PIEŚŃ TRZECIA

 

O! jakże smutno w jasnéj życia wiośnie

Być tak samotnym jako pan Kazimierz;

Gdy świat przed tobą w nieskończoność rośnie,

Gdy wszystko tęczą, lecz czego się imiesz -

Błotem. Dopóki serce wre miłośnie

Nie żyjesz na tym świecie, ale drzymiesz

Gdy zgaśnie, wtenczas zaczynasz dopiéro

Pojmować, że ten cały świat - satyrą.

 

Dopókiś młody, bawią cię ballady,

Poezja gminna nadzwyczaj zachwyca,

Lubisz w wierszykach chmury, księżyc, gady,

Znajdujesz, że jest jakaś tajemnica

W mgle, w któréj wiersze brzęczą jak owady

I brylantują myśl blaskiem księżyca;

I myślisz, że to sam poeta roi,

Skrzy się i błyska, i leci?... On stoi.

 

Ty sam te wiersze niesiesz w kraj marzenia,

W téj mgle twych własnych myśli tęcza świta,

W tych dumkach twoje latają westchnienia;

Potém z tych wszystkich wierszy, dumań - kwita;

Potém trzy wiersze Danta, pełne cienia,

Ale rozumu, serce twoje chwyta,

Waży, rozbiera. A prawdziwa lekcja,

Która poezji uczy: jest dyssekcja.

 

Szkoda, że z takiéj dyssekcji wynika

Jakaś szkodliwa materialność, sucha.

"Eureka!" - nasz pan Grabowski wykrzyka,

A Tygodnik go Petersburski słucha -

"Oryginalny wieszcz do Tygodnika

Napisał nowy wierszyk, pełny ducha,

Który zapewnia mu wieniec osobny,

Wiersz, do niczego przedtem niepodobny!"

 

Widać, że po tym deszczu w Polsce krwawym

Nowi poeci rodzą się jak grzyby.

Szkoda, że każdy jest nadzwyczaj łzawym!

I w oknie duszy ma zielone szyby!...

Każdy ma język swój, co jest kulawym.

Szkoda, że wszyscy są okuci w dyby,

A kiedy straszną opisują burzę,

To chmura piorun zostawia w cenzurze.

 

Z czego korzystam ja i dwie już dramy

Piorunem bardzo skończyłem wygodnie;

Dlatego w raju mam zamknięte bramy

I żadnéj duszy myślą nie zapłodnię...

Cóżkolwiek ma być - wszyscy umieramy!

A czy nad grobem gwiazdy, czy pochodnie,

Czy laur, czy chwasty, czy łza.? Dobre i to! -

Wlazłem jak w błoto w tę myśl pospolitą.

 

Był czas, żem lękał się pospolitości,

Jako święconéj duch się lęka wody;

Lecz teraz często schodzę z wysokości

Dla własnéj sławy, pokoju, wygody;

Krytykom jak psom rzucam kilka kości,

Gryzą, lecz przyjdzie czas, że te Herody,

Przez których teraz moje dzieci giną,

Będę gdzieś w piekle gryzł jak Ugolino.

 

Tymczasem wracam do powieści. - Ranek

Błękitnie w polach podolskich zaświtał,

W niebiosach oczy utopił kochanek

I marzeniami swoją przyszłość czytał,

I widział ją tak uwitą jak wianek

Z dni szafirowych, złotych; już się witał

Ze sławą przyszłą i z tysiącem głośnych

Awantur, pragnąc nadzwyczaj - miłośnych.

 

Już widział dziesięć przynajmniéj Andromed

Do skał przykutych srogimi żelazy,

Z warkoczem, który wisi jak u komet -

Miłe nadzwyczaj w młodości obrazy!

Młodość albowiem świeża - jak Mahomet

Panteistyczną jest i wszystkie głazy

Zmienia w kobiety, w ogień topi kruszce,

Huryski widzi zamiast ziarnek w gruszce.

 

A tu odsyłam mego czytelnika

Do Alkoranu, gdzie stoi przypisek,

Że w raju każda się gruszka odmyka

I cztery z siebie wydaje hurysek -

Chciałabym tam na czas być za ogrodnika

I z tych owoców co dnia mieć półmisek;

Zwłaszcza że w każdéj gruszce - do wyboru

Masz cztery panny różnego koloru.

 

Słowem, ideał nasz kochanek białych

Tęczowym jest na wschodzie dogmatycznie.

U nas liczono by do rzeczy śmiałych,

Gdyby kto nawet tworząc poetycznie,

W rymach malując jednę z tych przestałych

Owoców, starą pannę, seraficznie

Rozeskrzydloną w Bogu, bez rozwagi

Rzekł: "Płeć zieloną miała jak szparagi".

 

A jednak wielki poeta i prorok

Powiedział to w Koranie i krytyka

Milczy - krytyka owa, która co rok

Tyle wad w moich utworach wytyka

Jako ostrowidz lub jako nosoróg,

Bo widzi ostro i rogiem przenika;

Szczęśliwa - gdybym dbał i był gorący,

I włożył imię jéj w poemat drwiący.

 

Imię krytyki? - nie, krytyków. - A! bah!

Któż z nich ma imię? Z. K., S. K., E. K...

Mówią, że Młodą Polskę pisze - baba,

Ale ja widząc, jak kąsa i szczeka,

Sądzę, że jezuita - a ma draba,

Który tłumaczy na język człowieka

Hymny, przestrogi, pacierze i lekcje

W diabelskim napisane dyjalekcie;

 

I stąd się mocno cieszę jak filolog,

Widząc, że u nas to się da wyszczekać,

Do czego Cerber w piekle czyni prolog

Ze swego wycia. Ale nie czas zwlekać

Pieśni, dlatego że jakiś teolog

Krytyką mię chciał w kawałki posiekać,

Jakby (w balladach porównania szukaj)

On był przyjaciel wierny, a ja Tukaj.

 

Ale ważniéjsze rzeczy radzi muza.

Oto już słyszę z daleka pukanie

Z dział, z dubeltówek, z flinty, z arkebuza

I czuję w sercu, że nadspodziewanie

Prędko mój rycerz może dostać guza.

Niechaj się wola Pana Boga stanie,

Ja go prowadzę w ogień: jeśli zginie,

Poemat się mój wcale nie rozwinie.

 

Szkoda! czterdzieści cztery pieśni całych! -

Czterdzieści bowiem cztery w planie stoi,

Bowiem do rzeczy dążąc zawsze śmiałych,

Zacząłem epos tak, jak śpiewak Troi:

Większą - bo naród mój nie lubi białych

Rymów i nagiéj się poezji boi -

Więc rzecz, co działa się tam gdzieś za Sasa,

Muszę opiewać całą wierszem Tassa.

 

Wierszem więc Tassa o czterdziestu czterech

Pieśniach zacząłem epos i, niestety,

Może nie skończę!... i w gwiaździstych sferach

Nie będę mięszkał pomiędzy poety,

Jeśli pan Zbigniew na ruskich giwerach,

Jak piorun, co gór prześladuje grzbiety,

Nie zaprobuje miecza i to zaraz...

Zjadłszy przynajmniéj trzy p1utony na raz.

 

Trzeba albowiem, aby się pokazał

Świetnie i zyskał czytelników względy.

Właśnie w ten sam dzień Kreczetników kazał

Bar atakować, gdy po wioskach wszędy

Lud się krwią swoich dawnych panów mazał,

A ekonomów bez żadnéj kwerendy

Wieszał - i przyszłą respublikę kształcił,

Bo Żydów palił, a niewiasty gwałcił.

 

Dwie drogi: jedna jest w naturze rzeczy

I płodzi równość niebieską na ziemi,

Druga, choć trochę Ma1tusa kaleczy

Systema i to, co za ziomki swemi

Pisze pan Cz...[...], z wolna Polskę leczy,

Katolikami zaludnia rzymskiemi,

A Żydom nic nie szkodzi, bo Żyd w mig się

Odradza - patrz Tacyta o Feniksie.

 

Atakowano więc Bar, gdy nad Barem

Beniowski się zatrzymał na wyżyni.

Na koniu stał jak posąg nad wiszarem

I patrzał, i rozmyślał, co uczyni.

Bar jak na dłoni widział, lecz oparem

Wpół przesłonięty, blady, wojska w linii

Jak małe nitki mrówek, a na murze

Rozwijał się dym z harmat w białe róże.

 

I w téj girlandzie niby z róż śmiertelnych

Stało miasteczko w powietrznych błękitach,

Wyrzucające błysk, do żądeł pszczelnych

Podobny... Kule szumiały po żytach,

Gwizdały, do jędz podobne piekielnych,

Lub po moskiewskich trącając jelitach,

Przebiegłszy całe plutony po szarfie,

Na ludziach grały jękiem - jak na harfie.

 

I wystaw sobie, mości czytelniku,

Że na swój ganek wychodzisz spokojny

I widzisz pszczoły w słonecznym promyku

Lecące do łąk... daléj - grodek zbrojny

O milę, na równinie działa w szyku,

Ataki, słowem, krotochwilę wojny:

Wszystko się zwija, wre, kole i sieka,

A ty z krużganku patrzysz i z daleka...

 

Tam jakiś starzec stanął na okopach,

Wzniósł rękę, czapkę przekręcił na ucho -

I działa jak psy legły mu przy stopach;

On je pogładził i szczeknęły głucho.

Kule gruchnęły po moskiewskich chłopach;

Szczęsny, któremu to uszło na sucho,

Że pan Puławski jurysta ma ferie,

I zamiast pisać akt - stawia baterie.

 

Tam widać laski brzozowe i klony

Blade, z gałązek kulami owiane,

Jednym girlandy czarne robią wrony,

Z drugich unoszą się z wrzaskiem, wygnane.

Dalekie miéjskie słychać gwary, dzwony,

Wszystko wkoło wre; tylko zadumane

Na szarym polu dwie Maćkowe grusze

Jak wróżki pod swój liść chowają dusze.

 

Tak długim, czarnym, mrówczanym łańcuchem

Zbliża się Moskal pieszy ku mieścinie,

Tu kawaleria się wężowym ruchem

Z jaru wywija, zbiera, szczęka, płynie,

Kłania się, kiedy kula ponad uchem

Gwiźnie - i znów się prostuje, gdy minie,

Tu garść Kozaków jakby oczeretów

Kępa, tu błyski szabel, tam - bagnetów.

 

Na to pan Zbigniew patrzał sponad wzgórza.

Wzdryga się pod nim koń i uchem strzyże.

Beniowski spłonął na twarzy jak róża,

Chciałby iść w ogień - ale mówiąc szczérze,

Trochę go piękna ta dziwiła burza,

Nad którą barskie się łyskały krzyże.

I tak, co miałby wystąpić jak aktor,

Stał jak tchórz albo gazety redaktor.

 

Lecz już nareszcie zbierał się do lotu,

Chciał biec, gdzie burza błyskała czerwona,

Gdy oto nagle, prawie bez łoskotu,

Jakby mu jaka nimfa na ramiona

Złożyła ręce... Wrzasnął głośno: "Kto tu?"

I mocniéj w nim pierś zadrżała wzburzona.

Spojrzał - na ramion mu siedziało brzegu

Dwoje gołębi jaśniéjszych od śniegu:

 

"Czy jastrząb je tu jaki" - myślał - "goni?

Czy się wydaję w stepach gołębnikiem?"

Tak myśląc zdjął je i trzymając w dłoni

Rzucił w powietrze. Lecz jak z baletnikiem

Związana duszą Elsler lub Taglioni,

Gdy udaruje ją car naszyjnikiem,

Taniec w gołębia lot przemienia dziwnie:

Tak owe białe gołębie, przeciwnie,

 

Z lotu zrobiły taniec - i nad głową

Pana Zbigniewa na skrzydłach trzymane,

Jakby miłośne dając sobie słowo,

Miłośnie dzióbki złączyły różane;

I rozleciały się w błękit na nowo,

Ważąc się długo, smętne, zadumane,

Jakby straciły i szukały siebie,

Podobne zmarłym duszom ludzkim w niebie.

 

I obaczywszy się nagle, jak strzały

Znów szły ku sobie lotem błyskawicy;

I znów złączone jako płatek biały

Śniegu, gołąbek przy swéj gołębicy

Kręcił się, skrzydłem ją trącał nieśmiały;

Aż zmordowani obaj tanecznicy

Najmilsze z siebie dali malowidło:

Senną kochankę gołąb wziął na skrzydło,

 

Przyniósł na ziemię, położył na trawie

I wkoło chodząc budził garłowaniem.

Na szyję wyszły mu kolory pawie:

Miłość go takim darzy malowaniem!

Miłość ubrała mu piersi jaskrawie

W ogień tęczowy. Z takim się kochaniem

Zapatrzył gołąb w swoją senną panią,

Że tęcza blasków z niego - przeszła na nią.

 

I obudziła się. I znów oboje

Leciały prosto na Zbigniewa barki,

On je pogłaskał i wnet wszystko dwoje,

Tęczowe piersi zgasiwszy i karki,

Z ramion mu poszły i w kręgi, i w słoje

Tnące powietrze. Zrazu był nieszparki

Lot: póki rycerz nie ruszył wędzidłem,

Póki nie gonił - wabiły go skrzydłem.

 

Lecz gdy bezmowne owe dwie istoty

Przelały swoję myśl w serce człowieka,

Coraz prędszymi udały się loty;

I wnet zrozumiał rycerz, że go czeka

Awantur nowych, dziwnych, łańcuch złoty,

Zaczarowany zamek albo rzeka

Pełna rusałek. - O! domysły trafne -

Może w pokrzywy przemieniona Dafne,

 

Może Minotaur i zaklęte skarby,

Z których jak z dobréj wioski będzie przychód -

Tak młodość wszystko stroi w lśniące farby,

Nigdy się małych nie spodziewa lichot.

O, gdyby nie to! to nigdy Ikar by

Nie latał, nigdy by nie żył Don Kichot,

Nigdy by w Trzecim Maju nie urosły

Iluzje - na co dziś tak wrzeszczą posły.

 

Beniowski, goniąc gołębie i mary,

Obaczył, że na dąb samotny siadły -

Był to ów sławny dąb, gaduła stary,

Jak czarownica krzywy i wybladły.

Ogniste zeschła kora miała szpary.

Z konarów liście na poły opadły,

Liść, co pozostał - zwiędły i zwalany,

Szumiał po drzewie jak krwawe łachmany.

 

Bez kształtu, spiekły, podarty, nieżywy,

Zimę i lato wisiał na konarze;

Kruk się go lękał, a jeleń pierżchliwy

Nigdy nie zasnął w tym krzemiennym jarze,

Bo z wiatrem ów liść łopotał straszliwy

Jako szatańskie skrzydło, całe w żarze...

Nocą spod owych skrwawionych warkoczy

Próchno świeciło się w dębie - jak oczy.

 

Na drzewo spadły dwa ptaszki Wenery.

Beniowski w galop szedł za lotem ptaków,

Albowiem ujrzał dwa ruskie giwery

I sześć pod dębem kozackich kołpaków...

Którzy tam pewnie jako marodery

Szukali w drzewie skarbów lub Polaków...

I nie znalazłszy w nim nic - dla igraszki

Chcieli zapalić dąb i upiec ptaszki.

 

Znieśli już bowiem wkoło suchych liści

I oczeretów, jałowców i cierni;

Już jeden krzesał ognia, który czyści

W czyśćcu, a na tym świecie wszystko czerni,

I byliby dąb pewnie ci ogniści

Spalili - wiatr dął taki jak w hamerni -

Szczęściem, bohater mój napadł na wrogi

I jął ich rąbać tak, że poszli w nogi

 

Oprócz Kozaków dwóch. - Z tych jeden stary,

Zrąbany z konia, Bogu oddał duszę

I poszedł, mówi Homer, między mary.

Co się z nim stało? - nie chcę i nie muszę

Mówić; bo ta rzecz należy do wiary

Greckorosyjskiéj; lecz co do mnie, tuszę

I powiem, strofy nie chcąc robić wściekłą,

Że w téj religii, gdzie car - jest i piekło.

 

Pocieszająca myśl! - lecz nie dla cara,

Który wolałby może z tego względu

Większą bezpieczność. Jedna więc ofiara

Polskiego miecza, młodego zapędu,

Poszła ad umbra[s] i tam niech się stara

Szczęśliwszą być niż tu - gdzie tyle błędu,

Zawodów, głupstwa, nieszczęścia, przesytów,

Bankructw, poezyj głupich, jezuitów,

 

Heglów poznańskich, krakowskich purystów,

Paryskich kronikarzy, historyków,

Prezydentów gmin, franko-romansistów,

Kozako-powieściarzy i krytyków,

Którzy poklaski im zamiast poświstów

Dają - od czego ja aż do równików

Biegłem unosząc zadziwione słuchy:

I byłbym został tam - gdyby nie muchy,

 

Nie krokodyle, nie hipopotamy,

Nie muł tworzący na Nilu oftalmie,

Nie dżuma, nie tęsknota, nie te bramy,

Na które patrząc, że zamknięte, żal mię

Brał, że tak naszych żon nie zamykamy

W jednym haremie jak w Armidy palmie -

Ta strofa poszła krzywo, bo ze Wschodu

Wygonił mię brak awantur i lodu;

 

Za to w ojczyźnie Danta to oboje

Znalazłem. Lecz to rzecz jest tajemnicza.

O to bynajmniéj nie dbam i nie stoję,

Aby wiedziano, czy moja dziewicza

Muza kochała się realnie. Roję,

Snię, tworzę; harfy używam lub bicza -

I to jest moja poetyczna droga;

Lecz z mego życia poemat - dla Boga.

 

On wie, On widział, nad jakimi chmury

Stawałem bez łez i pieśni, z myślami

Aniołów w przepaść lecących - te chóry

On słyszał, gdyśmy byli z Bogiem sami.

Nie zwiodły Go te królewskie purpury,

W które ja się tu, jak przed sztyletami

Cezar, obwijam, gdy mię w serce rażą,

Ażeby umrzeć z niewidzianą twarzą.

 

Bóg sam wie tylko, jak mi było trudno

Do tego życia, co mi dał, przywyknąć;

Iść co dnia drogą rozpaczy odludną;

Co dnia uczucia rozrzucać, czuć, niknąć;

Co dnia krainę mar rzuciwszy cudną

Powracać między gady i nie syknąć;

Co dnia myśl jedną rozpaczy zaczynać;

Tą myślą modlić się - i nie przeklinać;

 

On! i pustyni gwiazdy lazurowe,

I zachodzące nad morzami słońce,

I jedno serce ludzkie. - Lecz to nowe

Głosy dla mojéj lutni - te cierpiące:

Milcz, serce! Albo się strzaskaj, echowe

Narzędzie pieśni, bolu, wiecznie drżące

I obłąkane, niezaspokojone!

Uderzam ciebie w złości. - Milcz, szalone! -

 

O czymże ja mówiłem?... Ha... w tym jarze

Dwóch zarąbanych leżało Moskali,

Którym pan Zbigniew patrzał w blade twarze;

Wtem ujrzał, że się cierń zajęty pali,

Że się już ogień wiesza na konarze

Suchego dębu; a więc cięciem stali

Odrąbał gałąź, ta zaś, odrąbana,

Jak płomień zdjęty przez burzę z wulkana,

 

Leciała hucząc głucho i czerwona

Kołysała się nad trupami dwoma,

Jak szatan, co chce duszę brać w ramiona,

Albo orlica z płomieni, łakoma

Ciała ludzkiego; więc - o! myśl szalona! -

Beniowski, święcie wychowany doma,

Przeżegnał pełną robaczliwych strupów

Gałąź - i wiatr ją pochwycił znad trupów,

 

Roziskrzył, stargał, skręcił i zwinąwszy

W jeden kłąb, rzucił w ciemną jaru szyję.

Tu nawet zimny rozsądek najzdrowszy

Słysząc, jak gałąź ta jęczy i wyje,

Zrobiłby utwór i poemat nowszy,

W którym gadają puchacze i żmije -

Co do mnie, prawda mię epiczna więzi,

Więc nic nie tworząc z ognistéj gałęzi,

 

Prosto ją gaszę w jarze jak rzecz suchą,

A sam do mego wracam wojownika,

Który z dwóch ludzi rzecz uczynił głuchą,

A z dębu nie chciał uczynić świecznika

Owéj dolinie strasznéj, gdzie z ropuchą

Wąż między głazy kredowymi syka

I pachnie gorzki piołun. - Więc mój rycerz

Stał - jakby z głazu go wyrąbał snycerz;

 

I patrzał; owych zaś gołębi para,

Która go tańcem cudownym przywiodła,

Skoro dąb zagasł i ognista mara

Przed znakiem krzyża uleciała podła,

Owe gołębie, których ja z Antara

Pieśni pożyczam i biorę za godła

Miłości - nigdy za małżeński związek! -

Skoro dąb zagasł, zleciały z gałązek

 

I okrążywszy go potrójnym lotem,

Skryły się w jego wnętrze wypróchniałe.

Tak był szeroki, że mógł być namiotem

I zmieścić (nie wiem, czy mógł wojsko całe),

Lecz mógł pomieścić haftowany złotem

Ów sztab, co dzieli naszych wodzów chwałę

I dzieli się tak cudownie i sztucznie

Jak ową siedmią ryb Chrystusa ucznie -

 

Tak że zostanie i zbiorą z ostatka

Siedem dla wojska koszów napełnionych

Okruszynami sławy. Rzecz to rzadka

Tak zły apetyt! w ludziach tak czerwonych!

Ale że to jest cudowna zagadka

O sławie onéj i o rybach onych,

Nie mówię więcéj... Na gryzącym zębie

Wolałbym niż tę sławę - te gołębie,

 

Które dąb cały okrążywszy pilnie,

Do spróchniałego wleciały ośrodka,

Skrzydłami siekąc w powietrzu tak silnie,

Jak piskorz kraje wodę albo płotka.

Pomyślał wtenczas rycerz, że niemylnie

Awantura go jakaś w dębie spotka,

I nie czekając, skoczywszy z rumaka,

Szedł ku dębowi temu z czasów Kraka.

 

Dochodząc wéjścia nasz młokosik rzeski

Usłyszał w drzewie szmer i pocałunki...

Ciemny był wewnątrz dąb, ciemnoniebieski,

Bo próchno, niby brabanckie korunki,

Rozbłękitniło chropowate deski

Jak dla rusałki kościół lub Bogunki.

Było tam światło takie jak w zawiei,

Gdy księżyc świeci w mgle - światło nadziei! -

 

Ktokolwiek deptał ziemię starożytną

I popiołami nakryte pokoje,

Gdzie laury rosną, pomarańcze kwitną;

Ktokolwiek był tam z kochanką we dwoje;

Ktokolwiek grotę odwiedzał błękitną

Kaprei - i tam ujrzał bóstwo swoje

Nagle, błękitnym powietrzem kościoła

Zmienione w blade widmo i w anioła;

 

Ktokolwiek zważał te podmorskie świty

Oblewające ją od stóp do głowy,

I widział, jak się z różanéj kobiéty

Czynił duch jasny, lecz bezkolorowy,

Błyszczący, żywy posąg Amfitryty,

W błękitnym ogniu mórz zniknąć gotowy,

Tak piękny! w skały ukryty i w morze,

Żywy - lecz w niebios pośmiertnym kolorze;

 

Ktokolwiek w grocie téj, na kruchéj łodzi

Zamknąwszy oczy, znowu je otwierał

Myśląc, że księżyc nowy z fal wychodzi

W kształcie kochanki; ktokolwiek nie sterał

Imaginacji i ta jemu płodzi

Kształty; ktokolwiek je w księżyc ubierał:

Niech popracuje albo puści żagle

Myślom - a ujrzy ,tu znienacka, nagle...

 

Ujrzy, co pan Kazimierz. W owym drzewie

Od lat szesnastu zaledwie dziewczątko

W błękitne próchien rzucona zarzewie

W grocie z promieni... Nazwałbym ją prządką

Arachną. - Muza moja sama nie wie,

Jaką od innych odznaczyć pieczątką

Ów utwór nowy. - W błyskotnéj sukience

Stała, na piersiach swych trzymając ręce.

 

Na skrzyżowanych rękach białe ptaszki

Sięgały jéj ust dziobki różanymi;

W oczach błękitnych przestrach wziął na ważki

I dwie perłowych łez zrobił równymi;

Spadały obie. Szkła czeskie i blaszki

Wydawały się gwiazdami złotymi

I z włosów dziwne rzucały promienie;

Bielutką miała twarz - z tęczy odzienie.

 

Gdy wszedł do dębu rycerz, cała trwożna

Spłonęła, twarz jéj spłonęła i szyja:

Wstyd pokazała w sobie nieostrożna

I ten rumieniec, co w skażonych mija. -

Widzę, że daléj już pisać nie można,

Bo opisowość poetę zabija;

I Pegaz się mój homeryczny zdębi.

Stwórzcie więc myślą panią dwóch gołębi;

 

I niechaj się wam roją rzeczy cudne

O czarodziéjskim rusałek kościele;

Gdy wkoło jary dzikie i odludne,

I ogryzione przez wilków piszczele,

I trupy, czarną krwią zastygłą brudne,

I innych czarnych okropności wiele -

A w głębi dębu gwar innego świata,

Szum liści, próchno się w gwiazdy rozlata;

 

Beniowski z ładną panienką. - Dziewico!

Która te wiersze czytasz, czytaj daléj.

Miłoście moje jako próchna świécą,

Lecz nigdy się krew w marach nie zapali;

Ledwo ustami płomienia zachwycą,

Wnet je strach księdza albo los oddali,

Rozerwie ręce, strwoży niewymownie,

I dalszą miłość prowadzą - listownie.

 

W listach dopiero (a wszystkie umieszczę

W przypiskach)... mój bohater będzie czuły;

Już to nie będą moje rytmy wieszcze,

Ale esencja serc, prosto z szkatuły

Wyjęta: serca nią wszystkie rozpieszczę,

A może nawet młodość będą psuły -

Nie emigracją, bo téj diabeł nie chce

I żadną serca żądzą już nie łechce.

 

Ambicja serce spod żeber wykradła,

Séjm się nie kocha już ani też gminy;

Zbiorowa ta osoba będzie jadła,

Piła, wydawać dziennik, biuletyny,

Gwiazdy się każdéj spyta, co upadła,

Jakie pryncypia ma, a księżyc z miny

Arystokratą nazwie i dlatego,

Że w smutnéj twarzy swéj ma coś - srebrnego.

 

Pryncypia! o pryncypia! jak bym chętnie

Powiedział prosto dziś, co o was myślę!

Gdyby mi teraz w serca mego tętnie

Nie brzmiała inna struna. - Więc przekryślę

Te strofy. - Dusza mi zagrała smętnie,

Śmiechu na ustach nie mam ni w umyśle.

Wszystko prowadzi dziwnie boża ręka,

Tak dziwnie! - że mi serce wre i pęka.

 

Więc, polityczne moje falanstery,

Bądźcie mi zdrowe! - I wy, co bez głowy

Upadli z pańskiéj jak z niebieskiéj sfery,

W arystokratów gracie, smętne sowy!

Co w grze myślicie bić jako kozery

Asa, choć będzie z sercem i laurowy:

Was także żegnam, bez miecza rycerze,

A choć mi serce pęka - śmiech mię bierze.

 

Żeby też jedna pierś była zrobiona

Nie podług miary krawca, lecz Fidiasza!

Żeby też jedna pierś jak pierś Memnona!

Żeby też jedna! - Ha... to mię przestrasza.

Kościuszko przeczuł was krzycząc: "Skończona!"

Z krzyża swojego krzyknął tak - a wasza

Pierś to pojęła, z tą myślą umiera.

Chociaż mi serce pęka - śmiech mię zbiera.

 

Co będzie z wami - prosto wam nie powiem,

Nie jestem jako wieszcz wszystko wiedzący.

Krwią do was piłem, moim duchem, zdrowiem;

A teraz ciskam serce, puchar lśniący;

Słyszycie? Pękło. - Teraz mi węzgłowiem

Jedno kobiece serce; jestem śpiący,

Omdlały jestem, ogniem owionięty,

Piekielne rzeczy rzucający, święty.

 

Niech się komedia gra. - Może mi przyjdzie

Grać inną: wtenczas was wszystkich przerażę.

Ległem jak czarny Sfinks przy piramidzie

Z grobów ojczystych; patrzą blade twarze:

Może, wieszcz, zechcę jeszcze w jasnowidzie

Rzec co ciemnego? Może wam pokażę

Pełne piorunów usta, piersi, trzewa?

Może zamilknę jak lew, co poziewa

 

Patrząc na małość zielonego węża,

I zasnę - zasnę - ha! - lecz przebudzenie?

Niech los i serca szaleństwo zwycięża!

Z mózgu mojego mieliście jedzenie,

Lecz serce moje się jak łuk wypręża,

Zrzuca was, głodne sępów pokolenie!

Ugolin odbył piekło... Ognia fale!

Wyrwijcie resztę sępom. - Precz, szakale!

 

Kto inny teraz jest nade mną, nie wy,

Na których patrzał ja, Akteon blady.

Między ciemnymi położę się drzewy,

Słowiki będą moimi sąsiady,

Księżyc jako mój srebrny anioł lewy,

Ona jak złoty mój duch dobréj rady

Odgoni czarne cherubinów stada

Mówiąc do nieszczęść tak - jak anioł gada.

 

Przez litość tylko nade mną siostrzaną,

Przez błękit tylko swojéj własnéj duszy,

Przez gwiazdę swego losu obłąkaną,

Przez moc, co serca wskrzesza albo kruszy,

Przez to, że hymny we mnie zmartwychwstaną,

Jeżeli ona mnie jak harfę ruszy:

Będę zbawiony! dumny, bezpokutny. -

Ale to wszystko sen - i może smutny!

 

Na Boga! Muzo! Trochę śmiechu!

Tyle, Ile potrzeba dla zabawy gminu.

Gdy serce moje spod zasłon odchylę,

Widzę, że nie jest jak słońce z bursztynu;

A jednak miało kiedyś światła chwile,

Dawnéj miłości winne, temu winu,

Które upaja na śmierć, Potém wskrzesza. -

O! chcę miłości uczyć! Gdzie jest rzesza? -

 

Odbiegła. - Skarży się na moją ciemność.

"Poeto, fiat lux!" - zacięcie krzyczą.

I we mnie dziwną znaleźli wzajemność;

Życzę, aby to było, czego życzą;

Tygodnik jakąś wynalazł odjemność

We mnie; lecz niech się dobrze wtajemniczą,

A ujrzą, żem jest coś - jak grecki antyk,

Lecz panteista trochę i romantyk.

 

A teraz prosto i bez epizodów

Śpiewam, jak prawy wieszcz, nie jak amator;

Bo mój bohater ma jechać do lodów

Sybirskich i do Chin, i pod Ekwator,

Do innych nagich i dzikich narodów,

Aż mu na grobie wyrżną: "Sta, viator!"

Wtenczas ratunku już ze śmiercią nie ma;

Zatrzyma się czytelnik i poema.

 

Lecz nim nastąpi to - cudne mam rzeczy

W tece! cudowna awantur girlanda!

Rycerz mój rąbie, zabija, kaleczy

Na kształt Hektora, Ajaksa, Orlanda;

Przybywa zamkom w porę do odsieczy;

Pisze kronikę wierszem jak Wiganda,

O awanturach własnych - geografią,

Po któréj ludzie do Kamczatki trafią.

 

Na starość także napisał: Pomysły

Do dziéjów, które się dziać kiedyś mogą.

Z czego korzystał dzisiaj jeden ścisły

Krakowczyk, książkę wydawszy niedrogą.

Książka ma polską duszę, a na zmysły

Działa jak Niemiec; mnie zaś szarpie srogo,

Bije po ręku jak rektorska linia -

Jeśliś ciekawy, patrz rozdział: Opinia.

 

O! autorowie z nudy! o Feniksy!

Powstali z trupów, z prochów własnych, z łóżek!

O! polityczne moje nowe Iksy!...

Upadam wszystkim pokornie do nóżek;

Lecz życzę, aby nas dzieliły Styksy;

A teraz z waszych korzystam przestróżek

I już nie ody piszę ani hymny,

Ale poemat ten - nadzwyczaj zimny.

 

Bohater w dębie zamknięty z młodziutką

Panną, a jednak stoi o pięć kroków,

Jeśli co mówi, mówi bardzo krótko. -

Nie spuszczam żadnych na scenę obłoków...

Bo ani z wód kokietką, z nezabudką,

Rozmawia czyściéj lilia, pani stoków,

Gdy je wiatr zdrajca ku sobie pokłoni,

Jako tych dwoje - których ja mam w dłoni

 

I mógłbym... Mógłbym, lecz nie chcę... A może

Nie mogę, nie mam dosyć serca, żaru.

Próchno świecące księżycowo w korze

Zda mi się pełne widm, pokus i gwaru...

Pełne... Zatrzymaj mię, potężny Boże!

Bo gotów jestem dla lepszego czaru

Rzucić na serce mego czytelnika

Trochę awantur własnych spod równika.

 

Lecz nie... Sybirski będę... lodowaty,

Dlatego wchodzę w styl nowych poetów.

Słyszycie, jak się krzą odludne kwiaty?

Słyszycie głuchy łomot oczeretów?

Ktoś jedzie - spiesznie mu pewno za katy!

Odtętnia głucho echo jarych grzbietów...

Wiele być musi jadących rycerzy,

Kiedy przed nimi takie echo bieży.

 

Na pozłoconym kurzawy tumanie,

Która do dębu ze słońcem się wkradła,

Naprzód ksiądz jakiś wleciał niespodzianie,

Za księdzem jakaś złota mara wpadła.

Ksiądz był w habicie, a mara w żupanie,

W szerokich bardzo szarawarach z radła,

Na których złota leżała kurzawa -

Słowem: ksiądz Marek to był i pan Sawa.

 

Ku nim więc moja nimfa srebrnéj cery

Pobiegła skocznie i całując w ręce,

Oddała księdzu Markowi papiery,

Schowane bardzo tajemnie w sukience;

Potém zaczęła śpiew o sobie szczery -

Słów jéj nie kładnę wszystkich, bo przekręcę

Albobym musiał kłaść po kropkach kropki,

Bowiem ta nimfa mówiła jak chłopki.

 

Z płaczem mówiła: jak w dębową szafę

Wlazła przed wrogów okrutnych pogonią,

Jakie tam miało być z niéj auto-da-fe,

Jak nie pamiętał nikt i nie dbał o nią. -

(O! hor[r]or! trzeci rym jest na żyrafę!

Muzy żałośne łzy nade mną ronią,

Bo muzy wiedzą, jakie do łez prawo

Ma wieszcz piszący poemat o k t a w ą).

 

Mówiła, jak dwa gołębie siostrzane

Przyprowadziły ze stepów obrońcę...

Mówiąc płakała - na usta różane

Kapiąc padało kropelkami słońce...

Pan Zbigniew patrzał zaś w stronę, na ścianę,

Ksiądz w ziemię, Sawa łamał ostróg końce.

Widząc, że sądzić są gotowi krzywo,

Rycerz do księdza rzekł dumnie i żywo:

 

"Jestem Beniowski, jechałem do Baru,

Abym ojczyźnie mojéj służył szablą

I całą duszą. Z bliskiego mię jaru

Te dwa gołębie sztuką prawie diablą

Przywiodły tutaj. Znajdziesz śród czaharu

Dwa trupy, które Pluton swoją grablą

Weźmie i w ogień piekielny zagrabi.

Więcéj mu takich dam, na honor hrabi!

 

"Z Węgier albowiem moje rodowody

Prowadzę i mam hrabiowskie tytuły,

Ale że jestem bez grosza i młody,

Niewiele sobie ważę te bibuły

I pergaminy; lecz chcę iść w zawody

Z przodkami, jako człek na sławę czuły

I mocno hańbę ojczyzny czujący,

Niedoświadczony jeszcze - lecz gorący". -

 

Gdy tak przemówił, ksiądz Marek otworzył

Ramiona i jął ściskać postać giętką:

"Ja znałem twego ojca; gdyby dożył,

Pewnie by twoją chęć pochwalił prędką.

Bogdajbyś późno się w grobie położył

Jasnym jak człowiek wielki - ani wędką

Sprośnych rozkoszy tu był ułowiony.

Zlituj się, Matko niebieskiéj korony!

 

"Oto dziecko te oddaję w opiekę

Tobie, Dziewico czysta, Matko Boża!

Broń rzuconego w tę nieszczęścia rzekę,

Która z nas płynie do wieczności morza.

Pozwól! że z niego tę cielesność zwlekę,

Która tu krwawi ducha jak obroża,

A zaś mu w duszę ognistą przeléję

Rozpacz, co wszystko łamie, i nadziéję.

 

"Biada, kto daje ojczyźnie pół duszy,

A drugie tu pół dla szczęścia zachowa;

Oboje w nim Bóg swym piorunem skruszy

I padnie kiedyś w popiół taka głowa!

Żadną łzą taki Boga nie poruszy,

W modlitwie nigdy już nie znajdzie słowa,

Które by kiedyś jego Bóg rozumiał,

I będzie jak ten dąb umarły szumiał.

 

"Będzie miał w sercu władzę odpychania

Ludzi - a węże się doń zbiegać będą.

Utyje kiedyś na chlebie wygnania

I nieszczęśliwe dzieci go obsiędą

Krzycząc:

Grobowiec sławny>ale nie posiędą

Grobu ni sławy. - I to jest przekleństwo,

Które ja rzucam na nich! - ich rodzeństwo!

 

"I niechaj będzie jakoby stoletnie...

Lecz nie... O Boże! nie słuchaj, Jehowa".

Tu zamilkł; oczy mu błyszczały świetnie

I pięknym srebrem uwieńczona głowa

Pośród głów młodych błyszczała szlachetnie

Jak księżyc, kiedy się nad rankiem chowa

Za morze albo za egéjskie skały,

Nadzwyczaj wtenczas smutny, wielki, biały...

 

I mój rym także, po téj parafrazie

Kazania, także za skały zachodzi.

Porozciągawszy tęcze na obrazie,

Pokołysawszy na kształt dobréj łodzi,

Idzie spać. - Wyraz został przy wyrazie,

Nie wiem, czego chce i czego dowodzi.

Jako fajerwerk z gwiazd kilku tysięcy,

Chciałem, aby się spalił - i nic więcéj.


PIEŚŃ DRUGA

BENIOWSKI

PIEŚŃ CZWARTA