PRZEGLĄD WOJSKA

 

Jest plac ogromny: jedni zowią szczwalnią,

Tam car psy wtrawia, nim puści na zwierza;

Drudzy plac zowią grzeczniej gotowalnią,

Tam car swe stroje próbuje, przymierza,

Nim w rury, w piki, w działa ustrojony,

Wyjdzie odbierać monarchów pokłony. -

Kokietka idąc na bal do pałacu

Nie tyle trawi przed zwierciadłem czasów,

Nie robi tyle umizgów, grymasów,

Ile car co dzień na tym swoim placu.

 

Inni w tym placu widzą saranczarnię,

Mówią, że car tam hoduje nasiona

Chmury sarańczy, która wypasiona

Wyleci kiedyś i ziemię ogarnie.

 

Są, co plac zowią toczydłem chirurga,

Bo tu car naprzód lancety szlifuje,

Nim wyciągnąwszy rękę z Petersburga,

Tnie tak, że cała Europa poczuje;

Lecz nim wyśledzi, jak głęboka rana,

Nim plastr obmyśli od nagłej krwi straty,

Już car puls przetnie szacha i sułtana

I krew wypuści spod serca Sarmaty.

 

Plac różnych imion, lecz w języku rządów

Zowie się placem wojskowych przeglądów.

Dziesiąta - ranek - już przeglądów pora,

Już plac okrąża ludu zgraja cicha,

Jako brzeg czarny białego jeziora;

Każdy się tłoczy, na środek popycha.

Po placu, jako rybitwy nad wodą,

Zwija się kilku doriców i dragunów;

Ciekawsze głowy tylcem piki bodą,

Na bliższe karki sypią grad bizunów.

Kto wylazł naprzód jak żaba z bagniska,

Ze łbem się cofa i kark w tłumy wciska.

Słychać grzmot z dala, głuchy, jednostajny,

Jak kucie młotów lub młócenie cepów:

To bęben, pułków przewodnik zwyczajny,

Za nim szeregi ciągną się wzdłuż stepów,

Mnogie i różne, lecz w jednym ubiorze,

Zielone, w śniegu czernią się z daleka;

I płynie każda kolumna jak rzeka,

I wszystkie w placu toną jak w jeziorze.

 

Tu mi daj, muzo, usta stu Homerów,

W każde wsadź ze sto paryskich języków,

I daj mi pióra wszystkich buchalterów,

Bym mógł wymienić owych pułkowników,

I oficerów, i podoficerów,

I szeregowych zliczyć bohaterów.

Lecz bohatery tak podobne sobie,

Tak jednostajne! stoi chłop przy chłopie,

Jako rząd koni żujących przy żłobie,

Jak kłosy w jednym uwiązane snopie,

Jako zielone na polu konopie,

Jak wiersze książki, jak skiby zagonów,

Jak petersburskich rozmowy salonów.

Tyle dostrzegłem, że jedni z Moskalów,

Wyżsi od drugich na pięć lub sześć calów,

Mieli na czapkach mosiężne litery

Jakby łysinki - to grenadyjery;

I było takich trzy zgraje wąsalów.

Za nimi niżsi stali w mnogich rzędach,

Jak pod liściami ogórki na grzędach.

Żeby rozróżnić pułki w tej piechocie,

Trzeba mieć bystry wzrok naturalisty,

Który przegląda wykopane w błocie

I gatunkuje, i nazywa glisty.

 

Zagrzmiały trąby - to konne orszaki,

I rozmaitsze, ułanów, huzarów,

Dragonów: czapki, kirysy, kołpaki -

Myślałbyś, że tu kapelusznik jaki

Rozłożył składy swych różnych towarów;

W końcu pułk wjechał: chłopy gdyby hlaki,

Okute miedzią jak rzęd samowarów,

A spodem pyski końskie jako haki.

Pułki w tak różnych ubiorach i broniach

Najlepiej będzie rozróżnić po koniach;

Bo tak i nowa taktyka doradza,

I z obyczajem ruskim to się zgadza.

 

Napisał wielki jenerał Żomini,

Że koń, nie człowiek, dobrą jazdę czyni;

Dawno już o tym wiedzieli Rusini:

Bo za dobrego konia gwardyjaka

Zakupisz u nich dobrych trzech żołnierzy*.

Oficerskiego cena jest czworaka,

I za takiego konia dać należy

Lutnistę, skoczka albo też pisarza,

A w czasach drogich nawet i kucharza.

Skarbowe chude, poderwane klacze,

Nawet te, które wożą lazarety,

Jeśli je stawią w faraona gracze,

Liczą się zawsze: klacz za dwie kobiety.

 

Wróćmy do pułków. - Pierwszy wjechał kary,

Drugi też kary, lecz anglizowany,

Dwa było gniade, a piąty bułany,

Siódmy znów gniady, ósmy jak mysz szary,

Dziewiąty rosły, dziesiąty mierzyna,

A potem znowu kary bez ogona,

U dwunastego na czole łysina,

A zaś ostatni wyglądał jak wrona.

 

Harmat wjechało czterdzieści i osim,

Jaszczyków więcej niźli drugie tyle;

Wszystkiego dwieście, jak po wierzchu wnosim:

Bo żeby dobrze zliczyć w jednę chwilę

Śród mnóstwa koni i ludzi motłochu,

Trzeba mieć oko twe, Napoleonie,

Lub twoje, ruski intendencie prochu -

Ty, nie zważając na ludzi i konie,

Jaszczyków patrzysz, wnet liczbę ich zgadłeś,

Wiesz, ile w każdym ładunków ukradłeś.

 

Już plac okryły zielone mundury,

Jak trawy, w które ubiera się łąka,

Gdzieniegdzie tylko wznosi się do góry

Jaszczyk podobny do błotnego bąka

Lub polnej pluskwy z zielonawym grzbietem,

A przy nim działo ze swoim lawetem

Usiadło na kształt czarnego pająka.

 

Każdy ten pająk ma nóg przednich cztery

I cztery tylnych: zowią się te nogi

Kanonijery i bombardyjery.

Jeżeli siedzi spokojnie śród drogi,

Noga się każda gdzieś daleko rucha;

Myślisz, że całkiem oddzielne od brzucha,

I brzuch jak balon w powietrzu ulata.

Lecz skoro cicha, drzemiąca harmata

Nagle się zbudzi rozkazem wyzwana,

Jak tarantula, gdy jej kto w nos dmuchnie*

Wnet ściągnie nogi/ podchyla kolana

I nim się nadmie, nim jady wybuchnie,

Zrazu przednimi kanonij erami

Około pyska długo, szybko wije

Jak mucha, co się w arszeniku splami,

Siadłszy swój czarny pyszczek długo myje;

Potem dwie przednie nogi w tył wywróci,

Tylnymi kręci/ potem kiwa zadem,

Nareszcie wszystkie nogi w bok rozrzuci,

Chwilę spoczywa, w końcu buchnie jadem.

 

Pułki stanęły - patrzą - car, car jedzie,

Tuż kilku starych, konnych admirałów,

Tłum adiutantów i ćma jenerałów

Z tyłu i z przodu, a car sam na przedzie.

Orszak dziwacznie pstry i cętkowany,

Jak arlekiny: pełno na nich wstążek *,

Kluczyków, cyfer, portrecików, sprzążek,

Ten sino, tamten żółto przepasany,

Na każdym gwiazdek, kółek i krzyżyków

Z przodu i z tyłu więcej niż guzików.

 

Świecą się wszyscy, lecz nie światłem własném,

Promienie na nich idą z oczu pańskich;

Każdy jenerał jest robaczkiem jasnym,

Co błyszczy pięknie w nocach świętojańskich;

Lecz skoro przejdzie wiosna carskiej łaski,

Nędzne robaczki tracą swoje blaski:

Żyją, do cudzych krajów nie ucieka,

Ale nikt nie wie, gdzie się w błocie wleką.

Jenerał w ogień śmiałym idzie krokiem,

Kula go trafi, car się doń uśmiechnie;

Lecz gdy car strzeli niełaskawym okiem,

Jenerał bladnie, słabnie, często - zdechnie.

 

Śród dworzan prędzej znalazłbyś stoików,

Wspaniałe dusze - choć gniew cara czują,

Ani się zarżną, ani zachorują *;

Wyjadą na wieś do swych pałacyków

I piszą stamtąd: ten do szambelana,

Ów do metresy, ów do damy dworu,

Liberalniejsi piszą do furmana.

I znowu z wolna wrócą do faworu. -

Tak z domu oknem zrucony pies zdycha,

Kot miauknie tylko, lecz stanie na nogi

I znowu szuka do powrotu drogi,

I jakąś dziurą znowu wnidzie z cicha;

Nim stoik w służbę wróci tryumfalnie,

Na wsi rozprawia cicho - liberalnie.

 

Car był w mundurze zielonym, z kołnierzem

Złotym. Car nigdy nie zruca mundura;

Mundur wojskowy jest to carska skóra,

Car rośnie, żyje i - gnije żołnierzem.

 

Ledwie z kolebki dziecko wyjdzie carskie,

Zaraz do tronu zrodzony paniczyk

Ma za strój kurtki kozackie, huzarskie,

A za zabawkę szabelkę i - biczyk.

Sylabizując szabelką wywija

I nią wskazuje na książce litery;

Kiedy go tańczyć uczą guwernery *,

Bieży kiem takty muzyki wybija.

Dorósłszy, całą jest jego zabawą

Zbierać żołnierzy do swojej komnaty,

Komenderować na lewo, na prawo,

I wprawiać pułki w musztrę - i pod baty.

 

Tak się car każdy do tronu sposobił,

Stąd ich Europa boi się i chwali;

Słusznie z Krasickim starzy powiadali:

"Mądry przegadał, ale głupi pobił".

Piotra Wielkiego niechaj pamięć żyje,

Pierwszy on odkrył tę Caropedyję.

Piotr wskazał carom do wielkości drogę;

Widział on mądre Europy narody

I rzekł: "Rosyję zeuropejczyč mogę,

Obetnę suknie i ogolę brody".

Rzekł - i wnet poły bojarów, kniazików

Ścięto jak szpaler francuskiego sadu;

Rzekł - i wnet brody kupców i muzyków

Sypią się chmurą jak liście od gradu.

Piotr zaprowadził bębny i bagnety,

Postawił turmy, urządził kadety,

Kazał na dworze tańczyć menuety

I do towarzystw gwałtem wwiodł kobiety;

I na granicach poosadzał straże,

I łańcuchami pozamykał porty,

Utworzył senat, szpiegi, dygnitarze,

Odkupy wódek, czyny i paszporty;

Ogolił, umył i ustroił chłopa,

Dał mu broń w ręce, kieszeń narublował

I zadziwiona krzyknęła Europa:

"Car Piotr Rosyją ucywilizował".

Zostało tylko dla następnych carów

Przylewać kłamstwa w brudne gabinety,

Przysyłać w pomoc despotom bagnety,

Wyprawić kilka rzezi i pożarów;

Zagrabiać cudze dokoła dzierżawy,

Skradać poddanych, płacić cudzoziemców,

By zyskać oklask Francuzów i Niemców,

Ujść za rząd silny, mądry i łaskawy.

 

Niemcy, Francuzi, zaczekajcie nieco!

Bo gdy wam w uszy zabrzmi huk ukazów,

Gdy knutów grady na karki wam zlecą,

Gdy was pożary waszych miast oświecą,

A wam natenczas zabraknie wyrazów;

Gdy car rozkaże ubóstwiać i sławić

Sybir, kibitki, ukazy i knuty -

Chyba będziecie cara pieśnią bawić,

Waryjowaną na dzisiejsze nuty.

 

Car jak kręgielna kula między szyki

Wleciał i spytał o zdrowie gawiedzi;

"Zdrowia ci życzym", szepcą wojownik!,

Ich szepty były jak mruk stu niedźwiedzi.

Dał rozkaz - rozkaz wymknął się przez zęby

I wpadł jak piłka w usta komendanta,

I potem gnany od gęby do gęby

Na ostatniego upada szerżanta.

Jęknęły bronie, szczęknęły pałasze

I wszystko było zmieszane w odmęcie:

Na linijowym kto widział okręcie

Ogromny kocioł, w którym robią kaszę,

Kiedy wen woda z pompy jako z rzeczki

Bucha, a w wodę sypie majtków rzesza

Za jednym razem krup ze cztery beczki,

Potem dziesiątkiem wioseł w kotle miesza;

Kto zna francuską izbę deputatów,

Większą i stokroć burzliwszą od kotła,

Kiedy w nie projekt komisyja wmiotła

I już nadchodzi godzina debatów:

Cała Europa, czując z dawna głody,

Myśli, że dla niej tam warzą swobody;

Już liberalizm z ust jako z pomp bucha;

Ktoś tam o wierze wspomniał na początku,

Izba się burzy, szumi i nie słucha;

Ktoś wspomniał wolność, lecz nie zrobił wrzątku,

Ktoś wreszcie wspomniał o królów zamiarach,

O biednych ludach, o despotach, carach,

Izba znudzona krzyczy: "Do porządku!"

Aż tu minister skarbu, jakby z drągiem,

Wbiega z ogromnym budżetu wyciągiem,

Zaczyna mieszać mową o procentach,

O cłach, opłatach, stemplach, remanentach;

Izba wre, huczy i kipi, i pryska,

I szumowiny aż pod niebo ciska;

Ludy się cieszą/ gabinety straszą,

Aż się dowiedzą wszyscy na ostatku,

Że była mowa tylko - o podatku.

 

Kto tedy widział owy kocioł z kaszą

Lub ową izbę - ten łatwo zrozumie,

Jaki gwar powstał" w tylu pułków tłumie,

Gdy rozkaz carski wleciał w środek kupy.

Wtem trzystu bębnów ozwały się huki,

I jak lód Newy gdy pryśnie na sztuki,

Piechota w długie porznęła się słupy.

Kolumny jedne za drugimi dążą,

Przed każdą bęben i komendant woła;

Car stał jak słońce, a pułki dokoła

Jako planety toczą się i krążą.

 

Wtem car wypuścił stado adiutantów,

Jak wróble z klatki albo psy ze smyczy;

Każdy z nich leci, jak szalony krzyczy,

Wrzask jenerałów, majorów, szerżantów,

Huk tarabanów, piski muzykantów -

Nagle piechota, jak lina kotwicy

Z kłębów rozwita, wyciąga się sznurem;

Ściany idącej pułkami konnicy

Łączą się, wiążą, jednym stają murem.

 

Jakie zaś dalej były tam obroty,

Jak jazda rącza i niezwyciężona

Leciała obses na karki piechoty:

Jak kundlów psiarnia trąbą poduszczona

Na związanego niedźwiedzia uderza,

Widząc, że w kluby ujęto pysk źwierza -

Jak się piechota kupi, ściska, kurczy,

Nadstawia bronie jako igły jeżą,

Który poczuje, że pies nad nim burczy;

Jak wreszcie jazda w ostatnim poskoku

Targniona smyczą powściągnęła kroku;

I jak harmaty w przód i w tył ciągano,

Jak po francusku, po rusku łajano,

Jak w areszt brano, po karkach trzepano,

Jak tam marzniono i z koni spadano,

I jak carowi w końcu winszowano -

Czuję tę wielkość, bogactwo przedmiotu!

Gdybym mógł opiąć, wsławiłbym me imię,

Lecz muza moja jak bomba w pół lotu

Spada i gaśnie w prozaicznym rymie,

I śród głównego manewrów obrotu,

Jak Homer w walce bogów - ja - ach, drzymię.

 

Już przerobiono wojskiem wszystkie ruchy,

O których tylko car czytał lub słyszał;

Śród zgrai widzów już się gwar uciszał,

Już i sukmany, delije, kożuchy,

Co się czerniły gęsto wkoło placu,

Rozpełzały się każda w swoje stronę,

I wszystko było zmarzłe i znudzone -

Już zastawiano śniadanie w pałacu.

 

Ambasadory zagranicznych rządów,

Którzy pomimo i mrozu, i nudy,

Dla łaski carskiej nie chybią przeglądów

I co dzień krzyczą: "o dziwy! o cudy!"

Już powtórzyli raz tysiączny drugi

Z nowym zapałem dawne komplementy:

Ze car jest taktyk w planach niepojęty,

Że wielkich wodzów ma na swe usługi,

Że kto nie widział, nigdy nie uwierzy,

Jaki tu zapał i męstwo żołnierzy.

Na koniec była rozmowa skończona

Zwyczajnym śmiechem z głupstw Napoleona;

I na zegarek już każdy spozierał,

Bojąc się dalszych galopów i kłusów;

Bo mróz dociskał dwudziestu gradusów,

Dusiła nuda i głód już doskwierał.

 

Lecz car stał jeszcze i dawał rozkazy;

Swe pułki siwe, karę i bułane

Puszcza, wstrzymuje po dwadzieście razy;

Znowu piechotę przedłuża jak ścianę,

Znowu ją ściska w czworobok zawarty

I znowu na kształt wachlarza roztacza.

Jak stary szuler, choć już nie ma gracza,

Miesza i zbiera, i znów miesza karty;

Choć towarzystwo samego zostawi,

On się sam z sobą kartami zabawi.

 

Aż sam się znudził, konia nagle zwrócił

I w jenerałów ukrył się natłoku;

Wojsko tak stało, jak je car porzucił,

I długo z miejsca nie ruszyło kroku.

Aż trąby, bębny dały znak nareszcie:

Jazda, piechota, długich kolumn dwieście

Płyną i toną w głębi ulic miejskich -

Jakże zmienione, niepodobne wcale

Do owych bystrych potoków alpejskich,

Co rycząc mętne walą się po skale,

Aż w jezior jasnym spotkają się łonie

I tam odpoczną, i oczyszczą wody,

A potem z lekka nowymi wychody

Błyskają, tocząc szmaragdowe tonie. -

Tu pułki weszły czerstwe, czyste, białe;

Wyszły zziajane i oblane potem,

Roztopionymi śniegi poczerniałe,

Brudne spod lodu wydeptanym błotem.

Wszyscy odeszli: widzę i aktory.

Na placu pustym, samotnym zostało

Dwadzieście trupów: ten ubrany biało,

Żołnierz od jazdy; tamtego ubiory

Nie zgadniesz jakie, tak do śniegu wbity

I stratowany końskimi kopyty.

Ci zmarzli, stojąc przed frontem jak słupy,

Wskazując pułkom drogę i cel biegu;

Ten się zmyliwszy w piechoty szeregu

Dostał w łeb kolbą i padł między trupy.

 

Biorą ich z ziemi policejskie sługi

I niosą chować; martwych, rannych społem -

Jeden miał żebra złamane, a drugi

Był wpół harmatnym przejechany kołem;

Wnętrzności ze krwią wypadły mu z brzucha,

Trzykroć okropnie spod harmaty krzyknął,

Lecz major woła: "Milcz, bo car nas słucha";

Żołnierz tak słuchać majora przywyknął,

Ze zęby zaciął; nakryto co żywo

Rannego płaszczem, bo gdy car przypadkiem

Z rana jest takiej nagłej śmierci świadkiem

I widzi na czczo skrwawione mięsiwo -

Dworzanie czują w nim zmianę humoru,

Zły, opryskliwy powraca do dworu,

Tam go czekają z śniadaniem nakryłem,

A jeść nie może mięsa z apetytem.

 

Ostatni ranny wszystkich bardzo zdziwił:

Grożono, bito, próżna groźba, kara,

Jenerałowi nawet się sprzeciwił,

I jęczał głośno - klął samego cara.

Ludzie niezwykłym przerażeni krzykiem

Zbiegli się nad tym parad męczennikiem.

 

Mówią, że jechał z dowódcy rozkazem,

Wtem koń mu stanął jak gdyby zaklęty,

A z tyłu wleciał cały szwadron razem;

Złamano konia, i żołnierz zepchnięty

Leżał pod jazdą płynącą korytem;

Ale od ludzi litościwsze konie:

Skakał przez niego szwadron po szwadronie,

Jeden koń tylko trafił weń kopytem

I złamał ramię; kość na wpół rozpadła

Przedarła mundur i ostrzem sterczała

Z zielonej sukni, strasznie, trupio biała,

I twarz żołnierza równie jak kość zbladła;

Lecz sił nie stracił: wznosił drugą rękę

To ku niebiosom, to widzów gromady

Zdawał się wzywać i mimo swą mękę

Dawał im głośno, długo jakieś rady.

Jakie? nikt nie wie, nie mówią przed nikim.

Bojąc się szpiegów słuchacze uciekli

I tyle tylko pytającym rzekli,

Że ranny mówił złym ruskim językiem;

Kiedy niekiedy słychać było w gwarze:

"Car, cara, caru" - coś mówił o carze.

 

Chodziły wieści, że żołnierz zdeptany

Był młodym chłopcem, rekrutem, Litwinem,

Wielkiego rodu, księcia, grata synem;

Że ze szkół gwałtem w rekruty oddany,

I że dowódzca, nie lubiąc Polaka,

Dał mu umyślnie dzikiego rumaka,

Mówiąc: "Niech skręci szyję Lach sobaka".

 

Kto był, nie wiedzą, i po tym zdarzeniu

Nikt nie posłyszał o jego imieniu;

Ach! kiedyś tego imienia, o carze,

Będą szukali po twoim sumnieniu.

Diabeł je pośród tysiąców ukaże,

Któreś ty w minach podziemnych osadził,

Wrzucił pod konie, myśląc, żeś je zgładził.

 

Nazajutrz z dala za placem słyszano

Psa głuche wycie - czerni się cos w śniegu;

Przybiegli ludzie, trupa wygrzebano;

On po paradzie został na noclegu.

Trup na pół chłopski, na poły wojskowy,

Z głową strzyżoną, ale z brodą długą,

Miał czapkę z futrem i płaszcz mundurowy,

I był zapewne oficerskim sługą.

Siedział na wielkim futrze swego pana,

Tu zostawiony, tu rozkazu czekał,

I zmarzł, i śniegu już miał za kolana.

Tu go pies wierny znalazł i oszczekał. -

Zmarznął, a w futro nie okrył się ciepłe;

Jedna źrenica śniegiem zasypana,

Lecz drugie oko otwarte, choć skrzepłe,

Na plac obrócił: czekał stamtąd pana!

 

Pan kazał siedzieć i sługa usiądzie,

Kazał nie ruszać z miejsca, on nie ruszy,

I nie powstanie - aż na strasznym sądzie;

I dotąd wierny panu, choć bez duszy,

Bo dotąd ręką trzyma pańską szubę

Pilnując, żeby jej nie ukradziono;

Drugą chciał rękę ogrzać, ukryć w łono,

Lecz już nie weszły pod płaszcz palce grube.

 

I pan go dotąd nie szukał, nie pytał!

Czy mało dbały, czy nadto ostrożny -

Zgadują, że to oficer podróżny;

Ze do stolicy niedawno zawitał,

Nie z powinności chodził na parady,

Lecz by pokazać świeże epolety -

Może z przeglądów poszedł na obiady,

Może na niego mrugnęły kobiety,

Może gdzie wstąpił do kolegi gracza

I nad kartami - zapomniał brodacza;

Może się wyrzekł i futra, i sługi,

By nie rozgłosić, że miał szubę z sobą;

Że nie mógł zimna wytrzymać jak drugi,

Gdy je car carską wytrzymał osobą;

Boby mówiono: jeździ nieformalnie

Na przegląd z szubą! - myśli liberalnie.

 

O biedny chłopie! heroizm, śmierć taka,

Jest psu zasługą, człowiekowi grzechem.

Jak cię nagrodzą? pan powie z uśmiechem,

Żeś był do zgonu wierny - jak sobaka.

O biedny chłopie! za cóż mi łza płynie

I serce bije, myśląc o twym czynie:

Ach, żal mi ciebie, biedny Słowianinie! -

Biedny narodzie! żal mi twojej doli,

Jeden znasz tylko heroizm - niewoli.


DZIADY - USTĘP