Nr 30, z 23  lipca 1881

Grzeczność na niegrzeczność. - P[an] Goraj w "Kurierze Warszawskim". - Jagody naiwności. - Już i jeszcze. - Heine i badanie natury w okolicach Warszawy. - Filozofia majówkowa. - Zbyteczne oświadczenie. - "Partia" p. Goraja. - Mniemana śmierć Chmielowskiego. - Potrzeba przysłowia. - "Cele naukowe" w balonie. - Możność powstania nowej konstelacji. - Odwaga p. Berga. - Dalszy ciąg wypędzania pozytywnego diabła. - Poprawka do uwagi p. Plenkiewicza w "Bibliotece Warszawskiej". - Byt i niebyt tendencji w Januarym. - Redakcja "Kłosów" skuszona. - Dziwne zestawienie.

Pewna dama skarżyła się oficerowi, że jego służący używa w jej obecności nieprzyzwoitych wyrazów.

- Złap go pani za łeb - odrzekł oburzony oficer - palnij w... kopnij... i...

Żałuję mocno, że nie mogę przytoczyć dosłownie tego przyzwoitego lekarstwa na nieprzyzwoitość i bez udziału domyślności czytelnika przekonać go, jak dalece ono przypomina radę p. A. Goraja w "Kurierze Warszawskim", udzieloną krytyce skarżącej się na "tendencyjność" p. P. Chmielowskiego. O ile ów oficer pokazał, jak należy być grzecznym, o tyle autor, jak należy być sprawiedliwym i jak można być naiwnym. W dzisiejszym przemądrzałym świecie rzadko już spotkać się zdarzy taką świeżą, rumianą, z puszku nie otartą naiwność. Kto miał cierpliwość przejść długim szpalerem "Kuriera Warszawskiego", obsadzonym z obu stron ową sancta simplicitas, ten pojmie, ile słodkich, gron zerwałem z jej krzewów. Szanowny autor, który tak zwaną "młodą prasę", postępowców i tym podobnych nieuków, postanowił wtajemniczyć w mądrość prawdziwą, zawstydza ich naprzód, że dopiero w roku 1870 dowiedzieli się o takich starych i dawno zmarłych filozofach, jak Bain, Mill Spencer i inni. Obeznany z przedmiotem czytelnik, przypomniawszy sobie, że Niemcy przed kilku laty dopiero zaczęli tłumaczyć Spencera, a nadto wiedząc, że Bain i Spencer żyją dotąd na smutek "Kuriera Warszawskiego", gotów mieć do p. Goraja pretensję za zabicie dwu znakomitych ludzi. Jeśli wszakże chcemy spożywać owoce naiwności tego przedziwnego autora, to nie miejmyż mu za złe, że otworzywszy jakąś starą encyklopedię, Baines'a (zm. 1860 r.) wziął za Baina, innego Spencera - za Herberta i kazał mu umrzeć w roku 1845, a J. Millowi nie pozwolił nic pisać po roku 1858 - co, nawiasem mówiąc, mogłoby znowu zmartwić Szkocję, uradowaną doniesieniem, że już w roku 1870 postępowcy polscy znali jej filozofów, gdyby jej ,,obwieszczono tę smutną nowinę", że ich pogromca jeszcze w roku 1881 nawet ich nazwisk powtórzyć nie umiał. Błędy te zasługują na tym większe przebaczenie, że p. Goraj nie tai swego wstrętu do filozofii. Descartes jest - według niego - "nudny i ciężki, a niewiele zeń wyciągnie korzyści człowiek, choćby arcypobieżnie z filozofią obeznany", daleko lepszym jest Jules Simon w swojej do dzieł tego mędrca napisanej przedmowie. Oprócz niego zasługuje jeszcze na uwagę Boileau. Kto by zaś chciał zostać prawdziwym filozofem, a nade wszystko oduczyć się krytykowania przed tworzeniem, niech czyta... Heinego (doprawdy Heinego). Ponad wszystkimi jednak, nawet ponad Heinem, jako najwyższe źródło mądrości stawia przedziwny autor naturę, zwłaszcza w okolicach Warszawy, po których radzi p. Chmielowskiemu z gimnazjalnym podręcznikiem logiki jak najczęściej się przechadzać dla odkrycia "prostych a głębokich prawd życia". "Jakże prześliczną mieliśmy wiosnę w tym roku" - woła p. Goraj z wyrzutem do p. Chmielowskiego, który z niej nie korzystał i może nie był ani w Bagateli, ani w Marcelinie, ani "pod Rakiem".

Jak widzimy, autor jest zwolennikiem badań na spacerze, filozofii majówkowej, nie "nudnej i ciężkiej" jak Kartezjuszowska, pozwalającej subiektowi spoczywać na zielonym trawniku, plecami lub brzuszkiem ku niebu, i za obiekt swych rozmyślań brać takie zagadnienia, jak np. to wyilustrowane przez Kostrzewskiego: co by to było, gdyby nie wynaleziono papierosów? Na te wycieczki trzeba naturalnie brać Heinego Buch der Lieder, tylko nie inne utwory, zwłaszcza nie te, w których on, smagając Menzlów i cały rój trutniów, spotwarzających go za brak patriotyzmu, za bluźnierstwa, radykalizm, nieposzanowanie tradycji i dyletantyzm naukowy, mógłby perypatetykom ze szkoły p. Goraja silnie nadpsuć humor. Da Bóg, że i następna wiosna będzie równie prześliczną, a wtedy p. Chmielowski i postępowcy będą mieli sposobność dopełnić swą wiedzę - w okolicach Warszawy.

Wobec tego, wobec pogardy dla filozofów z profesji, a zaufania do majówek; wobec użycia przeciwko "młodej partii" Heinego, który był jednym z głównych jej patronów; wobec porównania wszczętej przez nią walki z walką klasyków i romantyków, przy czym Mickiewicz pełni obowiązki obrońcy dawnych zasad, jak Baines pełni obowiązki Baina; wobec oskarżenia ,,młodych" o wzajemną adorację, o którą oni głównie obwiniali "starych" i od zaatakowania jej starcie rozpoczęli; wobec znanej, często nawet zbyt jaskrawej, niezgody pism składających "prasę młodą" i surowości w sądzeniu się wzajemnym; wobec faktu, że wszyscy jej członkowie zajęli wydatne stanowiska, począwszy od "Kuriera Warszawskiego", gdzie p. Prus śród swego otoczenia wygląda jak dąb w pokrzywach, aż do uniwersytetów, gdzie p. Ochorowicz już zajmuje katedrę, a p. Chmielowski ją zajmie; wobec miliona zniewalających rozumowań, jak np. że p. Eger musiał przed kilkunastu laty dobrze tłumaczyć, bo dziś dobrze redaguje "Ekonomistę" - wobec tego wszystkiego, czyż potrzebnym było jeszcze "śmiałe i uroczyste oświadczenie" p. Goraja, że nie należy do żadnego stronnictwa? Jakkolwiek (patrz wyżej) cenimy naiwność tego przedziwnego autora, nawet nie wyobrażamy sobie takiej partii, do której by on mógł należeć - chyba do partii... ssących, do której wszyscy jednakie z nim mamy prawo.

Niedawno "Kurier Warszawski" za przykładem jakiegoś francuskiego świstka, którego wydawca rozprzedażą krzykliwego figla chciał sobie na śniadanie zarobić, pomieścił opis mniemanego zarżnięcia Gambetty, wyjaśniwszy na końcu, że autorem tego dowcipu był nagle obłąkany reporter. Jeśli nie takiego, to w każdym razie podobnego wyjaśnienia spodziewaliśmy się na końcu artykułu Tendencyjność i krytyka. Zawiedliśmy się. "Kurier Warszawski" wziął to urąganie nowo odbitej kopiejki dukatowi - na serio. Więc istotnie jest on przekonany, że p. Goraj zarżnął Chmielowskiego zuchwałymi drwinami nawet z takich cennych prac znakomitego krytyka, jak o Kaczkowskim, Rzewuskim, Żmichowskiej i innych. Cha, cha, cha! Niechże i mnie wolno mieć najpoważniejsze przekonanie, że Chmielowski wejdzie do literatury jako zdolny pisarz, a p. Goraj tylko jako kurz na jego sandałach. P[ana] Prusa zaś uprzejmie proszę, ażeby z tegoż p. Goraja zrobił odpowiednie przysłowie dla ponownego ostrzeżenia ludu, że niebezpiecznie jest Zabłockiemu wyjeżdżać z mydłem na morze.

Pomimo to żałuję, że p. Goraj nie puścił się z Ujazdowskiego placu balonem. Żal mój wzrósłby jeszcze bardziej, gdyby ten zamaskowany pseudonimem mąż znajdował się między dwoma amatorami, którzy mieli wzlecieć w "celach naukowych", a których p. Berg tak niegrzecznie, z powodu ich ciężkości i słabości balonu, pozostawił na ziemi. Bo skoro, jak wspomnieliśmy, p. Goraj jest zwolennikiem mądrości czerpanej na wycieczkach, byłby więc niezawodnie przyniósł ze sfer górnych masę "prawd życiowych" i do szczętu zmiażdżył nimi postępowców do współki z Heinem (śpij, Harry, nie drażnij się w grobie). Jak mógł p. Berg pozbawić nas tych skarbów, nigdy nie pojmę. Śledziona nasza - według Platona organ śmiechu - tak rzadko bywa łechtaną, że zawiedziona wyprawa balonem "w celach naukowych" jest dla niej dotkliwą stratą, zwłaszcza podczas "prześlicznego" lata, będącego - według p. Goraja - najprzyjaźniejszym warunkiem nauki. "Cele naukowe!" Dwaj ludzie, którzy może nie znają zasady urządzenia barometru, poczuwszy chęć przejechania się balonem, wierzą głęboko, że zrobią to w "celach naukowych". Żadnych przygotowań do tego nie potrzeba - dość wejść w kosz pod balonem i przetrzeć sobie rękawiczką binokle, ten nieoceniony przyrząd, za pomocą którego z równym powodzeniem rozpoznajemy sen hipnotyczny, z jakim badamy ciśnienia atmosfery. Dodać winniśmy, że dwaj amatorzy, którzy mieli wznieść się balonem, byli zaopatrzeni w pistolet dla wypróbowania huku i w papierki z "Kuriera Warszawskiego" dla... obserwacji spadania ich w rozrzedzonym powietrzu - i mimo to p. Berg ich nie zabrał. A jednakże byłby się sam przekonał, że papierki, na których znajdowałaby się bodaj litera artykułu p. Goraja, nie spadłyby na ziemię z powodu swej lekkości, lecz podążyły ku górze i utworzyły nową, dotąd astronomom nie znaną konstelację, w której p. Goraj świeciłby jako gwiazda pierwszej wielkości i która widzialną będzie za lat pięćdziesiąt tylko w noc kwitnienia paproci.

Nieszczególne mieć musi wyobrażenie o naszych "celach naukowych" p. Berg, kiedy poważył się skompromitować afiszami dwu ludzi, których w ostatniej chwili bez ceremonii od balonu odsądził. Winni tu są (względem siebie) owi amatorzy, że pozwolili swe nazwiska przybijać na rogach ulic, zamiast wziąć przykład z p. Goraja, który w swym tryumfalnym pochodzie po szpaltach "Kuriera" ze skutymi postępowcami u rydwanu zasłonił się maską, ale winno także nasze niedołęstwo, które znosi brutalstwa każdego wyzyskującego publiczność Cygana. Właściciel menażerii ledwie przyjechał, zaraz zwymyślał widzów; p. Berg zrobił jeszcze lepiej. I miał rację, jeśli to jego postąpienie zwiększy tylko liczbę oklasków dla odważnego aeronauty. A p. Berg (czy tam Kulikow) jest odważnym. W Paryżu nie udałaby mu się taka jak w Warszawie sztuka z amatorami.

Powróćmy jednak do literatury, a raczej do wypędzania z niej pozytywnego diabła.

W chwili, gdy p. Goraj usiłował obedrzeć "młodą prasę" do dziesiątej skóry, maleńkiej i - zastrzeżmy z góry - godziwszej nad nią operacyjki w "Bibliotece Warszawskiej" (lipiec) dopełnił p. R. Plenkiewicz. Cokolwiek byśmy o jego pobożnych rozmyślaniach nad "pozytywną reakcją" i nad powieścią p. Marrené (January) powiedzieć mogli, przyznać musimy, że z nich wypisów bezczelności ułożyć niepodobna. Według autora "wiedza pozytywno-religijna [!] nic nie skorzystała na ustawicznych przeciw wierze podjazdach; przynajmniej w obozie pozytywnej reakcji nie widzieliśmy "Millów, Maksów Müllerów, Renanów"". Ponieważ p. Plenkiewicz przez "wiedzę pozytywno-religijną" pojmuje bezwyznaniowość, której upostaciowaniem ma być January, należy się więc z naszej strony mała do tej uwagi poprawka, mianowicie, zarówno Maks Müller, jak i Renan są zagorzałymi deistami, chociaż pierwszy miewał wykłady o religii, a drugi pisał o Chrystusie, obaj więc, gdyby się nawet byli narodzili u nas, wielkiego spustoszenia religijnego by nie dokonali. Co do powieści p. Marrené, sąd autora o niej przekonał mnie, że jeszcze schemat potępienia tego rodzaju utworów nie wykształcił swojej konsekwencji. Na str. 17 bowiem słyszymy: "...po przeczytaniu powieści [Szalona Kraszewskiego] każdy wie, co w niej chciał powiedzieć autor; tu [w Januarym] przeciwnie." Na str. 20 zaś dowiaduję się: "Tendencja występuje tu w sposób aż nadto namacalny, widoczny." Pytanie proste: jeżeli tendencja jest "aż nadto namacalną", dlaczego p. Plenkiewicz nie wie, co autorka chciała powiedzieć, albo też - dlaczego odmawia powieści wszelkiego obiektywizmu? Można by do poprzedniego dołączyć jeszcze jedno pytanie; mianowicie, jeżeli p. Marrené w swym utworze chciała dowieść, że miłość naturalna, na "doborze" oparta, spaja dość silne węzły bez pomocy religii, to dlaczegoż taką herezję drukowały "Kłosy", gdzie jest p. Pług, który przecie anielskich swych skrzydeł nad apostolstwem podobnych doktryn nigdy nie roztaczał. Boję się przypuścić, że trąd pozytywizmu zaraził najczystsze dusze, a jednakże tak się zdaje. Redakcja "Kłosów" bezwiednie uległa czarowi opowiadania p. Marrené i przez kwartał wyznawała z nią zasady nieślubnych małżeństw. Szczęściem, że późniejsza pokuta grzech ten z jej sumienia zetrze lub starła, gdyby on jednak obciążył dusze pism bezwyznaniowych, wtedy Go raj e rodziliby się bez deszczu, a i Plenkiewicz może byłby mniej wyrozumiałym. Paskudne to złe - tak smakuje, że ani się człowiek obejrzy, jak w nie wlezie. Bezwyznaniowość. związki bez błogosławieństwa kościoła i - redakcja "Kłosów"! Gdyby te wyrazy przyśniły się razem p. Lewentalowi, boję się pomyśleć, co by wtedy zaszło.

 


LIBERUM VETO