Na schodach świątyni sprawowało się nabożeństwo wtóre w ciszy i słońcu. Pod żebraków litanie i śpiewne turkanie gołębi przyklękiwało tu chłopstwo na korne ucałowanie kościelnego podmurza. Lizały ich wargi kształty mnogie w kamieniu tam zdziałane, całując w zachwytliwej pokorze i mądrych, i głupich panien wyobrażenia, i Hioba na barłogu, i centaura, który pogaństwo oznacza, i gołębicę zwalczającą smoka. Żebractwo zamadlało te całunki bogomolne, a rozsłonecznienie ranka kładło pozłocisty płaszcz miłosierdzia na te łby kołtuniaste, na parciane giezła, na nogi czarne jak ziemia. Zaś ptactwo kościelne gwarzyło ochotnie z serc onych prostotą.

Tak sprawowało się pod kościołem odświętne kolędowanie najbardziej uznojonych.

A gdy onym Bóg się rodził w każdego święta rozradowaniu, opodal zalegali taborem ludzie inni, którym Bóg, zda się, w piersiach umarł.

Wystawiało to spod łachmanów słońcu swe robactwo na piersiach. Snują się między nimi gołębie zamilkło i skaczą po nich lekkimi nóżki. A gnuśność miejskich nędzarzy, muchom nawet nieobronna, poziera tępo na ptaszę zwinności w słońcu.

I pątnik tu się znalazł - niegdyś do Ziemi Świętej wędrownik, dziś próżny łazęga po kościołach grodu - z posochem w dłoni i liściem palmowym na grzbiecie, zalegający schody domów Bożych. Aż dziwnie, że się tu palma znalazła. Bo prawdziwie jakowaś spiekota siłom serdecznym, rzekniesz, duch Wschodu ział na tych ludzi. Sterczą wśród nich sztywnymi kośćmi i starce w szopie włosów i brody, niczym pnie zmurszałe w grzybiej pakości: że braki najgnuśniejsze, które i pacierza za dusze ku zbożnemu jałmużnictwu nie umieją, a tylko urokiem straszą. Przywałęsał się tu i mnich jakiś, z klasztoru za opasłość wygnany, i klerk, który ducha przepił, a książki wraz z szatą oświeconego już dawno w kości przegrał.

I z murarzy wolnych niejeden zalegał tu bezrobotnie. Niegdyś, bywało, strzępił dłutem te ciosy kościoła, głazom samym lekkości nadając. A gdy tysiącem rąk wypiętrzyły się one na skończony ogrom tumu, gdy wypadło dłuto, kierowane biciem serc tysiąca, owisły i ramiona w bezczynie. Dusza, w zespole zapałów dzielna, nie ostała się w opieszałości powszechnej. I sama, od nie ociosanego głazu cięższa, leżała oto kamieniem u dokonanego społecznie dzieła. Ta się jeno skarga dobywała podczas z warg onych robotników: "O królu, królu nasz, wezwij naród swój do nowego czynu!"

I junaków wataha cała zalegała tu niemrawie do wojny tęskniąc w opieszałości dni swoich. "Onać, mówili, odmieni czasy."

Przytrafiali się tu wreszcie ludzie dziwni: po pas nadzy, z rózgą przy sobie. Duchem to niegdyś hardzi, heterodoksją zarażeni, jawiący się z wyroku, by każdego święta otrzymać przed ołtarzem przepisaną chłostę. Pod długim dociskiem hańby starły się te czoła; już ich zbiry ściągać tu nie potrzebowali; zwlekali się sami z rózgą na się w garści. I z tym już tylko pouczeniem dla innych: "Nie przeciw się mocy, bo silna."

Zgoła wszystkie te mieszczany, zubożałe w siły ziemskiego dotrwania, zwlekały się oto marami życia pod kościół.

W onym zaś tłumie ręki upraszającej nikt nie podejmował: w zniechęceniu ku własnej doli zasklepiały się te serca goryczną nienawiścią ku ludziom. Wielu nie potrzebowało nawet jałmużny, mając w schowkach szat swoich jakieś tam nie liczone grosze. Bywało wszelako, że czyjeś zęby żują odruchem głodu chleb nie widziany i tym zbydlęceniem w gnuśności roztkliwią tępe miłosierdzie sytych: padnie mu pod nogi kęs jaki. On połknie go rychło, wraz w tył się słania i, z wypogodzonym na chwilę obliczem, powiada za podziękę całą:

"Święty chlebuś pod kościoła murem najsmaczniejszy!"

A szerzyła się ta bizancka zaraza wszędy, osobliwie po miastach, niosąc otępienie w mamroty mniszych i księżych pacierzy i szerząc wśród ludzi świeckich gnuśną nieufność w zbawienie duszy. Opustoszały po grodach kościoły i warsztaty zarazem; objęło tłumy wielkie zobojętnienie zarówno dla spraw duszy jak i ciała. Że zaś łoża snem już tylko nęciły, więc zaniedbywane kobiety taką cierpkością i swarem wypełniły miasto, iż mierzło przez nie wszystkim i życie nawet samo. W oczach młodzieży nie dojrzysz ciepłych płomyków otuchy, jeno błyski zimnego szydu nad sobą, nad ludźmi i życiem; opróżniły im się piersi z tęsknot i nadziei. W popiołach życia dogasały ostatnie żużle zapału.

Ten trąd na dusze, grzech nierządnego smutku, imieniem acedii przez Kościół potępiony, ział omartwicą na życie świeckie i duchowne.

Powiadali, że Pan Jezus, ukrzyżowan, nie zmartwychwstał, a krzyżuje się wciąż w każdej chybionej doli człeczej: w wygasłej piersi młodziańskiej, w męskiej sile starganej daremnie, w zagoryczeniu niewieścim, w kwiecie zmrożonym i nadłamanej trzcinie. Każdy wlókł nie tylko krzyż swej doli na grzbiecie, ale i krzyż Bożej Męki w piersiach, a chybieniem swego życia - żywego Boga w sobie zdradzał: nowy Judasz na nowe męki go wydawał. Świat stał się Golgotą sumień, rojną u stoków od czarnej szarańczy Judaszów - aż po nieboskłony krwawe.

Pod chmury wypiętrzone ogromy tumów runąć chyba miały, bo niskie smutki człecze toczyć już jęły Kościoła fundamenty - rzekniesz, nawet opokę Piętrową samą skruszyć by zdołały!

Daremnie Kościół, w obronie siebie samego, wzywał za świętym Pawłem, aby ludzie pilnym przykładaniem rąk do spraw świeckich warowali się smutkom, które śmierć wyzywają. Daremnie biskupi głosem Pawła wołali po kościołach; "Weselcie się w Panu! I po wtóre powiadam wam: weselcie się w Panu! Zawsze się weselcie!" Daremnie chłopstwo, onymi głosy ruszone, zajmowało po grodach kościoły na święta prostaczej radości, na gburów weselisko, na przedrwiny pospólstwa z powagi i władzy każdej - bo choć się ona ciżbą roztańczyły kościoły, na duszne zniemożenie ludzi po grodach osiadłych nie było skutecznego słowa, tańca i leku.

W smutku rzesz sumieniem rozbolałych weseliły się matoły, a gburstwo ucieszne najbliższe się stało ołtarzów.

Więc zatrzasnęli biskupi dźwierze kościelne uweseleniom onym.

A smutek pozostawał.

Tedy każdego nazajutrz po odpustach narodowych i świątkach chorągwianych troska sumień i bezjutrze doli zalegały ulice i przyrynki dobrego miasta. Wlekli ludzie swe kroki jak te muchy po kleju, żuli cierpliwie święty chlebuś ubóstwa między murami kościołów i wsłuchiwali się, zali nie pluskają konie jakowych przybyszów po odwiecznej kałuży u wrót miasta sennego.

Bo w opieszałości nadziei ostatnich i ta majaczyła się ludziom pod pierzynami: że jak miasto w potrzebie obronią pewnie błędni rycerze, tak życie powszechne uwarują najskuteczniej od smutków błędne rybałty.

Zasię dzień odpustowy ściągnie ich tu niechybnie zza murów, z wszelakich oddali.

Oto wielki bęben na wózku ogłasza gromko ich przybycie.

A ów zgiełk i gwar wielojęzyczny, jakim wypełnili wraz ulice, zdał się niejednym uszom dziwo-słuchem wróżbnym niczym blekot żurawi, słyszany niegdyś nad miastem. "I prawdziwie - zamyślali się ludzie na widok tego ciągu wędrownych - czymże wolność człecza gorsza Bogu od ptaszej? Siejemy, bo i zbieramy troski nasze na jednej wciąż grudzie. Zwędrowali oni tą porą światy: napatrzyli się, nasłuchali, namądrzyli - hej!"

Tak to w smęty miejskiej ciasnoty, między życia smutniki, spadały nagle z szerokiego świata życia igrce.

W pstrym tłumie wagantów ledwie odróżnisz linochoda w blaszkowym stroju rycerza i z tyczką grochową w garści. Obok stąpa niedźwiednik z bestią srogą. I ognia pożeracz. I siłacz okrutnie gruby, który konia barami podźwignie. Zaś ku zaciekawieniu najbardziej opieszałych wkracza oto w miasto i skoczka piękna, wystawiając dumnie pierś całkiem gołą. Przy niej to chłopię w gieźle jeno: menestrel gęśle strojący pod uchem.

Oklaski powitają pieśniarza. I nie milkną w tłumie.

Póki z gromady nie wyskoczy tabulator z gębą gołą i sprośną, barwami szat obcisłych, rzekłbyś, przepołowion na żółtą i kraśną połać człeka. "Hej! - witają ludzie gadkarza - idzie rózga na mnichów i kropidło na nich szatańskie! Z pyszna mieć się będą księża i pany! I skąpce na worach! I godności dufne!" Cieszy się gadkarz onym powitaniem, zaciera łapy, a ruchliwą gębą zębatą pocznie parskać, strzyc nią i otrząsać: właśnie jak ta wydra, gdy rybę chwyci. ,,Wydroż ty, wydro, ze świata ucieszna, najdziesz dosyć karmi w stawisku naszym!"

Gdy ścichły, nawet w pamięci ludzi starych, rapsodów kobza i głos u studni wieszczący gęsta rycerskie, ten ci z wędrownych stał się ludziom najmilszy: tabulator innobilium, mieszczan jurnik i pomściciel w śmiechu- sam dla nich niczym rycerz błędny, gród wyzwalający.

Krwi ludzkiej w żyłach ruszenie niosą swym pojawieniem ludzie wędrowni. Bo w rumorze i zgiełku ogromnym bije od tych gromad ochoczego ducha żywotność, zaraźliwsza nad smutki.

"Joculatores!" - huka po ulicach niezbożne "hosanna" dla wagantów sprośnych. "Igrce w gród walą!" - rozbiega się nowina po mieście całym.

Za bławymi szybami w ołowiu w domach co zacniejszych prześwitują jasne główki pań z barwną taśmą nici u szyi, a pracowite paluszki jeszcze u szyb, zda się, wzorzą krosien obrazy.

Wypatrują oczy w ulicę.

Któryż to między wami żongler będzie: romansów opowiadacz? Niech zajdzie w piekarnię. Nakarmię, wykąpię, odzieję w szaty nowe, wszystkie lampy wieczernika rozjarzę, dzban wina wystawię i czarki piękne, druhny i służebne zwołam - i będziesz nam prawił, będziesz opowiadał!... A potem, w długie miesiące i lata, gdy płoche już dawno zapomną, snuć mi się będzie opowieść twoja i prząść, i motać w niciach, i wzorzyć w przejasne obrazy krosien na błękitu pościeli. A rycerzy twoich czynami i kochaniem karmić będę płody mężowe w żywocie moim!"

"Hej, który to igrzec od powieści - żongler - między wami, wędrowni?"

"Tum ci jest!" - czterech się ozwało. Każdy inną obiecuje powieść i pod inny kościół prosi.

Mężowie tymczasem stroskanym czołem nie ich to wypatrują przez szyby: w klerka czarnej szacie, w naramiennym kołnierzu i wisiorach kaptura szedł w tłumie herszt onej bandy, goliardus sam, wagant miastu groźny, który i biskupa się waży, i króla płaszczem zatarga, gdy ludzi wierszami zasmuca i podjudza wraz. Wyjdziesz, bywało, na rynek, posłuchać poety: krew ci wraz wszystka do głowy uderzy - owo słyszysz i contra papam carmina rebellis?...

"Joculatores!"-grzmi tymczasem miasto już całe. Do sunącego przez ulicę taboru i z datkiem w garści nie dociśniesz się teraz. Ledwie się doń dotłoczył wysłannik biskupa, tymi pytaniami swego pana zadyszany; sali nowe pieśni na świecie i zali mają waganty między sobą jakiego gęślarza przedniego i głos ku śpiewaniu świeży? Jawił się wraz i drugi biegacz, jeszcze pilniejszy - ucztę wydają dziś benedyktyni: hucznie się zjadą księża i pany. Dopuści opat przed stoły skoczkę, wesołki i tabulatora - na kugle i uciechy. Zasię po wieczerzy zawezwie się może sprzed furty menestrela i żonglerów. Goliard niech progu przestępować się nie waży.

Odpowie mu skoczka, ni to królowa cygaństwa onego:

"Albo wszyscy społem w refektarz przed sute stoły, albo niech się opat z gośćmi obje na smutno." Zawre wśród wagantów.

"Nie masz tu pośledniejszych! Wszyscy my tu jedną goliardową familią. Wszyscy równo potrzebni ucieszeniem człeczego serca: i kuglce, i gędźce, i piszczki!" Pociągną dalej ku rynkowi taborem zgiełkliwym: i niedźwiednik z bestią, i linochód o kroku bociana, i siłacz okrutnie gruby, i pstry tabulator z gębą sprośną, i wesołki pląśne, i żaki ze szkół świata zbiegłe, i skoczka z goliardem, i żonglerzy z rybałtkami: zgoła tota joculatorum turba! Ten jeden radował jeszcze oczekiwania poważne - symfonista. Pośpiesza oto w tyle, z symfonią wielostrunną na grzbiecie, a datki, muzyków obyczajem, zawczas w czapę zbiera. Nie żałują ludzie, nad czarodziejstwem sztuki gędziebnej wraz zamyśleni.

Instrumentum to człeczego czucia najprzedniejsze: między ciszą a gromem mowa duszy śpiewna, którą Dawid z Bogiem rozmawiał, Cecylia z anioły. Przymierza to arka między smutkiem doli a wszechradością życia, myślom żagiel, dążeniom skrzydło sokole - mowa w słońce odziana, muzyka błogosławiona!

Oto goliard wmieszał się między ludzie o gędźbie gwarzące i powiada, jako ta sztuka nad króla Dawida starsza, gdyż od Apollona bożyca idzie, który usłonecznianiem człowieczego serca sięga tronu Boga żywego - z paniami swymi.


SPIS TREŚCI

NASTĘPNY ROZDZIAŁ