Nr 47, z 24  listopada 1893

Przysłowie starego dziadka. - Zmowy przeciw spożywcom. - Konwencje przemysłowe. - Zagranica pomagająca nam utrzymywać drożyznę produktów. - Potrzeba gruntownego rozjaśnienia tajemnicy. - Dalsze losy Jakuba Warki. - Kilka słów o tym dramacie pogrzebanym bez honorów, - Nowa moja godność. - Szczególna Akademia i szczególny jej komitet.

Wesoły dziadek jednego z moich znajomych ile razy usłyszał w rozmowie wyrazy "nie można" lub "nie wolno", zawsze wtrącał: "Jak komu." Czasem były to jedyne jego słowa, a że je powtarzał ustawicznie, stał się wprost nieznośnym. Bo wyobraź sobie, czytelniku, iż prowadząc z kimś rozprawę naukową, mówisz: "Żelaza z platyną nie można połączyć..." albo: "Kotła parowego nie można pozostawić bez dozoru..." "Jak komu" - bąka staruszek i uśmiecha się przy tym tak dobrotliwie, że niepodobna mu odrzec: "Przestań pan już raz wkręcać tę swoją śrubkę." Gdy wszakże raz ktoś niecierpliwszy, dowodząc, że nie wolno czynie zmowy na szkodę spożywców, odburknął się na dziadka za owo "jak komu", ten ostatni odparł nieśmiało: "A cukrownicy?" Był to argument, którego przeciwnik nie spodziewał się i który go mocno zakłopotał. Bo rzeczywiście tzw. konwencja, jaką cukrownicy zawarli między sobą, zobowiązując się wzajem do wywożenia za granicę całej ilości produktu, przekraczającej pewną określoną normę, dla podtrzymania jego wysokich cen wewnątrz państwa, jest zmową tolerowaną. Ostatecznie dziadzio miał słuszność, o czym nieraz przekonywały niewiernych rozmaite "kartele", czyli uprawnione sprzysiężenia wytwórców przeciwko spożywcom, a nawet wiele, bardzo wiele innych grzechów zamienionych na cnoty.

Zmowy te stały się dziś ulubionym środkiem producentów w ubezpieczaniu swych zysków. Ze wszystkich bowiem dróg w tym kierunku są one najkrótsze i najpewniejsze. Przypuśćmy, że cukrownik chce mieć czystego dochodu 10 tysięcy rs. Sumę tę może on osiągnąć albo sprzedawszy 100 tysięcy pudów cukru po niskiej cenie albo 10 tysięcy po wysokiej. Ponieważ zaś rynki stawiają mu ograniczone żądania skutkiem ograniczonego popytu, więc dla zdobycia owego zysku musi on albo rozszerzyć zakres zbytu, albo unikać nadprodukcji. Innymi słowy, musi albo bardziej rozpowszechnić śród ludzi konsumpcję cukru i sprzedawać go w masach tanio, albo utrzymać jego wyrób w takiej normie, jaką przecięciowo wskazuje zapotrzebowanie, i sprzedawać go drogo. Pierwsza droga byłaby prostsza, ale trudniejsza i zawodna, druga jest kręta, ale łatwa i pewna. Cukrownicy umawiają się, że dostarczą na rynek tyle a tyle towaru, ażeby zaś zapobiec przeładowaniu i spadkowi cen, nadmiar wywożą za granicę.

Tego wypróbowanego środka chwyciło się również kulejące od urodzenia Towarzystwo Oczyszczania i Wywozu Spirytusu: wyprawia ono za granicę i sprzedaje tam ze stratą swój produkt, aby tylko jego cenę w kraju utrzymać na pożądanym, tj. wysokim, poziomie. Zagranica tedy otrzymuje dwa tak ważne artykuły, jak wódkę i cukier, tanio, ażebyśmy za nie płacili drogo. Brzmi to jak bajka, a jednak jest prawdą. Dosyć już na ten temat wygłoszono kazań, które nikogo nie skruszyły i nie nawróciły, więc dajmy pokój morałom i zastanówmy się jedynie nad kwestią, czy powyższa operacja jest ogólną właściwością przemysłu i odbywa się we wszystkich krajach, czy też stanowi nasz wynalazek własny. Bo być może, że ona jest tylko pojedynczą falą olbrzymiej rzeki handlu, przepływającej świat cały: może my obdzieramy swoich i obdarowywamy cukrem i wódką cudzoziemców, oni zaś obdzierają siebie i obdarzają nas innymi produktami, wynagradzając nam straty wzajemną ofiarą? Nie śmiem twierdzić stanowczo, że tak się nie dzieje gdziekolwiek, ale to wydaje mi się pewnym, że na nasz benefis żaden kraj nie wywozi swoich wytworów. Nie słyszałem, ażeby Niemcy, Francuzi, Anglicy lub Austriacy również uwalniali swoje rynki od nadmiaru i regulowali ceny w ten sposób, jak my to czynimy z cukrem i spirytusem. Przyzna każdy, bo nawet może sami cukrownicy i gorzelnicy, że w fakcie tego sztucznego podtrzymywania drożyzny wewnątrz kraju przez wyrzucanie produktów za granicę tkwi potworność moralna, obrażająca sumienie społeczne. Ale jeżeli już koniecznie mamy ją znosić, nie znośmy przynajmniej z zamkniętymi oczami i z zupełną nieznajomością rzeczy. W ostatnich czasach pojawiło się kilka prac gruntownych (np. Suligowskiego), doskonale oświetlających rozmaite sprawy ekonomiczne, dlaczegóż nie znajdzie się pisarz, który by zbadał i bezstronnie przedstawił kwestię podnoszenia cen za pomocą wywozu? Sądzę, że taka praca byłaby ważniejsza, a nawet ciekawsza niż studium o czarnych charakterach na scenie.

Dziwni z nas ludzie! Mamy drogi cukier, drogie owoce, drogie książki, drogie dzienniki dlatego, że drobna stosunkowo część społeczeństwa spożywa cukier, owoce, książki i dzienniki. Zamiast starać się o pomnożenie liczby konsumentów, a przez to o zniżenie ceny produktów, wolimy obdzierać ową małą gromadkę, niż ciągnąć zyski z mas. Wszedł na tę drogę cukier, weszła wódka, kto wie, czy na nią nie wejdą inne artykuły? Dlaczegóż byśmy nie mieli np. sprzedawać na wywóz naszej pszenicy niżej kosztu albo po prostu jej palić dla utrzymania wysokich cen? Dlaczego nie mielibyśmy wydawać książek w kilkuset egzemplarzach po 10 lub 20 rs.? Są tacy, którzy zawsze kupią i zysk zapewnią.

Tak czasem wygląda ,, gospodarstwo społeczne" i "rozwój przemysłu krajowego".

Niektórzy sprawozdawcy teatralni i sędziowie świeżo przedstawionego dramatu Jakub Warka dali do zrozumienia, że jego autor mógłby spełnić owo zadanie i napisać dobrą rozprawę ekonomiczno-finansową. Według nich bowiem tak dalece dowiódł on potrzebnej ku temu zdolności w owej sztuce, że ona aż wywarła na słuchaczach wpływ maku. Jakub Warka został odznaczony na konkursie "Kuriera Warszawskiego" i aż do pierwszego przedstawienia widocznie zajmował uwagę prasy jako utwór szczególnej wartości, skoro ona donosiła nawet o wyprawie autora z aktorem do Tworek dla studiowania objawów obłędu, któremu ulega jeden z bohaterów dramatu. Po tym wszystkim wyobrażałem sobie, że czymkolwiek jest Jakub Warka, będzie uznany przez większość krytyków co najmniej za jeden z owych utworów wysokiej rangi literackiej, które nawet po śmierci scenicznej grzebane bywają przy biciu z dział i innych zaszczytach. Tymczasem wbrew tej nadziei wrzucono go do wspólnego dołu biedaków i odmówiono nawet zwykłej mowy nadgrobnej, sławiącej cnoty nieboszczyka. Niejeden zapewne z czytelników doświadczył tego, że przestudiowawszy kilka recenzji warszawskich, nie mógł absolutnie odgadnąć - już nie wartości, ale po prostu natury ich przedmiotu. Co do mnie, znajduję się w tym komicznym położeniu bardzo często. Przeczytam dwa, trzy, cztery sprawozdania z jakiejś opery lub komedii i nic o nich nie wiem. Krytyk np. rzuca takie frazesy: "Zwolennicy melodii tym razem nie będą się uskarżali na niedostatek: kompozytor wylewa potoki śpiewu, jak gdyby jego operę usnuł słowik ze swych cudnych trelów." Tak zachęcony idziesz do teatru i znajdujesz kilka motywów rozciągniętych hakami Wagnera, wszystkie sztuki i koncepty kontrapunktu lub harmonii i ani śladu "słowiczych trelów". Dawno już stało się to dla nas jasnym, że Polacy, a w każdym razie warszawianie, nie posiadają talentu do ścisłej charakterystyki i obrazowania przedmiotowego. Jeżeli który z nich streści czyjąś mowę, to z pewnością w tym streszczeniu będzie mnóstwo pochwał lub nagan, reklamy lub zniesławienia, pochlebstw lub przygryzków, dowcipów lub przeczeń, a najmniej myśli mówcy. Zamiast pisać o kimś, piszemy z powodu kogoś. Ten subiektywizm dochodzi nieraz do tak wielkich rozmiarów, że odfotografowawszy małpę, dajemy wizerunek muzy lub na odwrót.

Pamiętając ciągle o tym i chcąc mieć wyobrażenie o Jakubie Warce, trzeba go samemu przeczytać i widzieć na scenie. Przeczytać, chociaż można widzieć? Tak. Wszystkie dowodzenia pisarzów teatralnych, wszystkie ich tryumfy, wszystkie odpusty grzechów, udzielane autorom scenicznych arcydzieł będących głupstwami literackimi, nie uleczyły mnie z tego przesądu, że rozstrzygający głos o wartości artystycznej komedii i dramatu daje krytyka literacka, a nie aktorska. Utwór, którego się nie czyta, tylko ogląda, który staje się czymś dopiero w grze aktorskiej, jest takim śmieciem literatury, jak zwyczajne libretto. Otóż Jakub Warka jest niewątpliwie czymś lepszym niż librettem aktorskim. Autor na zgniłe tło szacherek finansowych rzucił obraz miłości dwojga ludzi, których ostatecznie zgniatają kręcące się przeciw sobie walce twardych i niemiłosiernych egoizmów. Stary Warka, utuczony cudzą krzywdą spekulant, ma syna kochającego córkę jego ofiary; swym oporem i łotrostwem doprowadza on go do obłędu i samobójstwa. Jednocześnie zaś wpada w dół wykopany pod jego nogami przez syna drugiego nieszczęśliwca, którego także zrujnował.

Czego nas ta opowieść uczy? Tego, o czym wszyscy dawno wiemy, mianowicie że w morzu złota pływają rekiny, które pożerają mniejsze i słabsze ryby, a w potrzebie karmią się również mięsem serc ludzkich. Ale poeta nie jest ani urzędowym nauczycielem, ani nawet korepetytorem społeczeństwa i musi powtarzać stare lekcje życia - aby je tylko wykładał z nowym talentem. Jeżeli usłyszymy, że on obrał sobie za przedmiot odmalowanie walki psa z kotem lub kota z myszą, niech nas to źle przeciw niemu nie uprzedza; z takiej walki dziś jeszcze, a nawet za tysiąc lat można stworzyć arcydzieło. Ze więc np. Zgliński w epoce pogoni za świeżymi tematami wybrał sobie zleżały, bez zaprzeczenia obraził tym modę, ale bynajmniej nie obraził sztuki: zając jest starszy niż giełdziarz, a jednakże go jeszcze dziś malują. Nie chodzi o glinę lub marmur, ale o ich formę artystyczną. Pod tym względem Jakub Warka ma wiele słabizn: postacie są w wielu punktach chropowate i nie wyrzeźbione umiejętnie; ich stosunki, powikłane dość bezładnie, ciągle się rwą i nawiązują, a stąd cała osnowa posiada za wiele supłów; w akcji siła nie stopniuje się należycie, lecz objawia drobnymi wybuchami. Mimo to wszakże są w tej pracy ustępy, zdania, uwagi, rysy i całe sceny, które mogły się zrodzić tylko w łonie talentu. Może autor, chcąc wydążyć na konkurs, nie miał dość czasu na opracowanie szczegółów według rady Horacjusza? Bądź co bądź nie wystawił on – jak by można było wnosić z lekceważących sądów - na bazarze literackim roboty rzemieślniczej, wykonanej na obstalunek słabymi siłami, lecz dał utwór, który i żyje krwią serca, i barwi się kolorami wyobraźni, i płonie ogniem talentu. A gdyby nawet tych wszystkich pierwiastków nie było wiele, to najmniejsza ich ilość nakazuje szacunek.

Przed rozstaniem się muszę uprzedzić czytelników, że od dnia dzisiejszego obowiązani są widzieć we mnie dostojnika. Académie Artistique, Scientifique et Littéraire du Hainaut (Belgia) przysłała mi nominację na członka, z którą połączony jest "medal pierwszej klasy" i "wielki dyplom honorowy". Zaszczyty te otrzymałem na przedstawienie jakiegoś "generała ruskiego", a mam za nie zapłacić tylko 25 fr. Taniej dostać można tylko "kadryla", wyrabianego w wędlarniach dla psów. Jeżeli jakaś szajka hiszpańska wciąga u nas nadzieją spadku naiwnych w swój zbójecki potrzask, w którym ich podobno dusi, to trzeba przyznać, że owa Akademia, która zapewne takich nominacji i dyplomów przysłała do Warszawy więcej, zastawia na głupotę ludzką stosunkowo niewinne sidła. Jej operacje uznalibyśmy nawet za zupełnie zgodne z duchem czasu, gdyby nie to, że w "Bulletin Officiel" między członkami komitetu honorowego podaje takie nazwiska, jak Sully Prudhomme, Massenet, Franciszek Coppée, A. Dumas itp. Cóż to znowu znaczy?

 


LIBERUM VETO