Już cienie długie słały się po rumowisku i czerwieniały kolumn szczyty, gdy goliard opamiętał się wreszcie. I spostrzega teraz dopiero, że leży na płycie sarkofagu, którą czas strzaskał, w ziemię wrył i mchami przez wieki znów spoił. Stygło pod nim to łoże kamienne, żar południowej pory oddając wieczorowi. Na tym legowisku rozkoszy, która minęła, przeciąga się w kaprysach wciąż jeszcze ciepłe ciało kobiety - aż póki nie zepchnęło go precz, jako coś niepotrzebnego już zgoła.

Cybele wielopierśna wypuściła go z polipich ramion swoich.

Ustąpił bez słowa i jął się błąkać śród ruin. Odmieniła się pora. Głucha siność ogarniała już dale. Mierzchnie świat. Z oparzelisk za wodą mgły wyłażą i snują się u brzegów jakby zjawami mar nie dokształconych, jakby strzępami potarganych rojeń. Za strumieniem tylko czajka nad łęgiem polata w pokrzykach skargi wieczornej jak ta dusza za dnia oszukana słońcem.

Zorza na nieboskłonie wchłonęła, rzekniesz, w siebie Wszystkie żary i żądze ziemi; na kłębiastym granacie chmur krwawi i dymi zarazem. Dyskiem rozjarzeń świetlistych rozgorzał słońca krąg: jak gdyby ponad ziemią urodzajnioną w Bakcha chaosie wystawiała się w tej chwili na wyży - Bakchowi spornie - ta wiekuista tarcz światła i harmonii, która za Apolla na niebie niegdyś czczono, zanim go mistrze świątnicy nie zdziałały w kamieniu.

Pod purpurę zachodu, czarną swą postacią w kapturze srodze wyrazisty, stał goliard u kolumny prawdziwie jak słońca bogomolec pokutny: że owo słoneczną skrę w duchu swoim spalił znowuż - i znowuż! - w cielesnym naczyniu pierzchliwości wszelkich.

Oto leży za nim to naczynie pierzchliwości. W długim przelewaniu się po żyłach dawno zaznanej rozkoszy przeciąga się wciąż jeszcze na swym łożu kamiennym; pije rozwrażliwioną skórą rosę wieczora. Zanurzona w mroku, wydaje się, w smagłości swej, jak z brązu cała, nawet przy tym wieńcu winnego listowia na czole, z kiścią gron u skroni. Głaszcze w tej chwili swe ciało, dłońmi w biodra pluska. Niebawem zaśnie na pewno snem głębokim. Tymczasem aż wzdycha w lubości dosytu. A cielesna, długa u kobiety, pamięć pieszczot skręca ją wciąż kapryśnie i wystawiać każe piersi - nie wiadomo już komu - jak gdyby ziemi samej oddawała się było popołudnie całe.

Jak dwa żywioły sporne, dwie dusze świata, są w takich chwilach kobieta i mężczyzna. Że duchowi mierzło już w tej chwili rozpusty wspomnienie, więc otrząsał je z siebie myśli pogardą.

Z dłońmi w rękawach, z kapturem na oczach złorzeczył klerk kobiecie:

,,Femina res rea, res mala, carnea, vel caro tota! - kobieta rzecz potępiona, duszy szkodna, cielesna wskroś: zgoła mięsem śmiertelnym cała!... Jama ostateczności ziemskich!... Rabuśnica i korsarka duszom naszym - tą pięknością ciała a duszy swej rozkładem: pulchra putrida!"

Żaden ojciec kaznodzieja tak nie grzmi na kobiety jak człek oświecony, gdy w chwilach cielesnego przemytu chce oczyścić myśli z kobiecego ducha tkliwości, fałszu i mętu.

Zgasły zorze. A w tym okłębiu ciemnej grozy na nieboskłonie zamigota raz po raz błyskawicy płomię. I zamruczy powoli grzmot nierychły. Zimna siność ogarnęła świat.

Tylko marmury rumowiska sprzeciwiają się zmierzchowej porze: pożółkły ciepło w siności okólnej, snują się po nich błyski jakoweś, pełgają lśnienia, jak gdyby ruina pogaństwa spętała w sobie słonecznych promieni niezniszczalne moce. To dziwne światło śród mroków sączy się z kolumn, ściele po głazach: mży i błyska, acz nie jaśnieje.

Gdy świat mierzchnie ponuro, na cmentarzu żywych kamieni wyświetla się w mrokach gloria bogów pomarłych.

Dobył noża, by z pobliskiego krzewu uciąć gałąź jakowąś, przydatną na kij pielgrzymi. A porając się z tą robotą, myślał:

"Pójdę w świat - owo i bez gęśli już teraz! Ni ten niedźwiednik oprowadzać będę swoją bestię - dziewkę swą - z grodu w gród, z czasem pomocnik w jej rzemiośle. "Owóż Muza panom i mieszczanom dziś najmilsza!" - powiadał burmistrz, rzeczy świadomy. Będziecie jej tedy mieli w bród! A gdy tak po zamkach i grodach nastaje królowanie waszych brzuchów i podbrzuszy, nie żałować mi tedy gęśli za votum oddanych. O winie i kobiecie śpiewać można i bez gęśli tonu, a głosem opoja. Tylko na nic mi już wtedy będzie i klerkostwo me całe: na nic ta szata oświeconego, na nic i ta ksiąg reszta tam, na wozie towarzyszy, wśród sprzętów igry kamrackiej.

Przegram w kości i tę pychę klerka z grzbietu! przepiję uniwersytet cały! Za psałterz, mszał i dewocjonał, smętne resztki mej duchowności dawnej, niech sobie dziewka gdzieś u grodzkiego kramu wstążek nakupi. Ja zasię i te kudły swe ostrzygę, łeb jak kuglec zgolę - nie będą już dominikany szczuć mnie po wszystkich grodach "cesarstwa: Lotterpfaff mit dem langen Haar!... W pstrych łachmanach gbura powlokę się z wami, towarzysze - rybałt najnędzniejszy: bez igry swej narzędzia, pieśniarz i bez gęśli już nawet - poeta pauperior omnibus poetis!

Nie poradził z nami Kościół, nie poradził cesarz i króle ziem wszystkich, nie poradzą ponoć i dominikany! Ale gdy ta człecza żądza weselności pod ziemią się ukryje, na ponocnych gdzieś schadzkach po młynach, gdy się z trwogą i grozą w duszach zmiesza, gdy się szałem po ciemnościach stanie, gdy i my ostatni łachman swej godności zostawimy w waszych łapach, mnichy - biadaż wtedy i życiu samemu!... Pospołu z tamtymi grodzianami znajdziemy my sobie boga, który jeszcze kocha radość! Co się dziś ledwie majaczy po okrutnych zwidzeniach mniszych, iścić się pocznie czarnych mocy władzą nad ciemnościami... Biadaż wtedy duszom i Kościołowi!"

Coś zadudniało w dali, niczym wóz ładowny po kamieniach, i wstrząsło jakby ziemią pod stopami: Lewiatana kadłubem toczyła się chmura wzwyż po nieboskłonie.

"Grozisz?!..." - zdał się pytać jej grzmot ponury. "Wróżę!... Po młynach opuszczonych, po złych rozdrożach, na schadzkach ponocnych - doznacie... Doznacie, czym jest to rozprężanie się dusz waszych po ciemnościach... Już tam nawet między dziewczętami a żakami różnicy czynić nie będziecie, wedle Horacjuszowego: in pueris aut in puellis urere. A stare baby, których żak, choć zapłacony, pieścić nie chce, chwytają w pazury swych chuci miodki hoże. A kto nie wyrywać się będzie tej nocy z grodu?!... Niejedna z kobiet, pilnie przez męża strzeżona, tym razem prawdziwie przez dymnik na dachu wychyli głowę zapatrzona zielonymi oczyma kota w ognie pochodni tanecznych - tam, na grobli, przy opuszczonym młynie. W czerwonym blasku tych żagwi już nie Bachowych skoczków obaczy, lecz diabłów czarnych rej. A wiatru w jej włosach poświsty przyniosą zewsząd ni to zszeptywania się w oddali, m to zaświsty strzyg - pod spódnic łopotanie w ciemnościach...

Sabat!..."

Przerwały się goliardowi w myślach te obrazy.

Bo kłębowisko jakoweś zawieruchą gwałtowną zerwało się tak znienacka wśród ruin, jakby ten wicher spod ziemi uderzył. I zawirował lejem kurzawy po rumowisku całym - zaświstał, zawył - strzyg tysiącem chyba! I kręgiem rudego dymu okolił pogan świątynię.

Niemo mrugają ku sobie błyskawice przez nieboskłon cały - to tu, to tam. Olbrzym, zda się, przeciąga się w tej chmurze rdzawej, która szmatem skraju tak ciężko zwisła ku ziemi. Pomrukuje w niej głucho, warczy na ziemię całą potwór bezmiarów - tymczasem wciąż jeszcze leniwy.

Tylko marmury rumowiska przeciwiają się i burzowej pogrozie. To lśnienie ich płomieniste sączy się wciąż z kolumn, rozściela po głazach.

Wśród granatowego prawie mroku jaśnieje i wyogromnia się widmowo świątnica bogów pomarłych.

Podrywał mu ten wicher i wydymał poły płaszcza, ledwie się nimi otulić zdołał oglądając się za jakimś tu schroniskiem dla siebie i dziewczyny - może pod bluszczu gęstą gdzieś zasłoną. Oto rozdzwonił się już na burzę sygnaturki lęk; a osiny nad strumieniem już nie szemrzą liści wszystkich popłochem, lecz szumią gałęzi trwogą, łopocą nimi jak żaglami nawy zabłąkanej w burzę - borykają się z wichury przemocą. A czasami konarów skargą tak się dziwnie rozżalą, tak echa klasztornego dzwonu w zaszumy swych gałęzi wplotą, że przypomną znienacka goliardowi... duszę towarzysza poległego na brukach grodu - i jego pieśń. Wczoraj to na kanoniach śpiewał ją. Tu pewnie gędziec pieśń swą podsłuchał. Nie szumiż, nie gędzie to echo sygnaturki w pogańskiego jaru zaszumię basowym:

Pomnę!... pomnę!... nie te dzwony!...
nie te trwogi wszędzie...
[...................................]
jak tu drzewiej bujnie było,
a jak rabio ninie,
drze-wiej! - czasu bożka Pana,
w Bakchowej kontynie!...

Eheu!... - wywiało oto z jaru szlochem i zawyciem, pod słyszne w tej chwili gony zamieci... W pieśni gęślarza Panek tak biegł przez pola z ciałem nimfy ostatniej. Eheu!... eheu!... - słychać jakby wciąż, pod raci jego tupoty dalekie.

Przeczuć to ślepych zatajona w duszach władza przypomniała goliardowi tak niesamowicie tę pieśń. I targnęła go całym ciałem, by zwrócić twarzą ku ruinie. Lękiem oczu szukać mu każe dziewczyny - tam, na wieku sarkofagu śród kolumn.

I stężał cały w zimnej grozie czoła - zdrętwiał w bezoddechu chwili.

Ujrzał z daleka coś, jakby czarne śliskie powrósło na piersiach śpiącej dziewczyny. I skrętny w oka mgnieniu ruch spłoszonego na ziemię gada.

Krzyknął goliard tak przeraźliwie, że aż zagłuszył w tej chwili grzmoty dalekie. Wąż kijem przezeń uderzony wymignął się na razie spod tego ciosu, by za chwilę dopiero załamać się w sobie i zbroczyć czarny w swej juchy purpurze jak to zło samo a najstraszniejszy niemotą swoją.

Aż się ozwało coś wreszcie na ulgę nieomal w tej niemej pogrozić śmierci. Potwór bezmiarów zawarczał w chmurze; zagruchotało coś po niebie całym. Krzyża jawny błysk w górze i ogień przestworów otchłannych - pod ten suchy trzask i łom nad głową, w światów chyba całych załamanie się nagłe.

Niczym łez krople rzęsiste wielkie oka deszczu opadły z rzadka gdzieniegdzie na głazy

Popłochem lęku i przynaglaniem świętych zaklęć dzwonu osłaniały się mnichy przed gromami burzy.

I przed władzą czarnych mocy nad ciemnościami.


POPRZEDNI ROZDZIAŁ

SPIS TREŚCI

NASTĘPNY ROZDZIAŁ