Jeszcze żaki obnoszą lekarza po izbie, gdy psy kuglców, zadrzemane gdzieś po kątach, zerwą się nagle spod ław i śmigną na schody piwnicy, by tam dopiero wszcząć wielce brzechotliwy gwałt sfory całej. Po chwili ścichną tak nagle i głucho, że aż dziwnym wydało się to w gospodzie. Oto znów są u progu, ale na ogonach przysiadłe. Tyłem czołgają się na brzuchach ku panom swoim, aby - im na ostrzeżenie - zawyć z żałośliwym wyciąganiem Łbów.

Kopaniem i przekleństwem uśmierzają kuglce ten niepokój psów swoich jakby urzeczonych światłem księżyca na dworze.

Nad pochylonymi z nagła kapkami wagantów wszystkich, w rdzawym blasku lampy oliwnej, wyświetla się u proga przeogromna zbroica - wielkoluda chyba - wypełniając sobą rozwór wnijścia cały. Srogi ceber hełmu jego sięga nad żebro powały, gdy one karwasze naramienne z litej miedzi obłękiem trzymać mu każą ramiona, czyniąc go jakby odętym sierdziście. Upiornego miecza jelce w krzyż dzierży prawica pancerna, gdy z lewa osłania go niemal po szyję pawęż czarna w srebrne ćwieki.

Goliardowi chyba po raz trzeci uderzyło do głowy wypite dziś wino, gdyż porwie się oto z ławy, kilka kroków postąpi i zatoczy się nagle w tył, aż póki się o stół w drugim końcu izby nie oparł.

"Wszelki duch Pana Boga chwali!..." - krzyknie z dłonią przy oczach.

Obskoczą go żonglerzy i poczną rozpytywać gorączkowo, czy tego rycerza spotkał już był gdzie w grodzie: dziwne bo słuchy krążyły pod wieczór między ludźmi, jakoby błąkali się dziś po mieście przez nikogo 'nie poznani...

"Na ulicy złotników i płatnerzy - odpowie im wreszcie głucho. - Przypomnijcie, panowie, jakem was zaklinał, byśmy tam poszli." "Po co?"

"Świat tam wykuwają wyższej piękności i mocy." "Więc co z tego?" - żachnęli się niecierpliwie. "Oczyma bodaj odnowić by nam w sobie on głód... Bez tego czymże nasza dola wagancka - mówiłem... A skorośmy nie poszli, przyszło do nas sam o." "Co?'" - zaszepczą w popłochu. "A onoż to." "Niby jakie: zło?'." "Nie człecze ciało w tej zbroi siedzi." "Ee!" - przerażą się ogromnie mimo nieufności.

"Pojrzyjcie: jestże w ludziach dzisiejszych taka moc i siła? Wyższego to świata nawiedza nas wędrownik."

Zasapią gromadnie.

"Pouczają mądre Żydy - przypomina jeden z nich z otrząsem zalęknienia - że nie zgadniesz nigdy, jakie słowo nasze i kiedy ziścić się może nagle w życiu. Któryż to prawił dziś w piekarni o Parsifalu, Lancelocie?"

"Pozdrowienie wolnym!" - zadudni nagle jak ze studni spod zawartej przyłbicy onej zbroi u proga.

Nie przywykli waganty do tak szanownych pozdrowień. Pokłonią się po raz wtóry głęboko. "Cześć ci, panie!" Żaki poskoczą oporządzać dla niego stół w wysokiej nyży pod oknem. Ten rękawem, ten czapą, czyszczą ławę, na której zasiąść miał gość tak znamietnity. On tymczasem ruszył było od proga z pochrzęstem zbroi i jakby przysiekiem pod dźwiganym jej ciężarem. Za tą kolumną ze spiżu teraz dopiero ukazał się rycerz drugi. Ten, zda się, jak to źrebię przy klaczy ciężkiej - aż poskoczny prawie w giętkości swej kolczugi czarnej pod purpurowym płaszczem... "Lancelotowej zbroi barwy!" - przypominają żonglerzy atrybuty bohaterów swoich.

 

Zatrzeszczała ława pod tamtym wielkim. Utrudzon snadź jest wielce, bo niebawem słania się oto i pokłada na niej, wsparty głową o kułak pancerny. I widzą żonglerzy:

...przyłbicy cień omracza go aż po piersi; niczym dziób ponury sterczy nanośnik hełmu: broda nurza się w łuskowej naszyjnicy; w podłuż spoczywa miecz srogi. Zbodły się nogi, zhaczyły ostrogami stóp długich. Zasępił się, skobuział cały w zamyśleniu. Ulgła się kolcza zbroja w gibkość osmętnionego ciała; słania się głowa w szołomie ciężka - taka w nim całym zaduma nad człeczą dolą, taka frasobliwość zamierzonego czynu...

I otwierały się żonglerom oczy i gęby w zdumieniu nad niesamowitą mocą bohaterów - opowiadanych. Iszczą się snadź w życiu osobliwym czarem.

Drugi rycerz tymczasem tyłem przysiadł się do stołu, rozkrzyżował poza sobą ramiona, szeroko rozwiał poły purpurowego płaszcza. I tak się wagantom przygląda, jakby każdego z kolei na wagę tu kładł i siły jego obliczał. "Chłopy na schwał!" - zwraca się do towarzysza swego.

I rzuci nagle na izbę gromko i weselnie, jakby ich wszystkich do tańca tu prosił:

"Pójdziecie, chłopcy, bić się - za przewodem naszym?"

Posiała się w izbie cisza długa i uparta. Rumor nagły rozlega się śród niej na schodach.

 

Ktoś zstępujący potknął się tam w ciemnościach i stoczył o kilka stopni z pomrukiem przekleństw. Na skręcie ukazuje się fartuch skórzany, broda po pas i ognista gęba płatnerza.

"Hop! - czknęło się w nim zuchowato, gdy całym ciałem uderzywszy o mur, nie poplątał tym razem kroków. - Uch! - stęknął z rezonem, obijając się brzuchem o drugą ścianę. - Jeśli ja w całości zniosę bebechy do tej jamy... Pódziesz!... - Kopie na wsze strony i opędza się psom. - Pewnie dno tego piekła niedalekie, skoro już cerberusy opadają... Beczka, widzę, że sam Bacchus mógłby siąść na nią okrakiem... Jestem na dmie otchłani! Witajcie, włokitowie!" - pozdrawia wagantów niby wojowników jakichś plemię.

A że ledwie pomrukiem odpowiedzieli jemu, więc zwraca się czym prędzej do rycerzy:

"Nie kwapią się, widzę, do boju?... Osmętnieli coś bardzo. A jednak, jakem to wam rzekł, panowie, przydatniejszych ochotników nie znajdziecie tu u nas, w grodzie. Najlepszy do rozruchu na ulicach hołysz każdy, który bardzo nie lubi ładu w mieście," "Piłeś?" - przerwie mu cierpko lekarz z kąta. Stropił się zrazu płatnerz. Po chwili głaszcząc z godnością brodę po pas:

"A ty nie piłeś, lekarzu? Bibit rudus, bibit magus;

bibit constans, bibit vagus - jak śpiewa goliard."

"Żeś ty nie constans na przykład, po gębie ognistej widać."

"Nie kłamię ludziom twarzą jak magowie." "Toć się chwali."

 

"A przedsię, włokitowie bić się dziś będziecie! - powtórzy swoje z uporem. - Byście tylko pomogli tym panom przebić się za mury..."

"A jakże! a jakże" - wyraża teraz urągliwie co do siebie powątpiewanie rybałt niejeden, by porwać spod pieca narzędzia swej igry - i dalejże w nogi! Już ich wyprzedzają na schodach z radosnym szczekaniem żwawe psy kuglców.

Daremnież to! - zatrzymuje ich płatnerz. - Już dawno zamknięto bramy, a zbirów nasadzono na wszystkich ulicach... A za kimkolwiek w grodzie zbiry podszczują, za wami wszak mi najgorliwiej zawsze pogonią. Każdy z was śmierdzi im wolnością i tym zalotom rozbestwia."

"Prawda to jest!" - przytakują smętnie.

 

"Zaś z tą nowiną najpilniejszą właśnie do was przychodzę: na mieście dom się jakiś zapalił! A wiecie, jaka stąd dla was wróżba, gdy pożar gdzie wyniknie czasu waszej obecności?... Wagant w grodzie, czym diabeł w klasztorze: wszystkiemu zawsze winien. Na kimkolwiek w społeczności ludzkiej się miele na igrcach zawsze się wszystko skrupia."

"I to jest prawda."

"A niech was te rajcę i ławnik! na swe sądy dostaną! Niech się zaczną obliczać z wami za swawole dzisiejsze, za swe żonki i córy! Niech poczną dosądzać akuratnie, wedle prawa ksiąg, co po innych grodach źle osądzone było!... Jakbym widział niejednego żaka i klerka łeb ogolony do krwawej skóry, te łaty kacerstwa przeniesione z niejednej szaty na czoło żelazem czerwonym... A że w dzień waszego pobytu to i owo zwykło ginąć z kramów i po piekarniach..."

"Będziesz świadczył może?!" - doskoczy do niego z nagłym impetem któryś z rybałtów.

"Boże zachowaj! Dla mnie: niech ci wszystko służy."

"Zarobione sztuką!"

"Tee!... taką czy inną sztuką... Na przykład ta szkatuła franciszkańskiego kwestarza: owo na waszym stole? Zna ją przecie miasto całe. Albo owa księga pod ścianą - srebrem okuta?... Już biegały mnichy na ratusz, że opatowi benedyktynów zginęła księga kosztowna..."

"Tańczyłaś u benedyktynów?!" - wrzaśnie w tej chwili goliard jakby ze snu nagle ocknięty.

Aż się płatnerz zdziwił, na kogo gniew ten. I obziera się na wsze strony po izbie. "Nie masz jej tu przecie" - uspokaja tymczasem goliarda któryś z żaków.

Inny znów przygląda się smętnie jakowymś ciżemkom i pończoszkom niewieścim, dobytym z zanadrza. Skoczek Bachowy od strojnej pani na rynku zarobił, żak w kości wygrał - ale nie uwierzą temu na sądach. Powiedzą, że od jakiej radczyni za lubość przy studni dostał i - że żak - oćwiczą na goło.

"Masz!" - obdarza tym wszystkim dziewkę u beczki.

"Szukaj głupszej."

 

"Bo za malutkie to na stępory twoje: tak gadaj!" - obraził się żak całkiem.

I odrzuca to wszystko gdzieś w kąt, pod ławę. Jakoż opróżniają się w ten sposób sakwy niejedne z rzeczy niebezpiecznych - jak uważają w tej chwili waganty.

Baczy lekarz na ten ich gorączkowy niepokój; kiwa głową nad płatnerzem:

"Oj, te kowale! duchy rozruchu w każdym mieście najgorsze... Może byś nam jednak powiedział, jaka to sprawa jest, za którą gardłujesz?"

"Jak to, nie wiecie?! - zdumiał się rozkładając ramionami. - Gdy całe miasto o idącym rozruchu już pogaduje? I że wy właśnie tej nocy rozpocząć go macie?"

"Ładny kwiat!... Pokumajże się tu z wagantami i pij potem to piwo, jakie fama dla nich nawarzy. Owo gdzie się kończy wolność wasza, igrce! Każdy z was jest co najmniej przez pół takim, jakim go chce widzieć fama i ciekawość ludzka."

"Stawasz się w końcu takim" - przytwierdził cierpko gadkarz z twarzą gołą i sprośną.

"Nie poradzicie, chłopcy, i tym razem przeciw famie i oszczekiwaniom publiki! Teraz gotówem wierzyć z płatnerzem, że radzi nieradzi bić się dziś będziecie - nie wiedząc nawet dobrze, skąd są ci panowie. I dokąd was powiodą. A mistrze to nie lada w zamącaniu rebelii: bo gdy zuchom pośród was wolnością pochlebili od proga, reszcie pętle desperacji zarzucają na szyje. Tak się zawsze rozruchy wszczyna."

Wejrzeniem dzików w ostępie wyzierają teraz waganty ku obu rycerzom. Pochwyci dziewka te ich spojrzenia i ująwszy się pod boki, natrząsa się nad nimi z daleka:

"Oj, durneż wy, durne!... Po tym wszystkim, co dziś na mieście było, nie odgadnąć od razu, co za jedni są ci panowie!"

Żonglerzy, a za nimi goliard, doskoczą do niej czym prędzej, z daleka już rozpytując niecierpliwymi gestami. A lekarz wydziwia za nimi, jak to kobieta każde pismo zawczas nosem zwęszy, gdy nasza natura męska wszystko dopiero wyrozumieć musi głową, domacać łapą. A najbardziej niewczesne w życia każdej sprawie są, wiadomo, igrce sztuk wszystkich.

"Bój się Boga, kobieto - woła ku niej - zrób tu co, zarządź jakoś, bo..."

"Już ja tu z nimi...! Siadać!" - Przytupnie odpędzając ich od siebie.

Obsiądą posłusznie ławy.

"Wina dam."

"Dawaj" - nie uradują się tym razem, lecz westchną.

A że mleczna w przyszłości baba dziewką była tymczasem, więc bodaj beczki mlekiem pokarmi "to-to" - jak z urągliwym wobec lekarza gestem obzywa rybałty. A jednak przed rycerzami, dybiącymi na tych chłopców zdrowie i życie, zastawia jakby sobą "to-to": pod boki wciąż ujęta, odyma się ta kwoka. I rada, bardzo rada widzi, jak jeden za drugim maczają gęby, ciągną wińsko.

"Dobra kobieta!" - sam płatnerz przyznać to musiał.

Nieochoczo jednak piją tym razem waganty. Z dłonią u czoła siedzą oto nad kuflami markotni bardzo - w tej trosce o się.

Tylko, którego dziewka najbardziej uchronić by chciała - ledwie wargi umaczał, już rozochocił serce, smętkom przekorne.

"Na toż bo nam przyszło! - wzdycha niby - za sławione bohatery samemu szyję dać!..."

I poskoczywszy między kamraty, zerwał któremuś z kuglców kaptur dzwonkowy, by w niego się przystroić.

"Miejcież, panowie, bodaj wesołka prawego na to zakrólowanie wasze śród igrców. A tym okrzeplej króle na tronach siedzą, im gorliwiej pląta się u ich nóg chwalca z gęsią, by każdy widział - czym jest igra przed frasobliwością czynu."

Płatnerz tymczasem pochyla się oto nad tym wielkoludem na ławie.

"Przyległo się coś na długo? Hę?... Chociażeś, panie, chłop duży, uprzedzałem cię jednak, że nad dzisiejsze to moce człecze dźwiganie zbroi takiej. Aleś się uparł!"

Począł się przerzucać na boki olbrzym nieruchawy, chrobotać zbroją o mury, szczękać jej żelazem. Więc towarzysz jego wraz z płatnerzem podejmują go pod pachy, gęślarz w wesołkowej czapie spycha mozolnie stopy jego z ławy. Postawili go wreszcie na ziemi okrakiem szerokim.

"Tu ci się, panie, żelazo nakolennicy w ciało załamuje nad łydką. Nie dziw, że się ruszać nie możesz. Boli?"

,,Broczy - zauważa towarzysz jego. - I tu, pod pachą. Pod naszyjnicą, na piersi, drugiego byś schował; zaś na grzbiecie sińce chyba wygniatają się widzę, guzami srogimi."

"Dobry z ciebie krawiec!" - natrząsa się nad płatnerzem kukła dzwonkowa.

 

"Nie na niegoż przecie krojono... (Gdzie ten, na którego miarę rzecz pomyślana była!...) Ale to wszystko wnet się tu poprawi i uładzi jak trzeba."

I odchylając fartuch skórzany, dobywa z wora na brzuchu młoty, cęgi, świdry oraz innych narzędzi garście całe. "Trzymaj!" - Wtyka to wszystko gęślarzowi w ramiona, czyniąc go sobie czeladnikiem na podręczu. - Imał się pracy: rozcina pierścienne sploty zbroi, wielkie kawały kolczugi tu wyjmuje, ówdzie znów za łaty wstawia, u nakolanka odgina blach żelazny, nitom obcęgami łby ucina. Tu rzecz całą na ciepło poprawić zamierza: popędza oto przygodnego czeladnika, by na żużlach komina zagrzał mu klubiki jakoweś - a dziewkę wprzódy o miech poprosił.

Ten ledwie zazberkał dzwonkami po izbie, a już klęczał oto pod dymnikiem. A że gęślarz, więc i z miecha nawet rytmiczne wraz świsty dobywa. I chwali sobie tę robotę:

"Młodzieńcza bardzo jest twoja sztuka, kowalu! że w niecierpliwej gorącości, na sam zapał jeszcze dmuchając, rzecz swoją czyni. A i żywioły dla się popędza: wiatrom dąć, ogniowi buchać każe! I niczego się nie boi. Obraz piekła z kuźnicy czyni; diabłu bodaj dzieło swe zleci, gdy mu się w części jakowejś twardzi pod ręką, nie dość prędko ugina w uformowanie kształtne... A że każda rzecz zdziałana ma w sobie tyle ducha i mocy, ile ich robotnik z duszy swej udzieli - hej, zaklną się chyba one i w tę zbroicę - zapału czarnoksięstwem! Hej, kędyż ta zbroja rycerza nie poniesie! jakich zamierzeń szalonych mu nie ziści!... Już, mistrzu, twa "dusza" w ogniu spłonęła cała."

"Dawaj! A chyżej niźli diabeł duszę."

"Już!" - ni to z płomieniem w cęgach, ledwie brzęknąwszy dzwonkami w poskoku, przypadł doń czeladnik żwawy.

I drugi młot wraz otrzymuje na podtrzymanie za kowadło. Na nity skują teraz pana, na krzepę, na moc, na sierdzistość harną!

Piętrzyła się nad nimi wyniośle ta zbroica wielka, lękami naramiennych karwaszów jak gdyby na wszystko wzgardliwie odęta. Oni zaś w zatrudnieniu koło tej stopy pancernej i srogiej goleni w żelezie, ledwie do nakolennicy tej zbroi głowami sięgają: i mistrz z siwą brodą po pas, i czeladnik jego w dzwonkowym kapturze wesołka. I gwarzą przy robocie:

"Nie dzierżstwa dla się szukają panowie tacy, gdy wyruszają w światy."

"Wiem: awantiury."

"Głupiś, błaźnie! Wonczas to oni zbroję na się kładą, gdy na świecie nazbyt się już rozzuchwaliło to tałałajstwo wszystko, które gnębi życie i niży naturę człeczą. I na to wyruszają w światy rycerze błędni, aby się to wszystko dawniejsze arcywspaniałe oraz to przyszłe, duchem człeczym wolne - zgoła to, o czym wieszczą Muzy w obiecankach ciągłych ~ aby się to wszystko wreszcie znalazło i nastało między ludźmi!... I starł się na ten koniec smutek z oblicza ziemi!" - kończył z szerokim rozmachem ramienia i młota.

Lecz w tejże chwili pełzać musi na klęczkach, gdyż nagle poruszyła się w zniecierpliwieniu ta noga skuwana. A pełzając tak za nią, wciąż jeszcze coś koło niej poprawia, przyklepuje, kołacze. Wreszcie powstaje z klęczek.

"Jużeś, panie, narządzony całkiem i ku wszystkiemu gotów."

A krzyżując ramiona na fartuchu, przygląda się z tryumfem dziełu swemu:

"Zdziałałem hamasz, o jakim zaledwie śniło się żonglerom. Ale czym pieśni, czym romanse, czym Muzy obiecanki płonę! Owóż rzecz w spiżu namacalnym jawnie przed tobą stoi. Popatrz, dotknij każdy!... Przydatność? Będziesz tedy widział i przydatność, kapcanie niejeden, chocia nie na miarę twoich to piersi i goleni gnuśnych... Moje bo mieszczany tylko przedrwiny mieli dla mnie przed kuźnicą moją, jak to u nich zawsze, gdy rzecz się zaraz zyskiem nie płaci. A ja kołem tu między nimi tkwiący, od nich to oczekiwałem, głupi, zachęty w rzemiośle moim, ich pochwały na ratuszu. Pochwalili mnie, jako ja ich teraz chwalę: cielce i bycy tłuści!... Przydatność?! Dałem połowę żywota mego - ćwierćwiecze nieomal - dźwierzom kościelnym, na których zdziałałem ze spiżu wszystkie klęski rodzaju człeczego od wygnania z raju począwszy, a zakończyłem - ku pasji kanonika - ostatnią nadzieją rodzaju człeczego - wedle zamyśleń moich. Pójdź kiedy, popatrz uważnie... Dziś już tylko kowalstwo a płatnerstwo pozostało mi: nie trzeba innej pracy mojej grodowi memu."

Osmętniał na chwilę; by targając brodę, podjąć znowu w pomrukach:

"A pożytek jaki?! grodzianom, panom i Bogu bodaj samemu?... Nie obraziłby się Pan Bóg i na kościoły prędsze a lichsze. Tylko człek każdy przy nich nazwyczaiłby się coraz mniej wymagać od siebie, od ludzi - a na ten koniec i od sumienia swego. A ratusze mogłyby wtedy chwalić i wychwalać bez końca wszelką mierność powszedniego czynienia. "Łatwo, rychłe, zażywnie i lubo!" - takim się stawa zawołanie mieszczan grodu mego w powszechnym zżydzeniu dusz."

Hardo podrzucił głową brodatą. I wskazując na obu rycerzy w nyży okiennej, powiada dalej:

"Przeciwi się temu spornie już tylko to rycerstwo Boże - ramienia, ducha i wiary razem, które jest znowu na wyśmiechach u swoich tam kamratów: rycerzy od pysznych płaszczów i bohaterskiego rozboju... Gdziekolwiek te wielkie dziś kościoły budować Poczęto, w onym grodzie pojawiali się pewnie wprzódy tacy dwaj. Przejechali ulicami takiego grodu cicho, na podwieczerzu, ku zamyśleniu ludzi nad tym: czy nie daremnie to wszystko na Kalwarii było, skoro tak liche wciąż w dążeniach swoich są dusze człecze? A tym ci bardziej Golgotę przypomną sumieniom, że onego to wszak skarbu Józefa z Arymatei, onej to czary spod krzyża szukają wciąż rycerze błędni!... Miną gród w ciszy. I pozostawią po sobie nieukoju moce jakoweś, ni to ocknienie, ni to ramion prężenie się wszerz, wzwyż... Spójrz na tum w grodzie naszym: oneż to moce zbudowały i kościół sam. Popatrz. Pierś ci się twoja przed jego piersią, hej! na jaki oddech poszerza; gdy smukłość żywych kamieni u wrót uwysmukla wręcz i ciebie samego, ciała twego czuciem - podnosi człeka! A za gołębiem białym, który furknął od podmurza, pacierz to twój chyba dopada tych postaci świętych na wyżach spiętrzenia, aż póki nie wzięci na wieżycy storcz, pod niebem ostatni: "Boże, któryś nas stworzył na wzór i podobieństwo Twoje - Synu, któryś roztęsknił serce nasze ku niedościgłości Twego - Duchu, któryś nas opłomienił dążeniem ku Tobie - nie dozwólcież! nie dozwólcie, by się niżyła natura człecza w nikczemności celów powszednich!...""

W dłoniach obu ukryła się nagle owa twarz pod dzwonkowym kapturem: zadumał, przycichł i wesołkowy czeladnik płatnerza. Za chwilę ciągnie go jednak za fartuch ku ławie, usadza. Sam zaś podwinąwszy pod się nogi, przycupnął pod brodą jego, wsparł głowę na łokciu.

"Mów dalej - prosi - skoro już przyszło gędźcowi terminować u ciebie, kowalu."

"Co więcej rzec ci mam, chłopcze? Gdzie się tacy dwaj - Wskazał znów ramieniem rycerzy obu - przez lat dziesiątki nie pokazują wcale, tam... mija niejednemu w goryczach wiosen szereg, w cierpkościach mija i młodości lato - gdy po grodach rozlewają się tymczasem trzęsawiska istne: "Łatwo, rychłe, zażywnie i lubo..." Tam serca żre acedia "na zimno", niczym rdza żelazo, by najkrzepsze w sobie... Które ocalić już to jedno tylko może: rzucenie w ogień!"

Tu zerwał się nagle z ławy.

"Nie wierzysz mej doli - pytaj goliarda!"

"Choć on ze mną pić dziś nie chciał - przypomniał w niespodzianym zwrocie tę uraczę do niego. - Wina!..-" - ryknie nagle na izbę całą.

Może uprzytomnił sobie w tej chwili swe opuszczenie w tym mieście, gdzie - za towarzystwo człecze, za kamractwo, drużbę i miłość samą - od lat tylu dzban jeno wystarczać musiał.

Przygarnia oburącz do fartucha brodę wielką, by zajrzeć całą gębą w dzban próżny na stole.

"Wina!" - huknie po raz drugi.

Ale dziewka nie chce usłużyć panom od tamtego stołu za to ich nastawanie na rybałtów życie i zdrowie.

"Mm!..." - odyma się i hardzi przy beczce, pod boki ujmuje na opór. Nawet waganty przysłuchiwały się uważnie wszystkiemu, o czym tu mówiono. I zaduma ich objęła nad wypitymi czarkami. Próżno ich lekarz tak wychwalał i sławił, nad społeczność ludzką wynosił. Nie jestże, prawdziwie, nawet to najlepsze, co z siebie ludziom dać mogą - łatwe, rychłe i krótkie, by ten płomień konopny, który mało co zaświeci, a nikogo nie ogrzeje?

I pogadują oto między sobą o tych aplauzach na rynku, po których tak prędko zbierają już tylko urągi w wejrzeniach ciekawych. Pytać goliarda o te zmrugiwania się mieszczan przy spotkaniu poety, o te ich wyśmiechy i wzgardliwości pod rzęsą, którymi obluzgać każdej chwili gotowi dufność w klerku mniemaną - choćby goliard zatulał się był pod kapturem w samej Muzy ciszę i zadumy. Żonglerom, wiadomo, nie brak przymizgów pań grodzkich, które nawet przed mężów własnych niechęcią jako tako ich zastawią. Ale innych kamratów ściga już jawnie złość i zohydzanie przed ludźmi. Zasię to piętno urągliwości społecznej wszyscy już towarzysze społem cierpieć muszą na sobie - w tym wystawaniu po przedsieniach kościelnych w żebraków kompanii, po onych łaźniach, kędy ich w piątki jedynie z Żydami już tylko wpuszczają. A niech która z ich kobiet - przypominają wreszcie - w kapelusz przystroić się zechce na miasto, za kurwę ją okrzykną i zapiszą na ratuszu.

Dziewka tak się zasłuchała w te igrców żale i utyski, że się między nich do stołu przysiadła i na każdego, kto tylko zagada, przenosi oczy zdziwione; a sapie za wszystkich, którzy milczą.

To kobiety współczujące zasłuchanie budzi, jak to zwykle, ambit śród ludzi. I przerzuca go zarazem na rzeczy najbliższe. Płacić chcą dziewce i za jej poczęstunek, o darmochy nie stoją - już nawet do sakiew dumnie sięgają... Życie człecze w ogóle mało warte, zaś ich dola wagancka jest już całkiem psia!... Koniec końców płacić chcą. Ale dziewka tylko zamacha gołymi ramionami: ostatnia kruża z dobrawoli była - niech im wszystkim na zdrowie pójdzie. ,,Bo co?! nie wolno?" - pyta z ambitem i ona. "Pewnie, że wolno." Więc dadzą pokój.

Żacy tylko nie pochwalają tej ugody. Młodsze bo serca uporczywsze w wdzięczności, osobliwie za trochę kobiecego serca w użaleniu się nad ich dolą. A że od mnichów i klerków nauczyli się żacy za dary doczesne płacić dobrem duchowym, więc któryś z nich wiersz na dziewczynę zdziałał. A pochwalony przez kamratów, ustawia się przed nią i wygłasza jej ten wiersz ustami i dłonią:

Ave formosissima gemma preciosa!
Blanciflor et Helena! Venus generosa!...

Dziewka, nie oświecona wcale, nie stoi o chwalbę, więc przy pierwszych zaraz słowach poklepie żaka dobrotliwie po gębie. Żak zmieszał się, zmylił orację i by podzięka kobiecie zaświadczoną była, cmoknął dziewkę w łapę. Przerażona tym respektowaniem, spłonie za piwonię. (Wystarczyłoby żakowi poklepać ją w zamian gdzie niżej.) Lecz to jakby węzłem ostatnim związało ją z wagantami. Rozkłada się oto na stole gołych ramion splotem, pcha się w niego twarzą i piersią, i wybucha płaczem tak rzewnym, że ściszyło się nagle w izbie.

"Wszystko na was w życiu nastaje!... Moje wy chłopcy poniewierane przez ludzi!... A przecie wyczekują was ludzie po grodach jak tej rosy niebieskiej. Bo świata wy przecie rosa, grodów ucieszyciele! Moiściewy!..."

I szlocha już hucznie na wagancką gospodę całą: opłakuje dolę igrców sztuk wszystkich.

Wagantom chyba tkliwie uczyniło się w tej chwili, bo ten i owy pogwizduje sobie na rezon, stroszy wąsa. Może i z tego powodu, że nieco serca kobiecego poczuł na sobie każdy z nich, a wtedy pysznić się zwykła natura męska.

Tymczasem okno gospody dziwnie naświetlać się poczyna po nocy głębokiej. Zda się mrze ją te szyby w ołowiu jak o świcie: zrazu bławym, na poły zielonym jaśnieniem barw własnych, zanim coraz to wyraźniejszy m blaskiem łuny nie rozpłonie pod oknem i nyża cała. Coś jak chmury przegania za szybami, a po ścianach piwnicy pomykają co chwila cienie zwiewne.

"Gore!" - wrzaśnie dziewka, przerywając nagle swe zawodzenia.

I zerwawszy się z ławy, żegna się kilkakrotnie, jakby na ulgę, że pożar to nie w gospodzie, a daleko na mieście.

Rozchwiały się rybałty na ławach w poszeptach gwałtownych: prawdę zatem płatnerz powiadał. A prawda jego większa może, niźli mniemał: srogi bo ogień bucha tam, w grodzie, skoro aż tu, po ciemnych ścianach piwnicy, przewiewać poczynają czerwone cienie grozy - gdy z ciszy ulic dolatują głosy rogów na trwogę niczym psów zawycia po oddalach.

"Gore" - zawtórzą chórem.

Niejeden z nich otrząsa się już w sobie lub biorąc głęboki oddech w piersi, krzepi się nazbyt widocznie, spozierając zarazem na rycerza niczym ptak na węża. Bo jakby na nich tu wszystkich poczęło mrugać to krwawe oko łuny: "Chłopcy, pora na was!"

Tak też pojęła to wezwanie i dziewka rozwrażliwiona płaczem, bo tym gwałtowniej zaszlocha w stronę rycerzy:

"A wy, panowie, jeszcze na rzeź ciągniecie "to-to" - na zatracenie!"

"Nie płacz: narodzisz lepszych!" - pociesza ją rycerz od stołu gromko i weselnie.

Ten bo z niezmąconą pogodą oczekiwał na ochotników akcesy, spozierając na wagantów jak na taneczniki opieszałe. Wiedział: gdzie oświeceni gromadzie przewodzą, tam decyzja długo w głowach się smaży. Ale potem rzecz cała z miejsca za to rusza w pojętności gromady; musztry niewiele tu trzeba. "No, chłopcy..." - chciał był coś rzec. Rykiem zaszlochu przerwie mu z miejsca dziewczyna.

A lepszego dobosza na "marsz!-marsz!" nie znalazłby a rycerz sam. Jako że właśnie te mdłe spazmy kobiece jurnym już zacięciem się uderzają do głowy wagantom. "Cichoj!" - uspokajać raczą tkliwość oddanego serca. A w tym łaskawym poczuciu większej krzepkości serca swego krzepią się wraz i ramion mocą - za jej to właśnie płaczu przyczyną! I bodaj że dla większych jeszcze rzewności kobiety: znaj naszą naturę męską. "Cichoj!..." Co chmurniejszy z mich już kół w myślach chwytał i wbijał go jakby w brzuch jednemu bodaj tylko z tych znienawidzonych zbirów. I tak oto rozdyma już im nozdrza zalot krwi... A kobieta płacze.

Zawodzi, tym bardziej że postaci obu panów w nyży okiennej ciemnieją dziwnie groźnie w tej żarzy na szybach - aż staną pod blask łuny za dwa posągi czarne w surowych obrysach swych zbroić. I, zda się, już tylko tym gestem dłoni pancernych powiadają do się, że on popłoch pożaru w mieście nadarza właśnie chwilę dobrą na przebicie się przez zbiry a straże i wywalenie bramy grodzkiej.

Jakoż, za rogów wyciem na trwogę, już i bębnów alarmy zawarczały po basztach - na "gore", na ratunek!

On rycerz wielki, który dotychczas milczał wciąż na ławie, a i potem wobec płatnerza roboty - zwraca się wreszcie ku wagantom z otwartą już przyłbicą. Obie ręce wsparł na krzyżowym jelcu - rzec coś pragnie. Przycichną - korna i dziwnie żałośliwa trzoda przed ogromem tej zbroi, pawęży i miecza.

"Za dnia na rynku - usłyszą wreszcie - zastawiłem sobą któregoś tu z was, że się wolnym ptakiem obwołał i prawdę poety mówić ludziom mniemał. Ledwiem kilka ulic z nim przeszedł, poznałem, jaka to prawda poety. Tu zaś leżąc na ławie, wsłuchiwałem się uważnie w sumienia wasze. Wiem teraz, jaka jest i wolność wasza, igrce... Na gościńcach cygaństwa może i wolne, w społeczności ludzkiej wy gorzej niż niewolniki, bo gdy tamtych chlebem i biczem jarzmiono, was tylko aplauzami na rynku."

Zerwą się na te słowa żonglerzy z ław. Z umysłu miękkim, bo tak bardzo wzgardliwym gestem dłoni odchyli rycerz od siebie to żonglerów oburzenie.

"Nie żelazo wy, wierę, które w ogień rzucone być chce ku skrzepieniu w żywą stal. Ostawajcież tedy z Bogiem. Ja stąd precz odchodzę - pewnie w zbirów łapy. Jeśli, za sztuki samej pohańbieniem w tym grodzie, i rycerskiego ducha na rynku tego miasta Pod pręgierz wystawią, przyjdźcie popatrzeć - piewce bohaterów!"

"Tego nam, panie, nie zadasz!" - doskoczy do niego goliard jakby z pogrozą gromady całej.

"Jako żywo, czynię to. Wiemże: wy niczemu, co jest nad dolą waszą, pomocnej ręki użyczyć nie zdołacie - w niedołęstwie tych rączek waszych, miękkich i śliskich od samolubstwa!..." W tejże chwili zakotłował, się przed nim wrzaskliwy zamęt ramion i głów. Żaki to przede wszystkim ruszyły nań z miejsca. "To jest obraza młodzieży!" - uchwalają między sobą w tym krzyku opętanym. Za żaków natarciem psy kuglców zerwą się spod ław z ujadaniem wściekłym - jakby za obrazę swych panów. Tym tumultem podjuszony podejmie się na zadnie łapy niedźwiedź u pieca. I rycząc jak ten smok w jamie, wali wprost w to kłębowisko ludzkie. Wlecze za sobą łańcuch pochrzęstny, oplątuje nim i przewraca niejednego, a kusymi ramionami to z prawa, to z lewa zagarnia: nim kłami chwyci, pazurami może ułapi i pomści - rzekniesz - obrazę sztuk wszystkich.

Zgoła piekło rozpęta, kto igrców i żaków na siebie obruszy.

Podjął się wreszcie z ławy i siłacz okrutnie gruby. Poroztrząsał żaki jak te beczki hałaśliwe, psy kopaniem gdzieś pod ściany poodrzucał, niedźwiedzia za ten kolec u nosa o ziem cisnął, a zbliżywszy się wreszcie do rycerza, dłonią tak w wierzch jego pawęży uderzył, że mu ją kantem w podłogę wbił i osadził. I pięść mu swą wówczas pod nos wyciąga.

"Miękka ci się widzi ta rączka, panie? Nie daj Boże nikomu popróbować. Ja na twe zbiry tarczy nie będę potrzebował ani w blach żelazny kowalowi zakuwać się nie dam - co mówiąc ściąga wraz z siebie sajan skórzany. - A i o miecz ten srogi ciebie nie poproszę, nawet kłonicy ze sobą nie wezmę, tylko pierwszego ze zbirów za nóżkę ujmę i nim reszty tych drabów dogruchotam. A ty, panie, popatrz sobie z daleka, podziw się. Aplauzów możesz nie dawać."

I odchylił giezło na piersi włochatej - iże taka moc człecza gołą piersią na srogie miecze idzie! Wreszcie obnażył ramię swe niczym udo babie.

I stanął tak u boku rycerza, gotowość swą zgłaszając.

W ciszę komą, jaką to wystąpienie posiało, wtrącił tylko linochód słowo smętne o sobie: "Całe życie wyzywajże tu, człeku, mężnie śmierć i diabła w sztuce swojej - i oto co ci na koniec zadadzą!"

Choć markotnik i zawsze zatroskan o duszę, chłop był głuchego uporu. Wiedziano - że gdy taki upór swój ruszy, do ostatniego tchu dostoi: cel drugiej wieży nad przepaścią nauczył go snadź w życiu tej woli. Widać to było i teraz po tej zawziętości, z jaką znaleziony gdzieś grot nabija tulejką na żerdź swych popisów, sposobiąc do swej blaszkowej zbroi rycerza na linie i włócznię wielką jak topola.

Po czym ustawił się u drugiego boku tamtego zbroiska, pawęży i miecza.

Płatnerz, któremu roiły się wciąż po głowie żywe spiże ku ozdobie kościoła, zapatrzy się w te trzy dziwne postaci podświetlone łuną i zamruczy w brodę jeszcze dziwniej:

Fides!- Spes! - Caritas!

Żaki tymczasem zapomniały już całkiem o obrazie. Radzą, zmawiają się i buntują wzajem: choć nie pora już ku temu, wiecują zażarcie. Rycerz, któremu po wystąpieniu tamtych dwóch igrców odmieniły się snadź myśli, czeka spokojnie, aż się żaki wykrzyczą. Ułowiwszy chwilę ciszy, dłoń wznosi i uśmiecha się ku nim - tak że zaszemrzą wraz kłótliwce wszyscy:

"Toż on nas lubi całkiem!"

"Darujcie mi, chłopcy, żem to zostawił na ostatek nie opieszałym ani swarliwym ku namowie, lecz towarzyszom na zawołanie bojowe... Opowieścią żonglera z piekarni w sumieniach swych ruszeni, ślubowaliśmy z mym nowym oto druhem: po przebiciu się z tego grodu - wyruszyć..."

Tu przycichł nagle jego głos i tok słów się odmienił.

"Ostatni już chyba rycerze błędna, ślubowaliśmy wyruszyć na szukanie Monsalwatu..." Przy tym słowie zdarł z siebie nagle hełm i trzymając go u piersi w dłoniach obu, pochyla kornie głowę.

Niczym wicher w łan kłośny, uderzy w głowy żaków to słowo, zawsze dla nich osobliwe: Monsalwat!... Zerwą i oni czapy, rozchwieją się w naszeptaniu, pochylą łan głów młodych.

A przecie, nawyku siłą, zezem wyzierają ku goliardowi: co on powie na to. W wiecowaniu udziały nie brał, jeszcze nie rzekł swego słowa.

Czuje goliard, że żakom bardzo potrzeba, by i on coś tu rzekł, acz nie do słów było mu w tej chwili: tak cały osępiał nosem i brwiami. Niczym mnich pokutny przed natręctwem pobożnych, zastawia się dłonią. I rzecze krótko:

"Chodźmyż - bodaj by z wiary niedostatkiem byśmy nie stali się jak ta trawa, która prędzej zwiędła, nim ją wyrwano."

A żakom widzi się w tej chwili - tam, w nyży okiennej - już tylko tego miecza olbrzymiego jelce w krzyż, a na nim cicho wsparte dłonie rycerza, jakby do przykucia u ramion krzyża tego. I słyszą:

"Igrce sztuk wszystkich! Dane jest wam przyłożyć rękę do znalezienia Graala - na odnowienie serc człeczych!"

Trzodą owiec z nagła ruszonych zgarną się waganty pod ten miecz. I takie ich opłomienienie duchem przenikło, że choć z na pół otwartymi ustami wiwatów okrzyknąć zapomnieli. Obwołują się właśnie jak te żaki na ochotę: sprężonymi nagle ramiony i rozwartą dłonią.

Na uboczu stał tylko niedźwiednik, który od swojej bestii na krok nigdy oddalić się nie może. I zdało mu się teraz, że nie on zwierzę, lecz ono jego na łańcuchu trzyma i prowadzi przez życie. I przeklinał w duchu igrę wszelką. Bo każda, nawet żonglerów i goliardów sztuka, wydała mu się teraz takim łańcuchem zniewolenia w tej doli na opak: że nie poskramiacz bestię, lecz ona jego oprowadza przez życie - ludziom na pokaz - póki wszystkich sił z człeka nie wytarga...

Nagle on łańcucha koniec z garści swej rzuca niedźwiednik bestii na głowę: kołpak swój o ziemię ciśnie z pasją i z jeszcze większą, nie włada po co, przydeptuje go potem. Zdawać by się mogło, że człek zrywa z siebie wszelkie więzy doli, wszystko, co na nim cięży z dni konieczności, bo nawet i tę czapę z głowy. Nagą wolą ku czemuś tu się zgłasza, sobą - człowiekiem.

"Bierz mnie, dolo gromadzka!..."

I dobywając gdzieś spod bierwion u pieca toporzysko jakoweś, krzyczy całkiem niepotrzebnie:

"Dajże mi który siekirę jaką!"

Ze wszystkich końców i zakamarków gospody znoszono tymczasem w zarojeniu mrowiskowym - topory, czekany, widły, cepy - zgoła broń wszelaką zasobnego domu.

Gęślarz tylko w swej oponce brunatnej i czerwonym kapturze wesołka plątał się bezczynnie między kamratami. Ich męska krzętność za orężem - pod łuny mrugania na murach, rogów ponure wycia w oddali i bębnów alarmy po basztach - działała nań nieomal jak na te psy kuglców ponoszące się w tej chwili w zawrotnych poskokach i pląsach po izbie całej. Nad te towarzysze, zamienione jakby zaklęciem w gbury i zbóje, bliższe mu były w onym zamęcie tamte stworzenia - jednakową pobudliwością ciał czujnych, chyżych i bez statku. Bo wręcz w ciało samo gędźca uderzała osobliwość tej chwili - rytmami muzyki: to okrutnie srogiej, to znów tak dziarsko ochoczej, że aż tanecznej prawie. Jakby on sam smyczkiem gęślowym był, rzucanym o napięte struny porywu i szału gromady całej.

"Hej, za dobosza chyba przed wami pokroczę bo mi świat cały nowym tętnem w żyłach gra i tańczy - hej! werble szaleństwa i nadziei waszych!"

A zwróciwszy ma siebie uwagę towarzyszy, wraz kugla jakby przed oczyma im wywinie.

"I powiodę was - za rycerza przewodem - już wiem, gdzie... - Wesołka łapą kreśli coś ku górze... - kędy się ta droga mleczna z gościńcem ku Zamorzu zbiega. Tam... znajdziecie niechybnie!"

Sarkną, pluną nań nieomal.

A on jakby w skrusze nagłej dopada na klęczkach rycerza, przytula się do tej jego łydki w kolczudze. I całuje w nakolennicy blach.

"Kocham cię, panie, z czcią lękliwą, jak niegdyś tę nogę ojca, gdym pełzać zaledwie po podłodze potrafił. Ale..."

Tu począł odsuwać się od niego po ziemi.

"Ale diabła igrcowego we mnie śmieszy twoja wiara!"

Tu już dziewka nie wytrzymała tych harców jego. I dopadłszy go gdzieś na środku izby, chwyta mocną garścią za ramię, odciąga precz - gdzieś na dalsze izby gospody.

"Czego, ty głupi, tak hycasz? czego się cieszysz? Że się tu ludzie lada chwila mordować zaczną po ulicach?!... Patrz, już łuna dymami odbija się na ścianach. Słuchaj, na jaki gwałt łomocą bębny po grodzie całym. I rozpętałoż się diablę rybałtowe na chwilę taką!.. Chodźże mi stąd, chodźże czym prędzej, bo jeszcze ci krzywdę jaką uczynią twe srogie, spójrz! towarzysze. Jeszcze ci naprawdę co złego w tej chwili... A może i urzeka tych spojrzeń jadem... Chodźże mi, wilczku ty skrętny, bo cię tu sama chyba roz...! No, chodźże, chodź, luby. Noo!..."

"Dokądże ty mnie?... Do alkierza? - zapiszczy cienko na progu, który wraz przeskoczyć musiał. - Dalibóg, do alkierza! Wprost na... Uch, jakież poduchowe łoże!... Nie liczcie na mnie, bohaterzy! Taka jest nasza, żonglerów, robota - czasu mordowania się łudzi."


POPRZEDNI ROZDZIAŁ

SPIS TREŚCI

NASTĘPNY ROZDZIAŁ