania”. Żera ten nie był świeckim szlachcicem, jak to z przedmowy Glogera sądzićby należało, ale szlachcicem w habicie zakonnym, był on bowiem w rzeczywistości franciszkaninem w klasztorze drohickim na Podlasiu i to nieporównanym typem rubasznego zakonnika polskiego, łączącego w sobie dwie wybitne i ogólne cechy narodowe zakonników naszych w przeszłości: szczerą pobożność i rozmiłowaną w dykteryjkach wesołość. Więc też ojciec Żera około połowy XVIII wieku założył w celi drohickiej księgę, do której wpisywał wszystkie bez wyboru dykteryjki, jakie usłyszał z ust: szlachty, księży, niewiast, kmieci i mieszczan, a tak był pewien, że po jego zgonie dykteryjki te będą chętnie czytane w klasztorze, że prosi zakonników, aby po przeczytaniu każdej odmawiano za jego duszę „Zdrowaś Marja” i wpisywano do jego księgi nowe przypowieści w dalszym ciągu. W r. 1896 Konrad Machczyński wydał „Mozajkę wilczą”, zawierającą niejedną dykteryjkę myśliwską.
Dylacja w dawnem prawie polskiem znaczy odroczenie sprawy z powodów słusznych i na mocy prawa. Powodów takich niektóre sądy uznawały 12, inne mniej. Była więc: 1) dylacja z powodu małoletności, dilatio ad minoritatem, 2) z powodu choroby, ad infirmitatem, 3) dla wynalezienia ręczyciela, ad evictorem, 4) dla ważniejszej sprawy w innym sądzie, pro majori, 5) dla wyszukania dokumentów, ad munimenta, 6) dla obejrzenia na gruncie, ad visionem, 7) dla przysłania woźnego, 8) dla nieobecności z powodu usługi publicznej, propter obsentiam Reipublicae causa, 9) dla uskutecznienia śledztwa, ad scrutinium, 10) dla narady z patronami, ad deliberandum, 11) z powodu powołania na wojnę, 12) dla zagodzenia w dobry sposób. Mogło być odłożenie sprawy na żądanie obu stron, i to nazywano skrypcją, termini scriptio. Sprawy wstrzymywane były dla senatorów i posłów z powodu ich urzędowania. Wstrzymanie sprawy z rozkazu króla nazywało się w Koronie inhibicją (Vol. leg. I, f. 158) a na Litwie listami zapowiednimi. Takich jednak dylacyj zrzekli się królowie, zostawiając tylko suspensy.
Dyngus, śmigus. Początek tego zwyczaju musi być starożytnym, skoro widzimy go zarówno w Azyi u kolebki ludów aryjskich, jak i w Słowiańszczyźnie. Anglik Symes w opisie podróży z r. 1796 do Bengalu i króla Birmanów w Pegu powiada, że Budaizm tamtejszy około 10 kwietnia obchodzi wesołą trzydniową uroczystością zakończenie starego roku. Drugiego dnia świąt, Birmanowie mają zwyczaj „obmywania się z grzechów starego roku” przez oblewanie wzajemne wodą. Nawet wicekról nie jest od tego wolnym a wody leją się niespodzianie z okien i dachów na głowy przechodniów. W pałacu wice-króla, po odbytej poważnie ceremonii i oddaleniu się tegoż, goście zostawieni byli na pastwę 30 panien dworu, które, wpadłszy na salę z konewkami i sikawkami, zaczęły niemiłosiernie oblewać. „Oddaliśmy im za swoje – powiada Symes – aż wody zabrakło, ale przemokliśmy do nitki”. Oczywiście u chrześcijan zwyczaj stary musiał przekształcić się. W Polsce narzucono mu nazwę niemiecką i przywiązano do wiosennego święta Wielkiejnocy. Już Libelt zwrócił uwagę, że dyngus może być spolszczeniem niemieckiego wyrazu Dünnguss, znaczącego cienkusz, polewkę wodnistą, wreszcie chlust wody. Znakomici językoznawcy Brückner i Karłowicz powiadają, że słowo dyngować pochodzi z niemieckiego dingen, wykupywać się, umawiać, szacować. Dingnus, dingnis, znaczy wykupno w czasie wojny jako obrona od rabunku. Szacunkiem takim czyli dingnusem okupowano się żakom i młodzi, składając im do kobiałek jaja i małdrzyki, aby nie oblewali wodą. Śmigus zaś przerobiono ze Schmackostern, gdy śmigano palmą lub prętem i zlewano wodą, kogo w łóżku zastano. Lud polski ma jeszcze stary zwyczaj oblewania wodą przodownicy, niosącej na głowie wieniec dożynkowy, a zwyczaj podobny musiał od Polan przejść wraz z rolnictwem do pogan pruskich, którzy oblewali się wodą podczas rolniczych uroczystości na wiosnę. Synod duchowny djecezyi poznańskiej za Władysława Jagiełły, w uchwałach swoich przeciw zwyczajom zabobonnym nakazuje w artykule zatytułowanym Dingus prohibeatur: „Zabraniajcie, aby w drugie i trzecie święto wielkanocne mężczyźni kobiet a kobiety mężczyzn nie ważyli się napastować o jaja i inne podarki, co pospolicie się nazywa dyngować, ani do wody ciągać”. Przy dyngowaniu w poniedziałki i wtorki wielkanocne przebierano się w owych czasach w suknie osób płci drugiej. Za Władysława IV Beauplan wspomina o oblewaniu się na Ukrainie, a jedna z kronik ruskich odnosi ten zwyczaj do pogańskich czasów Ks. Wojsznarowicz, pisząc kazanie na zgon Cecylii Renaty w Wilnie, r. 1644, powiada, że „Wilno, zamiast Śmigustu (t. j. wielkanocnego podarku), śmierć królowej za upominek oddało”. Damom po śmigurście różą kawaler przysłużyć się może, powiada Haur. Kitowicz pisze o Dyngusie z czasów saskich: „Była to swawola powszechna w całym kraju, tak między pospólstwem, jako też między dystyngowanymi; w poniedziałek wielkanocny mężczyźni oblewali wodą kobiety a we wtorek i w dni następne kobiety mężczyzn. Oblewano się rozmaitym sposobem. Amanci, chcąc tę ceremonią odprawić bez przykrości, skrapiali lekko różaną, lub inną pachnącą wodą po ręku, czasem po gorsie, małą jaką sikawką albo z flaszeczki. Ci, którzy swawolą nad dyskrecją przekładali, oblewali i damy wodą prostą, chlustając garnkami, śklenicami lub dużemi sikawkami prosto w twarz albo od nóg do góry. Gdy się rozhulała kompania, panowie i dworzanie, panie i panny, leli jedni drugich ze wszelkich naczyń, jakich dopaść mogli, a hajducy i lokaje cebrami donosili wody. Kompania dystyngowana goniła się, oblewała od stóp do głów tak, że wszyscy zmoczeni byli, stoły, stołki, krzesła, kanapy, łóżka pooblewane a podłoga cała schlustana. Gdzie taki dyngus, osobliwie u młodego małżeństwa, miał być odprawiany, pouprzątano meble kosztowniejsze, sami przebierali się w suknie najskromniejsze, którym woda nie szkodziła. Największa była rozkosz przydybać jaką damę w łóżku, przytrzymana przez mężczyzn w koszulce, musiała pływać w powodzi. W dzień ten wstawały więc jak najraniej albo jak najmocniej zawierały sypialnie. Mężczyźni w łóżkach nie podlegali takowej napaści od kobiet, których skromność tego czynić nie pozwalała”. O zwyczaju tym jest stare przysłowie:
Od Wielkiejnocy do Zielonych-Swiątek,
Można dać śmigust i w piątek.
Na Kujawach parobek wyłazi na dach karczmy wioskowej z miednicą w ręku i, pobrzękując w takową, obwołuje dziewki, które będą oblewane i zapowiada, ile dla której potrzeba będzie dla jej szorowania fur piasku, perzu na wiechcie, grac do skrobania, ile kubłów wody i mydliska. Tak to wygląda, jakby śmigus był pamiątką umywania się na Wielkanoc po pokucie wielkopostnej, polegającej w średnich wiekach i na zaniedbaniu cielesnem. Lud mazowiecki odróżnia dyngus od śmigusu. Chłopcy wiejscy na Boże Narodzenie chodzą „po kolędzie”, a na Wielkanoc po „dyngusie”, śpiewając pieśni odpowiednie tym świętom i zbierając do kobiałki, co im dadzą po domach. Śmigusem zaś nazywają mazurzy oblewanie dziewcząt wodą przez chłopców w drugi dzień Wielkiejnocy i chłopców przez dziewczęta w dniu trzecim, co nieraz przy studni kubłami się odbywa. Najstarsze osoby na Podlasiu, np. 90-letnia matka piszącego to, pamiętają dobrze z lat dziecinnych i tradycyi, że oblewanie się wodą w drugi dzień Wielkiejnocy nazywano na Podlasiu „śmigusem” zarówno u ludu jak po dworach. Nazwy dyngus i śmigus, spolszczone z niemieckiego, nie dowodzą bynajmniej, żeby i sam zwyczaj przyniesiony został z Niemiec. Czyż i polewanie wodą przodownicy, niosącej wieniec dożynkowy, miałoby także od Niemców być przyjętem? Przeciwnie, nazwy te tylko dowodzą, że Niemcy, osiadający w miastach polskich za doby Piastów, okupowali się datkami krajowcom, gdy ci swój starożytny zwyczaj oblewania wodą do nich stosowali zbyt gorliwie; dingen bowiem znaczy przedewszystkiem okupować się datkiem. Niekiedy jednak zwyczaj ten lud nazywa jeszcze i po polsku: dniem św. Lejka, oblewanką i polewanką.
Dysław i Stosław, Polacy, którzy, będąc w zakonie Krzyżaków, przy nawracaniu pogan pruskich, pochwyceni przez tychże, ponieśli śmierć męczeńską. Legenda opowiada, że gdy jednego z nich zamordowano i w ogień wrzucono, ciało jego, przemieniwszy się w postać dziwnie pięknej dziewicy, w oczach morderców wzbiło się z płomieni ku niebu, drugiego zaś, gdy go wcisnąwszy w drzewo rozszczepione, żywcem palono, przez ptaka niewidzianej piękności tamże zostało uniesione.
Dywdyk, jak pisze orjentalista Muchliński, oznacza „przykrycie bogate na konie, z perskiego teflik, tyftik, wełna delikatna, kutnerek, puszek kozi, a potem sama materja z gręplowanej najcieńszej wełny, używana także na przykrycie koni; w tem ostatniem znaczeniu używał się i u nas wyraz dywdyk jako przykrycie długie i bogate, najczęściej jedwabne, przetykane złotem, barwy szkarłatnej, materja zaś zowie się tyftykiem”. Ustrzycki w wieku XVIII pisze: „Konie ich okryte były długiemi dywdykami z afty, aż do kostek spuszczanemi i herbami panów swoich haftowanemi”. Ł. Gołębiowski powiada, iż dywdyk jest to najkosztowniejsza materja turecka z puchu kóz tybetańskich na tle jedwabnem. Robią z niej chustki i szale, przez pierścionek przeciągnąć się dające. Mają one gładki środek, obwiedzione w około szlakiem wzorzystym, z końcami w palmy i kwiaty, rozwożone przez Turków po Polsce, płacone były od kilkudziesiąt do 1500 dukatów, służyły u możnych za poślubne podarki. W Warszawie handlowali niemi w latach 1800 – 30 Grecy: Paschalis i Sejda Jankowski.
Dywizja. Pułkownik Konst. Górski pisze, że w wojsku polskiem koronnem pierwszy podział na dywizje wprowadzono d. 21 grudnia 1776 r. Dywizyj miało być 4: Wielkopolska, Małopolska, Wołyńsko-podolska i Ukraińsko-bracławska. Był to podział bynajmniej nie taktyczny ale terytorjalny, t. j. obejmujący te wojska, które na wspomnianych terytorjach były rozkwaterowane. Nie dało się atoli sformować do Sejmu Czteroletniego ani całej dywizyi małopolskiej, która w r. 1789 składała się tylko z dwuch szwadronów, ani też utworzyć dwuch dywizyj na Wołyniu, Podolu i Ukrainie. Istotny podział na dywizje taktyczne datuje się dopiero od r. 1789. Dywizyj miało być 4 i każda z nich składała się z dwuch brygad kawaleryi Narodowej. Pułków zaś jazdy lekkiej i regimentów pieszych miało być w przyszłości podług sytuacyi i potrzeby. Później do dywizyj przyłączono i artylerję na wzór organizacyi francuskiej, z tą różnicą, że bronią podstawową była u nas jazda zamiast piechoty, co czyniło je wadliwemi. Za Kongresówki od r. 1815 piechota składała się z dwuch dywizyj, z których każda obejmowała po 3 brygady, brygada zaś po 2 pułki. Kawalerja dzieliła się także na 2 dywizje, ale każda dywizja miała tylko 2 brygady, a brygada, jak w piechocie, 2 pułki.
Dzbany, używane w dawnej Polsce do wody i napojów, były tak rozmaite w różnych czasach i u ludzi różnej zamożności, a wiadomości nasze pod tym względem są tak luźne, że nie może tu być mowy o monografii dzbanów w ogólności, ale tylko przedstawimy rysunki i opis kilku dzbanów typowych i najciekawszych. Pierwszym jest zabytek, sięgający odległej przeszłości, dzban szklany, około 25 centymetrów wysoki, pokryty zewnątrz ozdobami emaljowanemi, niebieskiej i czerwonej barwy. Takie szkła wyrabiane były już na początku wieków średnich, w południowej Europie, podobno w Wenecyi, skąd rozchodziły się po świecie drogami handlowemi. Ulegając w użytku domowym łatwemu stłuczeniu, szkła dawne stały się z czasem niezmiennie osobliwymi zabytkami. Dzban powyższy zawdzięcza swoje przechowanie z doby Piastowskiej bardzo wyjątkowej okoliczności. Oto został, zapewne przypadkowo, utopiony niegdyś w rzece Sanie pod Przemyślem i dopiero w r. 1860 przy kopaniu studni w nizinie, będącej średniowiecznem łożyskiem rzeki, wydobyty szczęśliwie z kilkometrowej głębokości namuliska dostał się do Lwowa na własność panu Karolowi Estreicherowi, tam wówczas mieszkającemu, i był przez tegoż dany na miejscową wystawę starożytności (w r. 1861). Przywieziony potem do Warszawy, został przez p. Estreichera podarowany do zbiorów piszącego. Jest zaś obecnie bodaj jedynym dzbanem, świadczącym wymownie, że już w dobie Piastowskiej podobne przedmioty ówczesnej sztuki poszukiwane były i niewątpliwie drogo płacone nad Wisłą i Sanem. Drugi podany tu dzban przenosi nas w czasy o kilka wieków późniejsze, kiedy to Jan Kochanowski pisał: „Dzbanie mój pisany, dzbanie polewany”. Ten wszakże, którego rysunek tu podajemy, nosi datę o 40 lat późniejszą od zgonu wielkiego poety, bo rok 1624 i pod takowym znak fabryczny JEM. Oczywiście podobne dzbany majolikowe, jak powyższy, nie były wyrabiane u nas, lecz sprowadzane z Niemiec i używane we wszystkich domach szlacheckich do piwa i miodu. Dzban, którego rysunek tu dołączamy, wraz z 6-ciu tegoż rodzaju kubkami przechowywał się w rodzinie Wojnów, która od XIV wieku dziedziczyła na Podlasiu dziś rozparcelowaną już majętność Wojny Szuby i Wojny Bakałarze w okolicach m. Ciechanowca. Na dzbanie tym przedstawionych jest w płaskorzeźbie 7 cnót chrześcijańskich w zastosowaniu życiowem; był bowiem powszechny zwyczaj w XVII wieku, że na naczyniach, do picia służących (w Niemczech wyrabianych), wyobrażano często rzeczy religijne. W zbiorach np. piszącego znajduje się jeszcze kufel z r. 1641 z 12-tu emaliowanymi na nim apostołami i szklenica z Adamem, Ewą i wężem kusicielem w raju. Pani Maciejowa Wojnowa, od której dzban z r. 1624 otrzymaliśmy niegdyś, a która pamiętała koniec XVIII wieku, opowiadała nam, że w jej młodości nie było na Podlasiu domu ziemiańskiego, któryby nie posiadał jeszcze kilku starodawnych w tym rodzaju majolikowych dzbanów, kufli lub szklenic, puharków i t. p. nie do wina, bo go szlachta podlaska mało i rzadko pijała, ale do miodu i piwa w domu syconego i warzonego. Ostatni dzban, który na str. 93 przestawiamy (własność dokt. Wł. Sękowskiego), (nosi na piersiach orła białego) cyfry Fryd. Augusta, pochodzi zatem z czasów saskich, a mógł służyć już nietylko do piwa i miodu, ale i do kawy, która w owej dobie zaczęła się w Polsce upowszechniać. Linde mylnie dzbanarzem i dzbankarzem nazywa tego, co dzbany robi. W Polsce po wsiach i miasteczkach robili do codziennego użytku: dzbany, garnki, misy, donice i t. d. garncarze i zduni, a przytoczone przez Lindego wyrażenie Reja: „Nieborak on dzbanarz lada gdzie w biocie się powali, tamże i uśnie, suknią pomaże, czapkę straci”.... odnosi się nie do robiącego dzbany, ale do upijającego się z dzbana. Znane były powszechnie przysłowia: 1) Do czasu dzban wodę nosi. 2) Co dzbanek, to panek (o mnogości drobnej szlachty na Mazowszu i Podlasiu). 3) Dzban gdy pusty, nie przypuści. 4) Siła pies w dzbanie widzi, ale łeb nie wnijdzie. W wydawanych przez Akademję um. w Krakowie „Sprawozdaniach Komisyi do badania historyi sztuki w Polsce” znajdują się wiadomości w tomie VI o dzbanach glinianych turskich (r. 1616?) str. 214; o miedzianych z XVII wieku str. XII; o srebrnych (r. 1574) str. 73; o szklanych urzeckich (r. 1774 – 5) str. 252 i 259.
Dziad. Największy swego czasu znawca społeczeństwa polskiego, Józef Ignacy Kraszewski, w swej powieści p. t. „Mistrz Twardowski” poświęcił obszerny ustęp żebrakom czyli dziadom i babom w dawnej Polsce, w którym szczegółowo opisał wszystkie ich kategorje, ich zwyczaje i obyczaje, oraz cechy zewnętrzne. Ustęp ten streścił i kilka nowych szczegółów dodał Adam Pług w artykule „Dziad”, pomieszczonym w „Wielkiej encyklopedyi powsz. ilustr.” (t. XVIII str. 550). Jest podanie, że żebracy polscy obierali sobie „króla dziadów”, co posłużyło Józefowi Dzierzkowskiemu za temat do powieści pod tym tytułem.
Dziadowskie pieśni. Wrodzona narodowi polskiemu gościnność, napełniając obfitym chlebem torby żebracze, osładzała zawsze dolę żebrzących i przyczyniała się do pomnażenia ich liczby. Nigdy bowiem żaden dziad polski nie odszedł głodny i wypchnięty z chaty kmiecia, ale zawsze opatrzony kawałkiem chleba, a w czasie śniadania, obiadu lub wieczerzy łyżką ciepłej strawy. Dziad bywa nieraz i pożądanym gościem, bo zadomowionemu wieśniakowi opowiada nowiny z szerokiego świata, zbierane na odpustach, kiermaszach i po miastach, a zwykle ubarwione własnym dowcipem i fantazją, co wpływa zawsze dodatnio na szczodrość i uprzejmość gospodyni. Ale dziad, choć sam nie zawsze człek moralny, gdy po odpuście znajdzie się w gronie towarzyszów i towarzyszek swojej profesyi i popasa w karczmie, bywa jednak zawsze moralistą, gdy wstępuje w progi chaty wiejskiej. A wpływ ten jego nie polega na machinalnem odmawianiu pacierzy i śpiewaniu pieśni nabożnych, ma bowiem dziad jeszcze inne pieśni, oddziaływające nieraz bardzo dodatnio na życie domowe i sumienia ludzi ułomnych, którzy pod własną strzechą usłyszą śpiew siwowłosego pątnika, niby wprost przeciwko ich występkom wymierzony. Do takich należy następująca stara pieśń dziadowska:

Szła sierotka po wsi – opadli ją źli psi,
Nie miał się kto obrać – sieroteczkę ognać,
Obrał ci się, obrał – sam Pan Jezus z nieba,
Sieroteczkę ognał – kawałeczkiem chleba.
Gdzie ty idziesz, dziecko – mała sieroteczko?
Idę stukać, pukać – mojej matki szukać.
W daleki świat zajdziesz – a matki nie znajdziesz.
Idzie sieroteczka – zielonym cmentarzem,
Matka leży w grobie – przed wielkim ołtarzem.
Któż tam puka, stuka – na tym moim grobie?
To ja matuleczko – twoje dzieciąteczko.
Moja matuleczku – weźże mnie do siebie,
Bo mi na tym świecie – bardzo źle bez ciebie.
Cóż tu będziesz jadła – co tu będziesz piła?
Będę piasek jadła – zimną roskę piła.
Idź, moje dzieciątko – do młodej macierze,
Niechże ona tobie – koszulkę wypierze.
Oj jak mi ją pierze – lecą z niej paździerze,
A jak mię obłóczy – po ziemi mię włóczy.
A jak ci mię myje – nakręca mi szyję,
Kiedy włosy czesze – wyrywa mi plesze.
Kiedy je zaplata – izbę mną zamiata.
A jak chleba daje – to najprzód wyłaje.
Swoim dzieciąteczkom – daje na miseczce,
A mnie sieroteczce – ino w skorupeczce.
Swoim dzieciąteczkom – chleba z masłem daje,
A mnie sieroteczce – z popiołem nakraje,
Swoim dzieciąteczkom – pierzynek naściele,
A mnie sieroteczce – barłożku niewiele.
Zesłał-ci Pan Jezus – dwuch aniołów z nieba,
I wzięli sierotę – na rączkach do nieba,
Zesłał-ci Pan Jezus – czarta piekielnego,
Aby wziął macochę – do piekła wiecznego.
I posadzili ją – na żelaznym stolcu.
Dali jej pić smoły – w rozpalonym garncu.
Macocha po piekle – jak się rozejrzała:
„Dla Boga, jak tu źle – płacząc zawołała:
„Żebym się mój Jezu – na świat powróciła,
Jużbym się z sierotką – lepiej obchodziła”.
Nie rychło, nie rychło – już zapadła klamka,
Mogłaś bywać lepszą – kiedyś była matka.

Inne pieśni wymierzone są przeciwko upadkowi dziewic, np. zaczynająca się w ten sposób:

Hej z porania w niedzielę
Poszła panna na ziele,
Roztoczyła złotą nić
I poczęła wianki wić.
Przyszedł do niej młodzieniec.
– Daruj, panno, mi wieniec.
– A tyś nie jest młodzieniec,
Inoś z piekła szataniec......

Był to istotnie szatan, który przyszedł porwać do piekła zabójczynię trojga dziatek:

Porwał ci ją i niesie
Po boru i po lesie.
Bory, lasy szumiały,
Wierzchołki się łomały.
A dalej następuje scena w piekle:
Dziatki stoją za drzwiami,
Oblewają się łzami.
– Takać, matko, zapłata,
Nie dałaś nam znać świata,
Ani świata, ni słońca,
Ni jasnego miesiąca.
I spojrzała z daleka,
Zobaczyła człowieka.
– Idź, człowiecze, do domu
Nie powiadaj nikomu,
Jeno matce, ojcowi
I starszemu bratowi:
„Macie jeszcze córek dwie,
Strzeżcie lepiej, niźli mnie”
– Jam cię, córko, karała,
Aleś słuchać nie chciała.
– Jakżeś, matko, karała:
Na mszą iść mi nie dała,
Do karczmy wysyłała,
Jeszcześ za mną wołała:
„Nie tańcuj tam z ubogim
A z bogatym, chędogim”.
Karczma mnie to uwiodła,
Żem na wieki przepadła.

W drugiej pieśni Chrystus, przebrany za żebraka, spotyka taką samą grzesznicę:

Dziewka ze strachu pobladła,
Krzyżem do nóg Bogu padła.
– Dziewko, dziewko, nie lękaj się,
Idź do księdza, spowiadaj się.
Do kościoła wstępowała,
Na sto sążni ziemia drżała,
Ołtarze się odwróciły.
Same świece pogasiły.
Chorągwie się pozwijały
I organy grać przestały.
Tak się długo spowiadała,
Aż się prochem rozsypała.

Inna znowu pieśń jest przeróbką z księdza Baki, wymierzoną przeciwko „pysznym i wspaniałym”, ukazującą im znikomości tego świata i wszechwładność śmierci, która:

Bierze wojewody, wiek stary, wiek młody,
Bierze i panięta, biskupy, książęta
Do ziemi!
I hetmana zbroje rzuca między gnoje
I groźną buławę ciska popod ławę
Innemu!
Na nic już doktory i pieniędzy wory,
Ni sobola szuba, pójdź do wójta, Kuba,
Bo już czas!.

Do wieku XIX przechowały się szczątki (niegdyś zapewne licznych) pieśni bohaterskich, śpiewanych przez dziadów wędrownych. Myśmy słyszeli, już tylko pieśni o zdobyciu Kamieńca podols. przez. Turków, o odsieczy wiedeńskiej Sobieskiego i o obronie Częstochowy przeciw Szwedom. Gdy wśród kalek i pątników, wędrujących w kraju „po proszonym chlebie”, znaleźli się weterani z wojen napoleońskich, pojawiła się nawskróś świecka i z dowcipem staropolskim ułożona pieśń dziadowska, prawdopodobnie przez jednego z tych wiarusów, którą w drugiej ćwierci XIX stulecia prawie każdy dziad śpiewać umiał. Przytaczamy tu jej słowa i melodję ówczesną harmonizowaną obecnie na fortepian przez najlepszego w tych rzeczach mistrza, Zygmunta Noskowskiego.

Dawniej królowa w dziadzie się kochała –
Wiadoma wszystkim historyja cała –
Pozazdrościła jej tego szewcowa
Hadryjanowa.
Dawniej król nie siadł nigdy do obiada,
Aż posadzono koło niego dziada.
Teraz ganiają dziadów po ulicy
Jawnogrzesznicy.
Wszakże kiermasze, odpusty, pogrzeby
Są wymyślone dla dziadów potrzeby.
Tamby pohulał i młody i stary,
Gdyby nie dziandziary.
Dawniej król nie miał dziandziarów przy boku:
Dziad go pilnował, jak źrenicy w oku.
Teraz dziandziary brzęczą pałaszami
1 nad dziadami.
Dawniej dziad we wsi był postrachem dzieci,
Pies przed nim zmykał z gospodarskich śmieci,
Psa kijem, dzieciom pokazawszy jeża:
A do pacierza!
Przy ciepłym piecu usadzano dziada,
Gosposia zaraz wedle niego siada,
A on o boskich rozmawiając cudach,
Trącał po udach!

Dziady, stary zwyczaj ludowy, zawdzięczający swój niepospolity rozgłos Mickiewiczowi, który użył jego nazwy za tytuł do genjalnego swojego utworu. Uważamy też za rzecz najsłuszniejszą przytoczyć własne słowa wieszcza, które dał jako wyjaśnienie przy pierwszem wydaniu „Dziadów”. Jest to – mówi poeta – nazwisko uroczystości, obchodzonej dotąd między pospólstwem w wielu powiatach Litwy, Prus i Kurlandyi, na pamiątkę dziadów, czyli w ogólności zmarłych przodków. Uroczystość ta początkiem swoim zasięga czasów pogańskich i zwała się niegdyś ucztą Kozła, na której przewodniczył Koźlarz, Huślarz, Guślarz, razem kapłan i poeta (gęślarz). W teraźniejszych czasach, ponieważ światłe duchowieństwo i właściciele usiłowali wykorzenić zwyczaj połączony z zabobonnemi praktykami i zbytkiem częstokroć nagannym, pospólstwo święci Dziady tajemnie, w kaplicach lub pustych domach niedaleko cmentarza. Zastawia się tam pospolicie uczta z rozmaitego jadła, trunków, owoców i wywołują się dusze nieboszczyków. Godna uwagi, iż zwyczaj częstowania umarłych zdaje się być wspólnym wszystkim ludom pogańskim, w dawnej Grecyi za czasów homerycznych, w Skandynawii, na Wschodzie, i dotąd po wyspach Nowego-Świata. Dziady nasze mają to szczególne, iż obrzędy pogańskie pomieszane są z wyobrażeniami religii chrześcijańskiej, zwłaszcza iż dzień Zaduszny przypada około czasu tej uroczystości. Pospólstwo rozumie, iż potrawami, napojem i śpiewaniem przynosi się ulgę duszom czyścowym. Cel tak poważny, święta, miejsca samotne, czas nocny, obrzędy fantastyczne, przemawiały niegdyś silnie do mojej wyobraźni; słuchałem bajek, powieści i pieśni o nieboszczykach, powracających z prośbami lub przestrogami, a we wszystkich zmyśleniach można było dostrzedz pewne dążenie moralne i pewne nauki, gminnym sposobem zmysłowie przedstawiane”. Czem na Litwie Dziady, tern na Podlasiu i Mazowszu były wyprawiane w dzień zaduszny Stypy i Obiady żałobne. Tylko lud polski, pod wpływem duchowieństwa, nadał zwyczajom tym charakter chrześcijańskiej pobożności i nieraz zaprasza księży na sute „obiady żałobne” zastawiane po domach zamożnych kmieci w dzień Zaduszny (ob. Zaduszki). Marja Rodziewiczówna w wydanym przez nas „Roku Polskim” (Warszawa r. 1900) prześlicznie opisała czwartek powielkanocny, czyli dziady wiosenne, t. j. „Nawski dzień”, w którym lud nad Prypecią i Muchawcem niesie resztki święconego na groby rodzinne i ucztuje niby wspólnie z duchami zmarłych na ich mogiłach. Starożytny ten zwyczaj, lubo zupełnie przekształcony, przechował się dotąd przy mogile Krakusa w Krakowie pod nazwą „Rękawki”.
Dziać, dziane rzeczy robić, znaczy tkać czółenkiem na krosnach lub robić na drutach i szydełkiem, czyli bez użycia igły. Mówiono: dziać pończochy, dziać rękawice. Starowolski pisze: „Jedne będą szyły na krosienkach, drugie rękawiczki jedwabne będą działy”. W spisie garderoby królewskiej po zmarłym Zygmuncie Auguście znajdujemy między innemi „dziane rzeczy”, co nie znaczyło (jak to rozumie Gołębiowski) haftowane. „Dziana szata, dzianka” nie była (jak się domyśla Gołębiowski) watowaną, ale robioną drutami lub szydełkiem. W Vol. leg. mamy oznaczone cło od przywożonych z zagranicy „dzianych rękawic”. Ponieważ plaster miodu przedstawiał pewne podobieństwo woskowych komórek do oczek dzianych rzeczy, mówiono więc, że pszczoły miód i wosk „dzieją”. Dzienią i Dzianką nazywano także ul i plaster miodu. Kącki w „Nauce o pasiekach” (Lublin, 1631 r.) pisze: „W takim ulu większą dzienią urzniesz, pociągnąwszy onej krótkiej dzianki, co na jeden zatworek tylko byłą urobiona”.
Dziakło, dawna danina w Litwie na dwór wielkiego księcia, pierwotnie składająca się z siana, potem i innych osepów. Na Ukrainie zwano ją djakło, na Białorusi dziakła. Zdaje się, że źródłowem jest litewskie doukle – danina, od słowa douti – dać, dawać. Szyrwid w słowniku swoim czynsz nazywa po lit. dokłe. Stryjkowski powiada, iż Jagiełło w przywileju na biskupstwo wileńskie wyzwolił dobra duchowne od wyprawy wojennej, straży, naprawy mostów i od „dziakłów”. W Polsce piastowskiej daniny podobne zwano „pomocnem”.
Działo. Kronikarze polscy podają wzmianki o używaniu dział czyli armat podczas wojen, bitew i oblężeń już w wieku XIV i XV. Bliższe jednak szczegóły o działolejniach czyli ludwisarniach i ludwisarzach, odlewających działa i dzwony kościelne, mamy dopiero z czasów Zygmunta I. Główne ludwisarnie pozakładano wówczas w Krakowie, Lwowie i Wilnie. Działolejnia i puszkarnia wileńska zaopatrywała zamki litewskie w działa, rusznice, proch, pociski ogniste i t. d. W czasie wjazdu królowej Bony do Krakowa 1518 roku strzelano na Kleparzu z 74 dział, ulanych z rozkazu kr. Zygmunta I przez artystów swoich na obronę królestwa. Ten sam Jan Behem, który odlewał królowi dzwon ochrzczony imieniem królewskiem w r. 1520, odlewał także „słowiki, smoki i falkonety” do arsenału królewskiego. Pomagali mu Glazer, Huber, Szmukier i inni, zanim zastąpił go w r. 1525 Serwacy. Działo krakowskie z tamtych czasów przedstawiamy tutaj pod fig. 1, podług rysunku, zdjętego około r. 1870 przez malarza Gumińskiego w Nieświeżu, gdzie w liczbie wielu innych znajdowało się wówczas. Działo to, podług opisu i wymiarów p. Gum., posiadało znaczną długość, bo 2 metry i 26 centymetrów i nosiło na sobie na jednej tarczy herb państwa a na drugiej napis: Sigismundus D. g. Primus Rex. Polonie etc. me facere ordinavit. Drugie działo tu przedstawione, także nieświeskie i podług Gumińskiego, 1 metr. i 80 centym. długie, posiada na sobie r. 1537 i herb domu Sforcjów, t. j. królowej Bony. Trzecie działo długie 1 metr i 63 centym, nosi na sobie r. 1541 i napis: „Dobra to obrona skim Pan Bóg jest”. Czwarte długie metr 1 i 93 centym., odlane artystycznie w r. 1698, ozdobione jest płaskorzeźbą św. Jana Chrzciciela. Działo, przedstawione tu pod fig. 5, długie m. 1 i 82 cent., nosi na sobie herb miasta Lwowa i napis ludwisarski Lenhart Herl hat mich Gossen. Działo pod fig. 6 przedstawione, o 6 centymetrów od poprzedniego dłuższe, opatrzone jest rokiem 1536 i również herbem Lwowa a także napisem skopjowanym przez p. Gumińskiego: „Felix civitas oves providet bella tempore pacis”. Syrokomla, opisując w „Wędrówkach” swoich Nieśwież, wspomina, że oglądał tam 7 armat większego kalibru z lat 1529, 1534, 1536, 1541 i 1543 po większej części z herbami m. Lwowa, jak również 5 dział z czasów Mikołaja Krzysztofa Radziwiłła, opatrzonych herbami radziwiłłowskimi i latami: 1591, 1599 i 1600. Syrokomla twierdzi, że działa te są tak prześlicznej roboty, iż oczyszczone, mogłyby się stać ozdobą najwykwintniejszego salonu. Zapewne są to te same, które książe Karol „Panie Kochanku” pokazywał Stanisławowi Augustowi podczas jego bytności w Nieświeżu, a które przedstawiają: 1) wydrę pięciugłową; 2) Cyrce, w kształcie potrzaskanej kolumny związanej przy osadzie, środku i wylocie śpiżowym powrozem; 3) Cerbera, mającego kształt nieociosanej kłody, od której połowy wiją się płomienie; 4) ośmiokątny graniastosłup, na nim dwie sowy, zabijające dwie myszy; 5) najpiękniejsza ze wszystkich, obwinięta jest w kształcie kłody winną łodygą, której liście z wdziękiem się rozściełają po dziale. Lwów słynął swego czasu z odlewnictwa, a w aktach miejskich liczne o tej sztuce spotykamy wzmianki. Zbrojne pogotowie Lwowa, jako pierwszorzędnej warowni polskiej, dało początek ludwisarstwu miejscowemu, a odlewanie dział i dzwonów stanowiło najgłówniejszy zakres tej sztuki. Już w r. 1382 – powiada p. Władysław Łoziński – wymieniany bywa Nicol fusor campanarum, a w r. 1426 miasto ma stale płatnego ludwisarza i puszkarza Walentego. W r. 1537 dwaj mieszczanie lwowscy ręczą za Hanusza Sworcza, że nie opuści miasta Lwowa, dopóki nie stanie pokój między Polską a hospodarem mołdawskim. Widocznie obawiano się, aby hospodar nie pozyskał Sworcza do odlewania dział. W r. 1549 Leonardus pixidarius obowiązuje się do ulania dzwonu 8-centnarowej wagi. Ten Leonardus będzie to niewątpliwie Lenart Hirt czy Hirl podpisany na kilku pięknie modelowanych i ornamentowanych działach, znajdujących się w muzeum historycznem miasta Lwowa. Na jednem z nich większem (Fig. 7) znajduje się pod herbem m. Lwowa rok 1534, na polu czopowem orzeł polski, a na otoku poniżej zapału napis Lenart Hirt hat mich gossen. Na innem bogaciej ornamentowanem, na polu wylotowem, po obu bokach orła polskiego, podzielona cyfra roku 1529, na polu zapałowem, gdzie herb Lwowa, dwie litery L. H. (Fig 8). Odtąd mnożą się w aktach lwowskich nazwiska odlewaczy dział i dzwonów, a między innemi coraz częściej występują czysto polskie. W r. 1577 książe Wiśniowiecki, wojew. wołyński, pozywa do sądu ludwisarza Feliksa Zielińskiego z powodu ulanego dużego działa: tormentum bellicum bombardarium, opus magnum. Do wybitniejszych ludwisarzy lwowskich należał Lenart Herle, któremu miasto wydzierżawiło w r. 1566 nowo zbudowaną swoją prochownię. Dla księcia Romana Sanguszki odlewa on działa do zamku żytomierskiego. Dla Jerzego Mniszcha i dla J. Mci pana krakowskiego” odlewa także działa, przeznaczone po większej części dla Kamieńca podolskiego. Za robotę płacono mu po 4 złote (czerwone) od centnara. „A kiedy będzie oddawał, ma trzykroć pierwej strzelić z niego, jako temu jest obyczaj”. Wspomniany powyżej Zieliński vel Ziółkowski odlewał działa dla p. Czaplica, dla Jana Sieniawskiego i innych. Daniel Stefanowicz odlewał działa dla Jakóba Pretficza, kasztelana kamienieckiego. Puszkarz Jerzy (Georgius pixidarius) obowiązuje się r. 1614 odlać 3 działa wojewodzie kijowskiemu. W r. 1629 urząd lwowski radziecki, mając „zleconą w puszkarskim rzemiośle biegłość” Jana Tuczyńskiego, nazwanego „Czocher”, daje mu w dożywocie wieżę miejską na wale, tak zw. „zimnowodzką” za spłatą małego rocznego czynszu. Jerzy Frank w drugim dziesiątku XVII wieku odlewał działa i moździerze dla p. Jacimirskiego, dla pana hetmana, dla starosty lwowskiego a najwięcej dla Pawła Grodzickiego, „starszego nad armatą koronną”. Syn tego Jerzego, Kasper Frank, zwany inaczej Frankowicz, objąwszy ludwisarnię po ojcu, był dostawcą hospodara wołoskiego, dostarczał także dział dla miasta, dla pana Cetnera, dla hetmana polnego Potockiego i innych. Znani byli jeszcze z tej rodziny Jan i Andrzej, ludwisarze lwowscy. Wyrobem jednego z nich – jak mniema Łoziński – było niewątpliwie działo, o ile sądzić można z opisu, istne cacko odlewnicze, które fundował był miastu Marcin Kampian. Było ono, podług opisu z r. 1670, niezbyt długie, nakształt smoka w karpiową łuskę, ze skrzydłami, piękną robotą formowane. Działko to zaprzepaszczone przez ludwisarza Lotrynga, który je wziął z arsenału miejskiego do oczyszczenia, należało do owych fantastycznie modelowanych odlewów, których typowy okaz posiada muzeum historyczne Lwowa w dziale żelaznem, ułanem w formie delfina z herbem miasta na grzbiecie. Najpóźniejszym okazem odlewnictwa lwowskiego są ładnie ornamentowane działka bronzowe miejskie z r. 1740, tak zw. Apostoły, których 7 sztuk dochowało się w muzeum historycznem lwowskiem. W zbiorach piszącego znajdują się dwa odlewy gipsowe części dwuch dział. Jedno z nich (fig. 9), jak to już sam herb wskazuje, należało do Zamojskich i ich twierdzy Zamościa. Drugie (fig. 10) odlane było za kr. Jana Kazimierza w r. 1655 dla artyleryi litewskiej, gdy jenerałem tejże był Mikołaj Władysław Judycki, jak to napis pod Pogonią objaśnia. Działa polskie miewały rozmaite nazwy, które odnosiły się do całych kategoryi tychże, bądź nadawane były imiennie czyli pojedyńczo, jak np. dzwonom. Wac. Al. Maciejowski tak pisze w tym przedmiocie: „Były działa albo pojedyńcze, albo organki, zwane inaczej plotkami, dlatego że kilka dział splatano razem, co im organu nadawało postać (Kronika Bielskiego). Pojedyńcze działa były duże i małe. Nosiły nazwisko duże działa od znaków, które na nich wytłaczaczano, zowiąc się: jaszczurką, smokiem, lwem, łabędziem, bazyliszkiem, panną, sokołem, kobzą. Jedne były kartany czyli cięższej wagi działa; drugie burzące, któremi trafiano gdzie kto chciał, twierdze burząc. Małe działa nazywały się uffnice (które pomiędzy uffy wciskano strzelając), szlęgi, półhakownice. W ogólności moździerze do kul kamiennych nazywano kamiennikami. Znajdujący się w zbiorach piszącego inwentarz zamku tykocińskiego z r. 1603 poucza jednak, że działa do wyrzucania kul kamiennych 9-calowej średnicy nazywano „kotami”. Ale były jeszcze 4 olbrzymie moździerze do kul kamiennych 15-to calowej średnicy i te nosiły nazwy imienne: Dziad, Baba, Zygmunt i Witold. Z inwentarza spisanego w r. 1639 na żądanie starszego nad armatą koronną, Pawła Grodzickiego, który dużo zamawiał u ludwisarza lwowskiego Kaspra Franka, dowiadujemy się, iż tenże odlał 6 dział, które były nazwane: Ariel, Taurus, Virgo, Pisces, Cancer, Scorpio, i niewątpliwie były ozdobione odpowiednimi emblematami. Łukasz Górnicki w swoim „Dworzaninie” powiada, iż biskup wileński Janusz posłał w podarku carowi tatarskiemu przez jego posła „kulę żelazną od Piszczka”, a dla carowej łokieć płótna „koleńskiego” (kolońskiego) na chustki. W „Archelii” (artyleryi) Jana Dekama z r. 1643 Bazyliszkiem nazwane jest działo długie na 15 stóp, wyrzucające 48 funtów żelaza. Pewien rodzaj małych, łatwo przenośnych działek nazywany był „półdziałkami”; inne znowu małe polowe działka nazywano „półsokołami”. Błażowski w tłómaczeniu Kromera mówi: „Dwoje półdziałek na naszych wystrzelili”. Każdy szlachcic, będąc z natury swego stanu rycerzem obowiązanym do obrony kraju, miał tem samem prawo trzymać jak najliczniejszą zbrojną czeladź a zatem i wojsko, mieć zasoby broni wszelkiego rodzaju a zatem wyrabiać proch, budować twierdze, lać i posiadać armaty. Gdy na duże działa stać było tylko panów, szlachta mniej można miewała często mniejsze armatki, częściej do wiwatów niż do obrony jej dworów służące, jak również moździerzyki w tym ostatnim celu. Krasicki pisze w „Panu Podstolim”: „Na przyjazd gości przedniejszych, gdy się we wsi ukazali, strzelano z harmat i moździerzy”. Są ślady, że poza stałemi ludwisarniami w Krakowie, Lwowie i Wilnie, istniały w wielu miejscach czasowe, np. we Włodzimierzu wołyńskim i Łomży w XVI wieku, w Malborgu i w Nieświeżu Radziwiłłów w XVII wieku, gdzie były lane działa żelazne umieszczane na wałach twierdzy zamkowej. Do Wiśnicza około r. 1630 ks. Stanisław Lubomirski sprowadził zdolnego ludwisarza z Augsburga Eljasza Flickera, który miał osobliwszy sekret w mieszaniu kruszców. Prawdopodobnie jego to odlewu jest kolosalne, bo 4 metry i 19 centym, długie i wytwornej roboty działo z herbem Lubomirskich Szreniawą i rokiem 1634 oraz literami S. L. C. W. P. R S. S. B. C., znajdujące się w przedsieniu pałacu Potockich w Łańcucie, gdzie także są umieszczone i inne dwie armaty z herbem Potockich Pilawą: jedna odlewana w r. 1591 przez Michała Ottena w Krakowie kalibru 12-to funtowego, ważąca 25 centnarów i druga Józefa Potockiego z 1740 r., ważąca 35 centnarów, z apostołem św. Jędrzejem. Działa te łańcuckie opisuje J. Kołaczkowski, mówiąc, że są „pułkowe wielkiego kalibru, które dawniej w Polsce sokołami zwano”. Michał Miethen, pisząc w XVII wieku o artyleryi polskiej, wspomina, że Flicker na rozkaz Lubomirskiego ulano 6 dział ciężkich, których robota i dobroć była tak doskonałą, że od przełożonego nad arsenałem krakowskim otrzymał zaszczytne świadectwo. W arsenale wiedeńskim znajduje się działo małego kalibru odlewu Piotra Wagnera z r. 1646, ozdobione orłem polskim i uchami do podnoszenia w kształcie delfinów, oraz drugie nadzwyczaj piękne, dziwerowane większego kalibru, także z delfinami, odlewu Jakóba Friebla, ofiarowane przez króla Augusta II cesarzowi Karolowi II w r. 1736. Trzecie działo polskie w tymże arsenale pochodzi z czasów Augusta III, odlane przez ludwisarza krakowskiego Weinholda, ma przy sobie objaśniający napis „Legion III polski pod komendą jenerała Dąbrowskiego zdobył tę armatę na Prusakach pod Tczewem dnia 23 lutego 1807 r.” Saint-Remy wspomina o ludwisarzu polskim Banii, który miał szczególniejszy sposób zalewania wystrzelonych zapałów. Bibljoteka Załuskich posiadała rękopis Józefa Norońskiego z roku 1665 p. t. „Artylerja czyli nauka o działach”. W r. 1718 koszt odlania działa śpiżowego 24-funtowego, czyli pół-kartana, ważącego 40 centnarów z robotą, rachując centnar po 27 tynfów, a łoże do niego 900 tynfów, wynosił ogółem tynfów 11,780, zaś pół-kartana żelaznego – 1520 tynfów. O sztuce odlewania dział obszernie i z dodaniem mnóstwa objaśniających a pięknych rysunków traktuje wydane w Warszawie r. 1781 trzytomowe dzieło Józefa Jakubowskiego, kapitana i profesora artyleryi koronnej, p. n. „Nauka artyleryi, zebrana z najpóźniejszych autorów, napisana dla pożytku korpusu Artyleryi narodowej, z rozkazu i nakładem Jego Król. Mci”
Dzianet. Tak zwano w Polsce dzielne wierzchowce rasy hiszpańskiej, neapolitańskiej, mantuańskiej, a nawet tureckiej. Wyraz polski pochodzi z włoskiego giannetto (rodzaj konia) i hiszpańskiego ginete – jeździec lekkozbrojny. Oba te wyrazy biorą początek w greckim gymnetes, oznaczającym także lekkozbrojnego wojaka. Dzianety hiszpańskie uważano w Polsce za konie największej piękności. Stryjkowski pisze, iż „Piorun Jagielle jednym razem zabił czterech woźników i dziewięciu dworzan konie i królewskiego dzianeta.” Gwagnin znowu nadmienia, że „królowi dał Jan Zamojski konia stada swego, który urodą i cnotą podobien był dzianetowi”. „Dzianet turecki daleko prędszy jest nad polskie lub niemieckie konie” (Relacje powszechne Jana Botera, 1609).
Dzida, włócznia, pika, rohatyna, składa się z drzewca (drążka) i osadzonego na niem żelaznego grotu z tulejką. Wyraz wzięty wprost z języka tureckiego, w którym brzmi dżyda, dzida. Jasno świadczy o tem Birkowski, pisząc: „Dzidą, to jest włócznią turecką, przebity”. Dzida tem się różni od lancy i kopii, że przez dzidę rozumiemy gołą pikę, jakiej używają Kozacy i Beduini, lanca zaś ma proporczyk czyli chorągiewkę i jest przy tem dłuższą od dzidy. Muchliński przypuszcza, że Turcy wyraz ten od nas zapożyczyli.
Dziecki lub dedko, był to w Litwie urzędnik książęcy, który jeździł z rozkazami i pilnował ich wykonania lub sam je wykonywał. Dzieccy za Witolda sądzili w imieniu księcia i egzekwowali jego wyroki. Gdy szlachta litewska i ruska otrzymywała od królów polskich prawa obywatelskie za przykładem szlachty polskiej, Kazimierz Jagiellończyk dał w roku 1457 przywilej, że dzieccy nie będą posyłani do tych, którzy za pierwszym lub drugim pozwem sami przybędą do sądu. Żmudzini prosili Zygmunta Augusta, aby byli sądzeni przez samego starostę żmudzkiego a nie przez dzieckich. Jak w Koronie wojewodowie i podkomorzowie mieli swoich komorników czyli zastępców, tak w Litwie wojewodowie mieli swoich dzieckich. Dzieckować znaczyło w Litwie to, co w Koronie ciążać, t. j. egzekwować, fantować, grabić. Statut Herburta przestrzega, że kiedy się trafi dzieckowanie albo ciążanie, potrzeba brać tylko tyle, aby stało za to, co ciążają. Gdy za Władysława Jagiełły kazano fantować bydło tym poddanym kościelnym, którzy powinności względem przejeżdżającego króla czynić nie chcieli, dobrego serca królowa Jadwiga rzekła do małżonka: „Dobytek chłopom podzieckowanym jeszcze przywrócić możemy, ale łzy ich kto im powróci”.
Dziedzina – wyraz dawny, który napotykamy już w jednym z najstarszych dokumentów polskich (z r. 1125). Zapewne jest on tak dawnym, jak pojęcie władania prywatnego pewnym obszarem ziemi, i oznacza pewien fizyczny, t. j. ograniczony, mniejszy lub większy jej obszar (bez względu czy to jest las, pole, łąka lub woda), będący w czyjemś władaniu faktycznem. Dziedzina jest wyrazem starszym, niż prawodawstwo i nadania pisane, więc też nie oznacza stosunku prawnego w posiadaniu ziemi, ale rodzaj jednostki posiadania faktycznego i z tego powodu mającej już swoje granice określone z sąsiedniemi dziedzinami. Wyrazy: dziedzic, dziedzictwo, dziedziczenie, są już późniejsze, bo pochodzą od „dziedziny”. Pisarze nasi w wieku XVI wyrażają się: „Dziedzina niektórego człowieka bogatego hojnie się obrodziła” (Seklucjan). „Strumień, który jest między dziedzinami, za granicę ma być poczytany” (Tarnowski). „Jaka dziedzina, tacy kmiecie” (Rej).
Dziedziniec i dziedzina, dwa te wyrazy staropolskie, różniące się tylko zakończeniem, nie pochodzą jednak z jednego źródła. Lingwiści: Malinowski i Karłowicz twierdzą, że nasz dziedziniec znaczy to samo, co słowiański detinec, t. j. środek twierdzy, zamku, grodu, gdzie w razie wojny czy napadu chroniły się dzieci i niewiasty. Stąd dziedziniec w powyższem znaczeniu znajdował się w każdym zamku, zwykle w czworobok budowanym i był najbezpieczniejszem schroniskiem dla okolicznych dzieci i matek, których pochwycenie w niewolę bywało nieraz głównym celem napadów. Wyraz „dzieciniec” uległ bardzo łatwej i naturalnej przemianie na „dziedziniec”, wprost dla łatwiejszego wymawiania i pod wpływem daleko częściej używanego w mowie potocznej wyrazu „dziedzina”, która znajdowała się pod każdą wsią, gdy dzieciniec tylko w zamkach. Różnicę pomiędzy dziedzińcem a podwórzem jasno określa „Krótka nauka budownicza” (wydana roku 1659-ym) w słowach: „Pałac nazywam o dwuch piętrach murowana kamienica dziedzińca w sobie nie mająca. Pałac miasto dziedzińca ma przed sobą podwórze przestronne budynkami inszemi otoczone”. Podwórze jest to pod-dworze czyli plac z budynkami dworskimi i pod dworem. Podwórko jest takiż placyk mały pod dworkiem lub chatą wieśniaczą. Gdy podwórza pałaców i dworów dawnych, otoczone w czworobok budynkami i ostrokołami, bywały także warownością swoją podobne do schronisk i dziedzińców zamkowych, zaczęto je nazywać także dziedzińcami, mieszać obie te nazwy i zatracać powoli pojęcia o różnicy pomiędzy dziedzińcem a podwórzem. Ponieważ podwórko w kamienicy miejskiej nie było właściwie ani dziedzińcem zamkowym ani podwórzem wiejskiem, więc przy bogactwie językowem otrzymało trzecią pośrednią nazwę: „podwórzec”, która dotąd przez starszych ludzi w Krakowie powszechnie jest używana. Podwórza przed pałacami pańskimi w miastach, jako zwykle dokoła zabudowane i stąd nazywane dziedzińcami, bywały tak obszerne, jak np. w pałacu brylowskim w Warszawie, lub jeszcze większe, jak np. przed pałacem niegdyś Branickich w Białymstoku lub Czartoryskich w Puławach. Największe dziedzińce w Warszawie były przed dwoma pałacami królewskimi, t. j. tak zwany dziedziniec kazimirowski przed pałacem Jana Kazimierza (gdzie obecnie postawiono gmach bibljoteki uniwersyteckiej) i „dziedziniec saski” przed pałacem Augusta III, nazywany potem „placem saskim”, na którym przez sto lat odbywały się rozmaite parady, przeglądy i popisy a obecnie pobudowany został sobór. Podwórza dziedzińcowe dworów wiejskich miały zwykle w pośrodku wielki krąg gładkiej murawy, na którym bawiono się w gonitwy, szermierkę, strzelanie do celu, ujeżdżanie wierzchowców i podjezdków, szczucie złapanych niedźwiedzi i rozmaite zabawy towarzyskie młodzieży. Tutaj odbywały się nieraz uczty sejmikowe i w ostatnią sobotę po żniwach tańce całonocne zgromadzonej włości na dożynki. To też na kręgu takiej murawy mógł się znajdować tylko kompas słoneczny, a nie sadzono nigdy krzewów ani kwiatów, co dopiero około połowy XIX wieku zaczęło wchodzić w zwyczaj.
Dzierżawa wieczysta. Bandtkie w „Prawie Prywatnem polskiem” mówi o dzierżawie wieczystej podług wyobrażeń naukowych niemieckich. Ksiądz Ostrowski znowu nawet wzmianki o „dzierżawie wieczystej” nie czyni, a i w Voluminach leg. wyraz ten jest nieznany. Rzecz przecież sama była – jak twierdzi Dutkiewicz – bo naszych czynszowników, okupników za nic innego uważać nie można, jak za dzierżawców wieczystych. W Prawie polskiem, chcąc je dobrze poznać, nie trzeba zważać tyle na nazwę, ile na rzecz samą. Układy z czynszownikami nie były robione w formie kontraktów, ale w formie nadań, które obejmowały nietylko prawa, ale i obowiązki osadników, stanowiąc niejako ich kodeks. W Voluminach leg. powiedziano jest, że sprawy juris colonarii do sądów Referendarskich należą, t. j. sprawy poddanych (włościan) przeciwko posesorom dóbr królewskich i wzajemnie.
Dziesięciny. Ustawodawstwo kościelne o dziesięcinach w Europie zachodniej rozwinęło się na tle stosunków monarchii frankońskiej. Dziesięcina pierwotnie była dobrowolnym datkiem, składanym przez chrześcijan na rzecz kościoła. Dopiero synody prowincjonalne gallickie z VI wieku zmieniły ową ofiarę w obowiązek, który potem za Karola Wielkiego otrzymał moc prawa państwowego i opłaty ciążącej na wszystkich, nie wyjmując ziem świeżo nawróconych Sasów, które graniczyły z ziemiami dawnej Lechii. W sąsiadujących z Polską Czechach i Węgrzech wprowadzono dziesięcinę zapomocą ustaw państwowych z chwilą ustalenia się pierwszej organizacyi kościelnej w tych krajach. Należy więc i co do Polski analogicznie przypuszczać, że dziesięcina dopiero z chwilą zorganizowania prowincyi metropolitalnej gnieźnieńskiej, a więc około roku 1000 zaprowadzoną w państwie Bolesława Wielkiego została. Ponieważ na zachodzie Europy dzielono dziesięcinę na czworo, przeznaczając te jej części na: 1) utrzymanie biskupa, 2) plebana, 3) na ubogich i 4) na budowę kościoła, można się więc domniemywać, że i w Polsce piastowskiej, przyjmującej kulturę kościelną z Zachodu, podobny podział był stosowany. Jedynem źródłem – powiada prof. Wład. Abraham w swojej gruntownej rozprawie o dziesięcinach (Bibl. Warsz. r. 1891, t. IV) – które, acz skąpe, przecież jednak pewne rzuca światło na stosunki pierwotne, dotyczące dziesięcin, jest przywilej protekcyjny papieża Innocentego II z r. 1136 dla arcy-biskupstwa gnieźnieńskiego, wyliczający dochody stolicy metropolitalnej. Dokument ten, oprócz rozlicznych włości i ludności nieswobodnej, do kościoła katedralnego gnieźnieńskiego należącej, wymienia także cały szereg grodów książęcych, z których miały być opłacane dziesięciny dla arcybiskupstwa z mocy nadania panującego. Podług powyższego dokumentu stolica arcybiskupia pobierała dziesięcinę z rozmaitych danin lub dochodów książęcych, jak: myto, opłaty targowe i sądowe, danina z miodu, z pewnych gatunków zwierząt domowych, dochód z należących do panującego kopalń żelaza, daniny opłacane w futrach i dochody z karczem. Że zaprowadzenie dziesięciny w Polsce polegało na nadaniu książęcem, było to rzeczą bardzo naturalną, gdy zważymy, że prawo własności prywatnej było pierwotnie bardzo jeszcze niewyraźne wobec praw książęcych do wszelkich pożytków i danin. W pierwszej połowie wieku XII, zamiast samej dziesięciny książęcej, spotykamy już dziesięcinę, jako obowiązek ogólny, wprost na ludności ciążącą i przez nią opłacaną, podczas gdy pierwotna dziesięcina książęca tylko w niektórych kierunkach się utrzymała. Jaką drogą i w jaki sposób odbyła się ta przemiana dziesięciny książęcej na wprost przez ludność opłacaną, niewiadomo. Pierwotnie słudzy kościelni, jeżdżąc od kmiecia do kmiecia w czasie żniwa, wybierali w snopach dziesięcinę, która oznaczona zatykanemi w polu wiechami, otrzymała stąd nazwę „wytycznej”. Kazimierz W. najprzód nakazał, aby rolnicy nie zwozili dziesięciny, ale później odstąpił od tego postanowienia i (w r. 1352) polecił, aby na wozach własnych zwozili do jednego miejsca w tej wsi, z której dziesięcina pochodziła. Dziedzice do zwózki nie byli obowiązani, a w nabyciu dziesięciny od duchowieństwa mieli pierwszeństwo. Pierwszy głośny spór w przedmiocie dziesięciny załatwiony był przez porozumienie się Kazimierza W. z biskupem krakowskim Bodzantą za pośrednictwem Jarosława Skotnickiego, arcybiskupa gnieźnieńskiego. Jest to tak zwana ugoda Bodzanty z roku 1359, która się na djecezję Krakowską rozciągała. (Vol. leg. t. I, t. 98). Oprócz powyższej ugody, zbiór Bandtkiego podaje nam jeszcze uchwałę Krakowską z roku 1447 przez stan duchowny i świecki ustanowioną względem dziesięcin. Z obu tych ważnych dokumentów, a także i z późniejszych, widzimy, że dziesięcina dawana była tylko z roli pługiem oranej, nie zaś kopanej motyką. To się znaczy, że dawano ją ze zboża siewanego na uprawie pługowej w polu i ogrodach, a nie dawano z warzywa uprawianego w ogrodach motyką. Wyłączone były zatem od dziesięciny: rzepa, mak, kapusta, cebula, czosnek i inne warzywa. Z konopi kmieć, orząc całym pługiem, dawał w dziesięcinie 4 wiązki (ligaturas), a orzący pół-pługiem – 2 wiązki. Jeżeli uprawiał pod konopie motyką, czyli niewiele ich wysiewał, to nic nie dawał. Zboża dawano zwykle snop dziesiąty, jednak i tu zwyczaj prawo stanowił, a ten był rozmaity miejscami. Na Podlasiu dawano np. z każdej włóki kopę żyta i kopę jarzyny. W djecezyi Płockiej dawano niegdyś kuny, popielice i wiewiórki w dziesięcinie, ale książe Konrad i papież Grzegorz IX zastrzegli w r. 1232 dziesięcinę snopową. Były jednak okolice w Płockiem, jak zapewnia Miączyński, gdzie tylko 15-ty lub 20-ty snop dawano. Gdzie z pola pleban zabierał snopki, tam należało wezwać go poprzednio do trzech razy, z przerwą co drugi dzień, a gdyby się pomimo to nie zgłosił po odbiór, wówczas właściciel mógł zabrać dziesięcinę na swój użytek. W Mazowszu zwyczaje, które przez dawność swoją nabrały moc prawa, tak były szanowane, że książe mazowiecki wydał w r. 1446 przepis, aby w razie wątpliwości w sprawach dziesięcinnych odwoływano się nie do książęcego edyktu o dziesięcinach, ale do dawnego miejscowego zwyczaju. Dziesięciny nie były jednostajne ani powszechne. Pobierane nie w snopach, ale w ziarnie, nazywano „małdratami” (od niemieckiej miary zboża zwanej malter, maldrum); płacone w pieniądzach, za które kapłan obowiązany był Mszę odprawiać, nazywały się „Meszne”. A był także rodzaj dziesięciny zwany „gonitwą”, którą to nazwę rozmaicie uczeni nasi usiłowali wytłómaczyć. Jedni, że składana była na koszta obrony i pogoni za napadającą na Polskę Litwę i Tatarów, inni, że płacona z osady kmiecej po wygonieniu z niej kmiecia. Że część dziesięcin przeznaczona była na biednych, dowodem tego są szpitale parafjalne dla kalek i starców, które przy wszystkich plebanjach w całej Polsce z dawna istniały. Najechanych od Tatarów uwalniano na długi czas od dziesięcin. Dziesięcina pieniężna istniała już u nas wcześnie, bo król Zygmunt Stary w r. 1511 zakazuje brać „spisne”, t. j. zapłatę za pokwitowanie z odbioru dziesięciny pieniężnej. Spory z duchowieństwem o dziesięciny trwały ciągle, szlachta bowiem, idąc za przykładem szlachty na zachodzie Europy, wyłamywała się od dawania dziesięcin lub dawała do innych kościołów wedle swej woli. Na synodzie w Sieradzu r. 1233 zniesiono ten zwyczaj, z Niemiec idący, a polecono składać tym kościołom, którym się z prawa należały. Książęta szląscy, sprzyjający sprowadzanym na Szląsk kolonistom niemieckim, zwalniali ich od dziesięcin kościelnych, czego biskupi zabronili pod karą klątwy roku 1248 na synodzie we Wrocławiu. Najwięcej sporów było o dziesięciny z nowin czyli roli z pod lasu wykarczowanej na pole, która podług ogólnego mniemania nie powinna była ponosić tego ciężaru. Sąd w sporze o dziesięcinę należał najprzód do sądu Duchownego. Po ustanowieniu Trybunału Koronnego za Stefana Batorego, spory o dziesięciny przestały do forum duchownego należeć. Dziesięcina wytyczna tyle przedstawiała niedogodności i okazyi do nieporozumień, że postanowiono zamienić ją na pieniądze. Już książe lignicki Bolesław Łysy r. 1257, osadziwszy w więzieniu biskupa wrocławskiego Tomasza, wymógł na nim zezwolenie zastąpienia dziesięciny wytycznej, t. j. snopowej „obyczaju polskiego”, na pieniężną. Dopiero atoli na sejmie r. 1635 za Władysława IV stanęła oddawna układana tak zwana Kompozycja, t. j. zamiana na dziesięcinę pieniężną w dobrach szlacheckich, bo w królewskich dziesięcina wytyczna zachowaną została. I w szlacheckich następowała ta zamiana tylko na żądanie dziedziców, bo kto jej nie żądał, przy wytycznej pozostawał. Kompozyty (zamiany) miały być w grodach oblatowane. „Małdraty” i „Meszne” pozostawały jak dawniej. Spory o dziesięcinę pieniężną, powstałą z Kompozyty (którą biskupi zatwierdzali), należały do Sądu Grodzkiego bez apelacyi. Spory o Wytyczną dziesięcinę, gdzieby ta pozostała, należały do Sądu Ziemskiego z apelacją do Trybunału. Przemiany dziesięciny wytycznej na pieniężną szły opornie, bo i plebani woleli brać snopy i kmieć chętniej oddawał dziesięcinę snopami, a tylko szlachta przeważnie pożądała reformy. Doszło to aż do wieku XIX, i dopiero po ustanowieniu Królestwa kongresowego nastąpiła zamiana dziesięciny snopowej na pieniężną w dobrach Korony i narodowych, nadto dekretem z dnia 6/18 marca 1817 roku wszelkie nowiny, po d. 3 maja 1817 r. wydobyć się mogące, z pod ciężaru dziesięciny uwolnione zostały. Prawo z d. 27 grudnia 1822 r. ustanowiło wieczyste kompozyty, a potem naznaczyło d. 1 czerwca 1825 r. jako ostateczny termin do ukończenia wszelkich zamian. Wreszcie ukazami z lat: 1864 – 67 wszelkie kompozyty i dziesięciny zniesione i z hypotek wykreślone zostały. O dziesięcinach mamy całą literaturę polemiczną a następnie naukową (Czacki, Bandtkie, Miączyński, Chodyński i ostatnie obszerne studjum prof. Wład. Abrahama w Bibl. War. z roku 1891).
Dziesięcioro Bożego Przykazania. W zbiorach piszącego to znajdują się dwa stare rękopiśmienne polskie teksty Przykazania Bożego. Obydwa podajemy tutaj w podobiznach. Tekst starszy z drugiej połowy XV wieku brzmi jak następuje:

Chwal boga yedne-
go Nyebyerz proszno
gymynya yego
Szwyąncz szwyąn-
tha y nyedzelya
Czczy oczcza y mathka
szwoya Nye zabyyay
Nye nyeczysczy Nye-
kradny ffałszywye
nyeszwyadczy Zony
nyepoząday blyszne-
go szwego Any ząn-
dney rzeczy yego.

Tekst drugi, późniejszy, z wieku XVI, nosi tytuł: „Krotkie opisanie przikazania Boże(go)” i brzmi następnie: „Chwal zawsze Boga iednego, niebierz prożno imienia ie(go). Pomni wszelkie święto święcić, Oyca swego y matkę czcić. Niezabijay nikogo, niecziń grzechu nieczistego. Nie kradni nic u bliźnie(go), nieświadz fałszu naniego. Cudzey żony ani rzeczi nieżąday u bliźniego. Toć iest Boże przikazanie, pospołu z ludzmi stworzone: Ktori czlowiek gdi ie zdzierżi, żiwot wieczny ten odzierżi. Ale przestepca przikazania strada Bożego widzenya”. W tym drugim tekście widzimy pewną dążność do ułożenia go rymem. Jakoż znanym był w wieku XVII jeden tekst wierszem prawidłowym ułożony, w którym 6-te przykazanie tak zostało wysłowione:
Nie czyń grzechu nieczystego,
Prócz urzędu małżeńskiego.
Dziewierz, brat męża, szwagier. W Biblii radziwiłłowskiej z r. 1563 czytamy: „Jeśliby jeden z braci umarł bez potomstwa, tedy dziewierz ma pojąć sobie wdowę”. Jan Kochanowski pisze: „Agamemnon, dziewierz Heleny”. Stryjkowski opowiada, że gdy Narymuntowa przyjechała do dziewierza swego Dowmunta, aby opłakać śmierć siostry, ten wziął sobie bratową gwałtem za żonę.
Dziewka, wyraz odwieczny polski, znajdujący się już w jednym z najstarszych dokumentów naszych (z r. 1136). W wieku XVIII-m utarło się nazywanie dziewką każdej sługi niezamężnej. Kluk np. pisze: „Dziewki folwarczne mają umieć żąć, pleć, koło krów, owiec chodzić”. Dawniej jednak wyraz ten nie oznaczał, jak dziś, prostej dziewczyny z ludu: „Dziewkami Parnaskiemi” nazywali poeci polscy Muzy. Jan Tarnowski, het. wiel. kor., mówi w senacie: „Mam syna i dziewkę”. Nie raziło to w wieku XVI nikogo, gdy mówiono i pisano: nie wojewodzianka krakowska, ale „dziewka wojewody krakowskiego”. Wyraz „dziewica”, użyty w pieśniach religijnych średniowiecznych przy imieniu N. Maryi Panny, nabrał w języku naszym wyższego i szlachetniejszego znaczenia, niż dziewka, i od niego też uformowane zostały wyrazy: dziewiczy, dziewiczość, dziewictwo. Starzy Polacy mawiali: 1) Do dziewczyny z siwą brodą, jak do psa z jeżem. 2) Dziewka jak łania, lub dziewczyna jak brzezina, dziewczyna jak trzcina, lub jak malina. 3) Dziewczyna dziś oszuka, a jutro poszuka. 4) Dziewka na świat pada, chłopiec na koń siada. Oznaczało to jednakowy wiek, w którym dla dziewczyny pora zamęścia a dla młodziana pora do szabli. 5) Dziewczyna u matki ma warkoczyk gładki. 6) Dziewka zakochana nie zna nad sobą pana. 7) Dziewki jak konopie prędko rosną. 8) Kiedy niema młodej dziewki, to bierz w taniec starą babę. 9) Kto bierze cudną dziewicę, sieje dla wróbli pszenicę. 10) Wstyd dziewce, gdy parobek jej nie chce. – Była także i zabawa pod nazwą „dziewka na wydaniu”. Młodą dziewczynę nie świadomą jeszcze tej gry, lub czasem i chłopca, sadzano na stołku w środku izby, jak pannę młodą przed ślubem, rozczesywano włosy a oblubieńcy i swatowie przychodzą kolejno prosić jej matki o dziewkę. Przybrana matka wypytuje każdego: co zacz? czego chce? co umie? i odpowiada każdemu, że nie wyda. Przy ostatnim powiada, że wolałaby córkę utopić, niż podobnemu ją zaślubić. Na te słowa zrywają się wszyscy i niedoświadczoną dziewczynę lub chłopca zlewają obficie wodą. Dziewica z oczyma zawiązanemi, trzymająca w prawej ręce miecz, w lewej wagę, będąca godłem sprawiedliwości, jest herbem miasteczka Janowice.
Dziewosłąb, swat, rajek, zerzec, t. j. ten, który swata, rai, zrzeka stadło małżeńskie. Wyraz złożony z dwuch: dziewa i ślubić. Mączyński w swoim słowniku (r. 1564) pisze, iż paranymphus, pronubus znaczy po polsku „dziewosłąb, żerca, swat, hochmistrz albo marszałek, na świadziebnym weselu”. Jan Kochanowski napisał poemat p. t. „Dziewosłąb”. „Rutygerus posłał do Wandy dziewosłęby, prosząc aby jego małżonką była” (Bielskiego kronika). Tenże Bielski pisze: „Biskupi dziewosłębili Kolomanowi Salomkę za małżonkę”. „Wołoski Wojewoda posłał w dziewosłębstwie do króla Aleksandra, prosząc, by mu była siostra jego dana za małżonkę” (Stryjkowskiego kronika). „Posłał Bolesław do Beli z dziewosłębstwem, aby mu córkę swą dał za małżonkę” (Gwagnin). U dawnej szlachty polskiej dziewosłąb rej wodził na weselu a wszyscy słuchać jego rozkazów musieli, co dotąd widzimy u ludu wiejskiego w wielu okolicach kraju. Dziewosłębica, inaczej swacha, swachna – niewiasta, która zeswatała, zraiła małżeństwo, a potem rej wodzi na jego weselu.
Dzieża, naczynie drewniane kształtu cebra, tylko bez uch i więcej zwężone u góry, z klepek sosnowych lub dębowych, do rozczyniania i wyrastania ciasta chlebowego służące. Na Podlasiu w dzieży sosnowej musi być choć 2 klepek dębowych. W domach porządniejszych dzieża przykrywa się wiekiem ze słomy i rokiciny uplecionem. Dzieża w zwyczajach ludu polskiego, jako naczynie chlebodajne, doznaje wielkiego poszanowania. Rozpleciny i oczepiny panny młodej odbywały się na dzieży w całej Polsce. Niegdyś bywało tak zarówno u możnej szlachty jak i u ludu, bo zwyczaje podobne całemu narodowi były wspólne; później widzimy to już tylko u szlachty zagrodowej, a w końcu tylko u kmieci. „Trocha kwasu wszystką dzieżę zaraża”, mówi Skarga w kazaniu. „Judaszowi choćbyś ciasto z dzieży dał, przecie łże po staremu”, pisze Klonowicz. Nazwa dzieży jest bardzo starożytną i stąd pochodzenie tego wyrazu jest ciemne. Jest ona z małemi odmianami wspólną wszystkim językom słowiańskim, a z polskiego przyswoili ją sobie Litwini zapewne w czasach porywania tłumnego z Mazowsza branek budrysowych. W słowniku Szyrwida dzieża zowie się po litewsku dieszka, a u Nesselmanna faseczka – deże. Podobnie i w polskim języku mamy dzieżę chlebną drewnianą i dzieżkę, która wyrabia się z gliny i służy do zlewania mleka, przeznaczonego do skwaśnienia i ogrzewanego na kominie dla zrobienia serów.
Dzigun, taniec dawny, tańczony jeszcze na Litwie w wieku XVIII, nawet na dworach magnackich, jak u Radziwiłłów w Nieświeżu. O tym tańcu wspomina w Pamiętniku Ambroży Wejła (ob. Atheneum Kraszewskiego, r. 1845, t. VI str. 199).
Dzikie pole w języku myśliwskim oznacza wydmy piaszczyste i jałowe nieużytki, na których żadna zwierzyna utrzymać się nie może. Polacy nazywali „dzikiemi polami” bezludne stepy po obu brzegach dolnego Dniepru, od granic Polski ku morzu Czarnemu i Azowskiemu ciągnące się. „Pola bez roli – powiada Haur – pustynią i dzikiemi polami mianują”. W starym „Dykcjonarzu geograficznym” czytamy: „Dzikie pole campi deserti, kraina nowej Serwii, między polskiemi granicami i Dnieprem, pełna stepów, mało mieszkana od Tatarów”. W pieśni z wieku XVII, ułożonej po zdobyciu i spustoszeniu Podola i części Ukrainy przez Turków (roku 1672), słyszymy:

A nieprzyjaciel wziął sobie za cel
Ach, nieszczęśliwa dola!
Z tak znamienitej Rzeczypospolitej
Uczynił dzikie pola!

Dziryt, krótka włócznia do zabawy, pocisk, z tureckiego, w którym dżyryd oznacza pocisk w kształcie kija bez grotu na końcu, a także gałąź drzewa palmy daktylowej, z jakiego dziryty zapewne wyrabiano. Jeźdźcy tureccy i arabscy, bawiąc się, ciskają dzirytem i zastawiają się nim, pędząc konno cwałem, a trzeba wielkiej zręczności, żeby uniknąć ciosu i schwytać dziryt przeciwnika. Igrzysko to ulubione na wschodzie opisuje ks. Ant. Burnicki w „Pielgrzymce do Ziemi św.” W Polsce dziryty bywały z grotami; pisze o nich A. Czartoryski, jen. ziem pod.: „Używali ich Polacy, na tasaku (tejsaku) nosząc je, i przypasując się do nich; nie więcej jak 3 w jednym olstrze”. Jaśniej określa rzecz Kłokowski w XVII wieku: „Dziryt, pewna niby włócznia, trzy łokcie wzdłuż, z grotem na końcu, jedno z tem, co starsi zwali piła”. Czartoryski i Kłokowski nie dodają, że była to włócznia, tylko do zabawy służąca.
Dziwok, młody sokół, który świeżo opuścił gniazdo, jeszcze do polowania nie ułożony. Dziwok w staropolszczyźnie znaczy dziki; mówiono: wieprz dziwoki (t. j. dzik), koza dziwoka (t. j. górska). Sokoły „dziwoki” trudniejsze są do ułożenia, niż „gałęźniki”, i mają od tych ostatnich lot bystrzejszy, większą siłę i odwagę. Mat. Cygański („Myśliwstwo ptasze”, rok 1580), Reumann („Gospodarstwo łowieckie”, rok 1845), K. Machczyński (rękopism).
Dziwożona, mówi Karłowicz, miesza się w podaniach ludowych z Boginką. Górale tatrzańscy utrzymują, że jedna dziwożona przebywa w głębi jeziora Żabiego, że czasami wychodzi z niego i zaziera do wsi poblizkich; że wygląda potwornie, piersi ma ogromne, głowę rozczochraną, na niej czapeczkę czerwoną; że się żywi zielem „słodyczką”, a lęka się rośliny „dzwonek”; że włazi do ogrodów chłopskich i czyni w nich szkody; że jakiś gazda złowił w sadzie swoim jedną dziwożonę i nie mogąc utrzymać jej, zerwał czapeczkę, którą wyprosiła potem, śpiewając słodko pod oknem. Głównem siedliskiem Dziwożon miała być pieczara w pobliżu wsi Łopuszny. Pod ziemią posiadają one pałace pełne dziwów i skarbów. Dziwy i dziwoki znaczyło w staropolszczyźnie to samo, co dziki (czeskie divoky, niemieckie wild); nazywali Polacy dzika „wieprzem dziwokim”, kozę górską „kozą dziwoką”. Dziki jest więc tylko skróceniem wyrazu dawnego dziwoki a „dziwożona” znaczyło dzika-żona, kobieta; u Czechów diva żena, u Łużyczan wódna żona, u Hucułów dykaja żena. O dziwożonach pisał Goszczyński („Dziennik podróży do Tatr” i „Sobótka”), „Orędownik naukowy” z roku 1843 i Kolberg w seryi VII-ej „Ludu” Poznańskiego, str. 190 – 191.
Dzwonnica. Gdy kościoły i klasztory w wiekach średnich bywały zarazem warowniami, dzwonnice spełniały usługę nietylko właściwą swemu przeznaczeniu, ale także miały znaczenie baszt zamkowych. W wydawanych przez Akademję um. w Krakowie „Sprawozdaniach Komisyi do badania historyi sztuki” znajdują się wiadomości o wieżach kościelnych wogóle (t. VI str. 284), o wieży takiej w Kielcach (t. VI str. 40), w Opatowie z wieku XII (t. VI str. 30) i z r. 1734 (t. VI str. 29), ale najobszerniejszy opis poświęcił prof. Wł. Łuszczkiewicz dzwonnicy a zarazem „wieży fortecznej” przy kościele św. Jakóba w Sandomierzu, który to kościół jest jednym z ciekawszych w Polsce zabytków budownictwa ceglanego z XIII wieku. Jeżeli w czem widać groźbę niebezpieczeństwa od Tatarów i chęć urządzenia sobie przeciw temuż obrony – powiada Łuszczkiewicz – to w tak zwanej „dzwonnicy kościelnej”. Jakoż jeżeli nazwę tę otrzymała od zawieszonych na jej najwyższem piętrze dzwonów, to jej kształt silny, grubość murów, a przedewszystkiem liczne strzelnice dolnych pięter, raczej przywołują na myśl basztę forteczną, niż kościelny użytek. Co do stylu, zachowała wiele motywów romańskich, ale ma silnie rozwinięty system szkarp, przez co do ostrołukowej epoki bardzo wczesnej odnieść ją należy. Cała jej wysokość z gzymsem, koronującym po pod dach, wynosi przeszło 13 metrów, szczyt drewniany jest nowożytnym; wnętrze rozdzielone jest na dwa piętra podłogą, choć prawdopodobnie dolna lokalność musiała być pierwotnie sklepioną. Piętro wyższe ma w każdej z czterech ścian wspaniałe okna, które raczej przeźroczami (clairvoye) nazwać można, skoro zaszklonymi otwory być nie mogły. Tu wiszą dzwony i ten sławny Demetrjusz dzwon, któremu sławę zrobił ks. Siejkowski dominikanin, zowiąc go tak i twierdząc, że ma przeszło 9 wieków. Napis na dzwonie scholastyczny objaśnia, że pochodzi z r. 1399 i fundował go Jan, przeor dominikański w Sandomierzu. Drugi dzwon mniejszy odlany był w r. 1314 i prawdopodobnie pochodzi z czasu wzniesienia samejże wieży. Wieża jest ozdobną, bo starano się ściany jej ożywić wnękami, aby ukryć jej charakter forteczny. Najwięcej jest ożywioną strona południowa, zwrócona ku dawnemu dostępowi do furty klasztornej. Mamy tu dwa rzędy strzelnic z tak obszernemu od wewnątrz framugami, że w każdej człowiek mógł wygodnie siedzieć z kuszą. Strzelnice wyższego piętra posiadają szpary bardzo wązkie, nieco tylko u dołu rozszerzone, jak wszystkie wyloty do pocisków z kusz i łuków. Ta szczególniejsza zaczepność strony południowej, skąd czterech łuczników mogło bez przerwy rzucać pociski, najwyraźniej mówi o przeznaczeniu jej na obronę furty klasztornej. Warszawa przy kościele Panny Maryi na Nowem mieście, zbudowanym w początku XV wieku, posiada potężną wieżę dzwonniczną i zegarową, do której jest przywiązane podanie, że wzniósł ją swoim kosztem w tymże czasie pewien pobożny młynarz, i że dlatego wmurowany został w jej ścianę (tak samo, jak w kościele zakroczymskim) kamień młyński. Druga potężna dzwonnica z czasów książąt mazowieckich, lubo nie starsza nad początek XVI wieku, ale w budowie swej bardzo charakterystyczna, której rycinę tu podajemy, znajduje się przy kościele farnym w Łomży. Najpiękniejszą z dzwonnic wileńskich jest gotycka z wieku XV przy kościele pobernardyńskim. W Czerwińsku nad Wisłą znajduje się także dzwonnica w stylu nadwiślańskim, służąca zarazem za bramę, prowadzącą na cmentarz starożytnego kościoła. O dzwonnicach polskich możnaby napisać całe dzieło, gdyby ktoś zajął się architekturą polską w tym kierunku. Budowano więcej drewnianych niż murowanych, zwłaszcza po wsiach, a stare miewały często i ozdoby i charakter budownictwa polskiego dziś zatracony. Podajemy tu dzwonnicę z Bochni, odrysowaną przez Matejkę. Trzeba było aż Matejki, aby ją odrysował! A inni malarze czy dużo zebrali ginących zabytków drewnianego budownictwa naszego? Podobno wszyscy razem nie wiele więcej, niż jeden Matejko. Miejmy nadzieję, że jeżeli są gdzie jeszcze resztki podobnych zabytków, to zostaną przed zburzeniem pochwycone na papier. Synod warmiński, odbyty w r. 1610, uchwalił, że dzwonnice powinny być zawsze zamknięte, aby nikt nie dzwonił bez pozwolenia proboszcza, dzwony zaś nie powinny być zawieszane na belkach, przytykających do ścian kościoła, lecz wyżej w wieży dzwonnicznej. Jest przysłowie z dawnych czasów: „Ostatni w kościele bywa, kto pod dzwonnicą mieszkiwa”. Lud wiejski, nadając stałe nazwy różnym miejscowościom, mianuje czasem dzwonnicą pagórek nieobszerny, ale stromy. Dwie dzwonnice obok mur i murem złączone, pod niemi r. 1407, są herbem miasta Książa.
Dzwony. Nieliczne przepisy o dzwonach kościelnych, ustanowione na synodach duchownych polskich, tak streszcza ks. Zyg. Chodyński: Dzwony nie powinny zawieszać się na belkach, przytykających do ścian kościoła, lecz wyżej w wieży dzwonnicznej. Synod warmiński z r. 1610 postanowił, aby były przed użyciem poświęcone. Bractwa i cechy nie mogą mieć dzwonów własnych, lecz wspólne kościelne powinny je wzywać na nabożeństwa. Kościoły zakonne mogą mieć po jednym tylko dzwonie, i to średniej wielkości, do zwoływania ludu na modlitwę, a nie do współzawodnictwa z kościołami parafialnymi lub katedralnym. Dzwoni sam tylko sługa kościelny, a żony swojej w żadnym razie w zastępstwie do tego używać nie może, pod karą usunięcia od obowiązku. W różnych czasach różnie dzwoniono, stosownie do celu dzwonienia. Przed nabożeństwem dzwoniono trzy razy. Na „Anioł Pański” – o wschodzie i zachodzie słońca – dawano znak jednym i tymże samym dzwonem. Również trzy razy dziennie dzwoniono na modlitwę o pokój. Synod chełmiński w r. 1583 nakazuje na nabożeństwie żałobnem za biskupa dzwonić we wszystkie dzwony. Synody żmudzkie (r. 1636 i 1752) nakazują dzwonić przez trzy dni po śmierci prałata lub kanonika. Za umarłych dozwalano dzwonić dwa a najwięcej trzy razy przez pół kwadransa, za opłatą na sznury i inne wydatki. Wieczorną modlitwę za umarłych wprowadził papież Grzegorz XIII. Biskupi polscy nakazywali na synodach, aby wiecznymi czasy, codzień w godzinę po zachodzie słońca tak w parafialnych jak w zakonnych kościołach, uderzano w wielki dzwon na odmówienie parę razy Ojcze nasz i Zdrowaś z psalmem De profundis. Uderzano trzy razy, przyczem trzecie dzwonienie powinno było być dłuższe dla odróżnienia, że nie dzwonią na pożar. Dziś zwyczaj ten powszechnie zaniedbany z wyjątkiem niektórych kościołów, np. u ks. franciszkanów w Kaliszu, gdzie dotąd go zachowują (pisze ks. Chodyński w r. 1873), dzwoniąc w godzinę po zachodzie słońca. W niektórych parafjach zaraz po zadzwonieniu na Anioł Pański uderzano 9 razy w wielki dzwon na znak do modlitwy za poległych na wojnie. Synod warmiński z r. 1610 każe dzwonić „na podniesienie” w czasie sumy, aby ci, którzy nie są obecni w kościele, przynajmniej myślą uczcili Najśw. Sakrament. W czasie trzech dni ostatnich Wielkiego tygodnia, zamiast dzwonków używa się w kościele grzechotek (crepitaculum). Za rządów pruskich wyszedł okólnik, zabraniający dzwonić w czasie burzy, a po nim ukazały się rozporządzenia biskupów, w tymże celu wydane. Uderzanie w dzwony kościelne odbywa się na znak zaczynającego się Wielkiego postu o północy z wtorku na wstępną środę, oraz w połowie postu wielkiego. O opłacie, zwanej „dzwonne” lub „podzwonne”, jak widzieliśmy, mówi już synod warmiński z r. 1610. Biskup Skarszewski w „Rozporządzeniach na djecezję chełmską i lubelską”, wydanych r. 1792, naznaczył od dzwonienia za jeden raz od trzech dzwonów groszy 15, a gdyby więcej było dzwonów – gr. 20, lub jeśli dzwony wielkie – złp. 1. Za Księstwa Warszawskiego (r. 1809) i Kongresówki (r. 1818) wyszły przepisy, do dziś obowiązujące. Obrządek poświęcania dzwonów kościelnych nazywa się „chrztem” (baptismus), dzwon bowiem, jak każdy inny sprzęt kościelny, modlitwą i wodą święconą błogosławiono i oczyszczano przed pierwszem użyciem. Poświęcanie jest dawniejszem, niż nadawanie imion dzwonom. Już w Kapitularzu Karola W. z r. 789 jest przepis przeciwko zabobonom, praktykowanym przy benedykcyi dzwonów. Gdy papież Jan XIII, poświęciwszy r. 968 wielki dzwon kościoła laterańskiego, dał mu imię „Jan”, wszedł ten obrządek następnie i do rytuałów. We Włoszech nadawano dzwonom często imiona żeńskie; w Polsce – tylko męskie, zwykle od ich fundatorów, jak np. wielki dzwon, odlany z woli kr. Zygmunta I w r. 1520 w Krakowie dla katedry na Wawelu przez Jana Behama, ochrzczony został imieniem Zygmunt. Na ziemiach dawnej Polski znajduje się wiele dzwonów z dawnych wieków, cennych jako zabytki odlewnictwa czyli, jak nazywano, „ludwisarstwa” krajowego. Z powodu jednak niedbalstwa polskiego w rzeczach sztuki i obojętności duchowieństwa dla zabytków przeszłości, nie posiadamy dzieła o dzwonach polskich. Dzieła takiego nie stworzy nigdy jeden badacz, dopóki biskupi nie polecą najświatlejszym duchownym lub osobom innym sporządzić najdokładniejszego spisu wszystkich dzwonów kościelnych w swoich djecezjach, z ich wymiarem i dokładnymi odciskami napisów oraz znaków, dopełnionymi po oczyszczeniu. Dobry przykład dał ks. Władysław Siarkowski pracą swoją „Dzwony w gubernii Kieleckiej”, Warszawa, 1878 r. O starych dzwonach w kraju wiemy, że znajdują się w Czersku, Poznaniu, Krakowie, Ludzimierzu, Zakroczymiu, Sandomierzu (dwa: jeden z r. 1314, drugi z r. 1399), Lwowie, Kielcach, Koźminie, Lanckoronie, Zebrzydowicach, Rabce, Wilnie, Toruniu i t. d. W Krakowie, u Panny Maryi, znajduje się dzwon roboty Freudentheila z r. 1435 z płaskorzeźbami Matki Boskiej z Dzieciątkiem Jezus, herbem państwa polskiego, miasta Krakowa, sześciu różnymi herbami polskimi i kilkakroć powtórzonem Dębnem Oleśnickich. O sławnym „Zygmuncie” na Wawelu ob. oddzielny w niniejszej Enc. artykuł: Zygmunt. W katedrze krakowskiej, u wieży wikaryjskiej, są trzy dzwony, znane pod imionami: Maciek, Nowy i Gąsiorek, a wogóle nazywane „srebrnymi”, jakoby dla użytej w nich domieszki srebra. W kościele katedralnym w Lublinie znajduje się dzwon, ozdobiony 10 herbami i wizerunkami świętych Jana i Stanisława, mający 12 1/2 łokcia obwodu i 6 1/2 stopy wysokości, odlany w r. 1627 przez Tomasza Godax i Piotra Breczwela. W kościele pobernardyńskim w Lublinie znajduje się dzwon, 8 łokci obwodu mający, z pięknemi wypukłorzeźbami i ozdobami, odlany w r. 1658 przez Andrzeja Przybyłkę i Alberta Żmudę. Słynął wielkością dzwon farny w Nowym Sączu roboty Wagnerowicza z Lublina (r. 1617), mający 14 łokci obwodu, ale pęknięty. Słynęły także już nie tyle wielkością, ile głosem, jakoby na dwie mile w dzień cichy słyszanym, dwa dzwony farne radziwiłłowskie: w Mirze i Nieświeżu. Pierwszy był fundacyi księcia „Panie Kochanku” i nosił też imię swojego fundatora „Karol”. W tymże Mirze przed laty znajdował się na zamku dzwon zegarowy, cały dziwnie w przezrocze wyrobiony, a jednak czystego i dźwięcznego głosu. Był on umyślnie dla Radziwiłłów lany, bo miał z jednej strony na tarczy, w stylu odrodzenia wyrzezanej, orła Radziwiłłowskiego, a z drugiej w przezroczu trzy krzyże. Około wieku IX-go zaczęto używać dzwonów i w celach świeckich. Za cesarzów saksońskich wieże wojenne, zwykle oddzielnie na wyniosłościach wznoszone (jak np. u nas pod Kaźmierzem lubelskim, koło Chełma i inne), z których obserwowano ruchy nieprzyjaciela, opatrzone były w Niemczech dzwonem sygnałowym. Dzwonem kościelnym zwoływano lud do broni, do gaszenia pożaru, do ratowania się przed powodzią lub napadem nieprzyjaciół. Później po wielu miastach spełniały tę przysługę dzwony ratuszowe. We Włoszech był używany w średnich wiekach dzwon obozowy, zawieszony w dzwonnicy przenośnej na kołach, carroccio zwanej. Wspominamy tu o podobnych szczegółach dlatego, że kultura europejska obejmowała zwykle kolejno i Polskę. W wydawanych przez Akademję um. w Krakowie „Sprawozdaniach Komisyi do badania historyi sztuki w Polsce” znajdują się wiadomości o dzwonach w Krakowie (t. I str. 26, 29 i 30, t. II str. 113) w Ostrogu wołyńskim (t. III str. 87), w Sączu starym (t. IV str. LXXXIV) w Sandomierzu (t. II str. 49), w Chyrowie (t. V str. CXXXI), w Łanach wielkich (t. V str. CXXXI), we Lwowie (t. V str. CXXXI), w Zubrzy (t. V str. CXXXI), o odlewni w Urzeczu (t. VI str. 238) i Pokojowie (t. VI str. 210 i 211).


ENCYKLOPEDIA STAROPOLSKA

ILUSTRACJE