Nr 39, z 8 września 1929

O wolności słowa, panowaniu prawa i rozkazu

We wszystkich pismach periodycznych, które nie należą do Siczy sanacyjnej, ich redaktorzy nie są "koszowymi", a współpracownicy Kozakami regestrowymi, podnoszona jest ciągle sprawa surowej cenzury, stosowanej często z pogwałceniem zasady konstytucyjnej, która zapewnia swobodę słowa publicznego. Czytelnicy jednak tych organów z wypuszczoną krwią nie wiedzą dokładnie, w jakim stopniu dokonywa się to pogwałcenie i w jakim stosunku pozostaje do ustawodawstwa państw kulturalnych. Francja pozostaje dotąd wierna Deklaracji z 1791 roku, która orzeka: "Wolna wymiana myśli i zdań stanowi jedno z najcenniejszych praw człowieka, każdy przeto obywatel może mówić, pisać, drukować swobodnie, ponosząc jedynie odpowiedzialność za nadużycie tej wolności w wypadkach określonych przez prawo."

Konstytucja belgijska głosi: "Prasa jest wolna, cenzura nie może być nigdy wprowadzona... Jeśli autor jest znanym i zamieszkałym w Belgii, wydawca, drukarz i roznosiciel nie mogą być ścigani."

Oryginalnym i ciekawym jest w tym przedmiocie ustawodawstwo Anglii. Przede wszystkim nie zna ono żadnego "prawa administracyjnego" ani osobliwych trybunałów, ani rozróżnień i przywilejów odpowiedzialności. Wszystkie sprawy i wszyscy ludzie, od żebraków do ministrów, podlegają tym samym prawom i tym samym sądom ogólnym. Najwyższy dygnitarz państwa, który by się dopuścił jakiegokolwiek czynu nieprawnego, może być w nich zaskarżony i ukarany jak zwykły obywatel. Anglikowi nawet we śnie nie nasunie się przypuszczenie, ażeby ktokolwiek, obdarzony szczególną władzą, znaczeniem, szacunkiem lub sławą, mógł zgwałcić prawo bezkarnie i być uwolnionym od odpowiedzialności. Nikt przy tym nie może się usprawiedliwiać z winy rozkazem zwierzchności, chociażby to był rozkaz królewski. Naczelną bowiem regułą ustroju angielskiego jest zasada, ze nie rządzą i nie rozkazują żadne osoby, lecz prawa. O tym powinien wiedzieć i pamiętać we wszystkich swoich czynach każdy Anglik, bez względu na swoją wartość i stanowisko społeczne. Ta reguła nie ma wyjątków.

Zgodnie z nią Anglia nie posiada żadnej ustawy prasowej i zastępuje ją ogólnymi artykułami o zniesławieniach, obejmujących zarówno słowa głoszone, pisane i drukowane. Dziennik podleci tym samym ograniczeniom, co mowa publiczna, afisz lub karta pocztowa. A te ograniczenia są bardzo surowe. Miedzy przedmiotami zabezpieczonymi od zniesławień znajduje się parlament, który jest równouprawniony z królem i kościołem. Ktokolwiek ośmieliłby się znieważać go publicznie brutalnymi wyrazami, odpokutowałby za swoje zuchwalstwo wieloletnim wiezieniem, zawyrokowanym w sądach zwyczajnych, a od tej odpowiedzialności i kary nie uwolniłby najwyższego dygnitarza żaden przywilej.

Porównawszy z tymi warunkami działania prasy w państwach kulturalnych naszą samowolę cenzuramą, łatwo dostrzeżenmy olbrzymią różnicę. Nie dość tego, dostrzeżemy ją nawet w porównaniu z przedwojenną, rosyjską. Ta stosowała rozmaite stopnie „niepozwolenia". Najsurowsza była dla przedstawień teatralnych, następnie szły pisma szeroko rozpowszechnione, zwłaszcza dzienniki, potem tygodniki, miesięczniki, broszury, wreszcie dzieła naukowe. Pisma periodyczne posyłała do cenzury odbitki artykułów w kolumnach nie złamanych, z których po usunięciu wyrazów i ustępów przekreślonych składano numer. Istniała jednak dru^a procedura, stosowana wyjątkowo jako kara. Mianowicie jeżeli redakcja z jakiegokolwiek powodu ściągnęła m siebie prześladowanie, nakazywano przedstawić do cenzury nie luźne artykuły, ale cały numer złamany. Po licznych zwykle wykreśleniach trzeba było dokonać nowego przełamania kolumn, co narażało wydawcę na dodatkowe koszty i zwłokę w wypuszczeniu numeru, która zwłaszcza dla pism codziennych była bardzo dokuczliwa. Otóż to, co w cenzurze rosyjskiej stanowiło najwyższą karę, w polskiej jest postępowaniem zwyczajnym. Rewiduje ona pisma periodyczne w numerach gotowych, jeżeli przeto redakcje nie chcą pozostawiać miejsc pustych - a nie zawsze wiedzą, za co skonfiskowano - muszą układać nowe wydania. Ale nie to jeszcze kres samowoli, niekiedy bowiem następują już nadużycia niepojęte, nigdy i nigdzie nie popełnione. Mianowicie czasem policja wchodzi do drukarni i żąda rozebrania czcionek nie tylko artykułu skonfiskowanego, ale całego tekstu numeru, chociażby w nim były rzeczy najniewinniejsze i w nowym wydaniu powtórzone. Od wynalazku Gutenberga najbardziej tyrańskie rządy nie dopuszczały się tego rodzaju uciemiężeń i szykan. Jest to pomysł czysto republikańsko-demokratyczny polski. Dodać trzeba, że to gwałcenie zasady konstytucyjnej, poręczającej wolność słowa publicznego, nie dokonywa się na całym obszarze prasy, lecz tylko w obrębie opozycyjnym. Można zrozumieć i usprawiedliwić obwarowanie przeciw krytyce pewnych osób, urządzeń, instytucji, z którejkolwiek strony one byłyby atakowane. Anglia ciężkimi karami zabezpiecza konstytucję, parlament, religię, rząd, naród itd. Tymczasem u nas te same przedmioty bywają nietykalne dla jednych organów prasy, a wystawione na nieokiełznane urągowisko innych. Pewne dzienniki mają zakneblowane usta dla wypowiadania sądów poważnych, a uprzywilejowane mogą szeroko otwierać swoje gęby do najnikczemniejszych oszczerstw. Monopoliści swobody i bezkarności mogą szkalować wszystkich i wszystko, mogą przezywać naród gromadą idiotów, sejm - kupą łotrów, generałów - złodziejami, patriotów - płatnymi agentami obcych mocarstw. Tym nożyk cenzorski nawet nie przytnie pióra. Gdybyśmy żyli w monarchii despotycznej, w której panujący jest jedynym prawodawcą, powoływanie się na jego wolę byłoby logiczne i usprawiedliwione, ale my żyjemy w radykalnej, demokratycznej Rzeczypospolitej, w której sprawcy i obrońcy samowoli podobni są do antropologów chcących dowieść, że przyprawienie ludziom ogonów uczyniłoby ich idealnymi. Dlaczego u nas tak się dzieje? Angielski konstytucjonalista, np. Dicey, odpowiedziałby niezawodnie tak:

- Wy, szanowni uczniowie wstępnej klasy w szkole konstytucji, nie znacie jeszcze jej elementarza i pozostajecie w ciemności i nałogach niewoli. Nie wiecie, że w państwie prawdziwie konstytucyjnym nie rządzą osoby, ale prawa, wobec których wszyscy są równi i których nikt, nawet na najwyższym stanowisku, gwałcić nie może. U nas każdy obywatel musi o tym pamiętać tak dalece, że żołnierze, którzy przy uśmierzeniu rozruchów na rozkaz oficera użyli broni nad potrzebę, są odpowiedzialni i w razie udowodnienia im winy, karani. Tymczasem u was ciężkie zbrodnie są usprawiedliwiane rozkazem zwierzchnika, a nawet posłowie sejmowi nie wstydzą się wyznawać publicznie, że ich programem jest rozkaz pana, któremu służą. Dziwicie się zapewne, że Anglicy, nie mając wcale konstytucji pisanej, wiedzą w każdym wypadku, co im czynić należy. Objaśnia się to bardzo prosto. U nas każdy obywatel ma w sobie miarę słuszności swoich czynów i znajomość granic swobody działania, poza którymi spotkałby się z energicznym oporem społeczeństwa. Minister angielski wie, co czynić powinien i na co mu pozwala ogół. U nas ani jednostka nie posiada w sobie takiego probierza, ani społeczeństwo nie stawia takiego oporu. My nie uznajemy żadnych rozkazów poza prawem, wy słuchacie wszelkich rozkazów. U nas przestrzegana jest ściśle tak zwana „moralność konstytucyjna", u was ona wcale nie istnieje. My jesteśmy społeczeństwem samorządnym, wy komenderowaną gromadką. 

Oto rozwiązanie zagadki.

 


LIBERUM VETO