Sen tow. Szmaciaka, jadącego nocą z wieścią
o victorii pcimskiej na straszny czerwony dwór

 

 

I znowu sen. Towarzysz Szmaciak,

tym razem w zbroi, a nie w gaciach

podąża konno w mgieł tumanie

z trzema wiedźmami na spotkanie.

Tuż za nim człapie senny kuc.

Na kucu jedzie spity Buc,

wlepiając w dal baranie oko.

I tak się sennie we mgle wloką.

 

Męczy ich zgaga oraz czkanie,

gdy wtem rozlega się puchanie,

a potem słynny mrauk kocura

i mgła rzednieje szarobura,

a poprzez jej rozsnutą przędze

trzy obrzydliwe widać jędze,

jak stoją z pochyloną twarzą

nad garem, w którym blekot warzą.

Z okopconego tego gara

w górę śmierdząca bucha para,

a wiedźmy mruczą i bajdurzą;

widać, że przyszłość z pary wróżą.

Nagle, klnąc brzydko: „Psiakrew! Psiakość!

No, kurwa, przechodź ilość w jakość!”,

wrzuciły w gar cuchnące ziele —

i zapachniało PRL-em.

 

Jest to przedziwna woń nad wonie,

w której nasz kraj ojczysty tonie.

Trudno opisać ją w dwóch słowach,

bo ni komora to gazowa,

ni sracz podmiejski pełen łajna.

Woń to zupełnie nadzwyczajna,

niezwykłej destylacji produkt,

cudowne osiągnięcie Wschodu,

gdzie na ogromnych, hen, przestrzeniach

nawet i złoto w gnój się zmienia.

 

A więc buchnęła woń nad wonie.

Poczuwszy ją, parsknęły konie,

a Szmaciak nawet bąka puścił.

I oto z gara, jak z czeluści

dobywać się poczęły zjawy:

więc naprzód trup Deptały krwawy,

potem w kajdany skuty Zdzisio,

Wylizuch, łajdak z gębą lisią,

wymachujące pięścią prole,

on sam, w straszliwym tkwiący dole,

zdrajca Maczuga, Stefka zdzira,

aż wreszcie, niczym zwid wampira,

Wardęgi wyłysiały czerep

wyrzucił bezlitosny Ereb.

 

W tym miejscu jędz rozlega skrzek się:

„Do diabła kocioł całkiem wściekł się

i zamiast przyszłość przeszłość wróży!

Nuże! Wrzucajmy ząb jaszczurzy,

funt gonokoków, odwłok mendzi —

niechaj nam żwawo w przyszłość pędzi!”

 

I znów buchają kłęby pary,

a w parze kłębią się poczwary,

jakieś pokraczne, wstrętne stwory,

ni to wywłoki, ni to zmory.

Miast twarzy mają świńskie ryje

albo syczące paszcze żmije,

a ośle lub szpiclowskie uszy

wystają im spod kapeluszy —

słowem coś z Boscha i coś z Goyi.

 

W środku tych poczwar cokół stoi,

a na nim mąż orężny w zbroi,

w hełmie nakrytym, jak pokrywką,

polską wojskową rogatywką,

spogląda przez teleskop, który

zamiast wzniesiony być do góry,

tam, kędy gwiazd miriady płoną,

soczewkę w tunel ma wpuszczoną.

Wielki jest hart zbrojnego męża,

bo nieustannie wzrok wytęża,

a gdy mu szkło zachodzi mgiełką,

woła: „O, widzę, jest światełko!”

 

Tu chór czarownic się odzywa:

„Patrz, tanie, to twój główny rywal,

obecny pan na Strasznym Dworze!

Lecz da Belzebub, że go zmożesz,

bo jak wskazują piekieł znaki,

najodporniejsze są szmaciaki!”

To rzekłszy, znowu coś do gara

wrzuciły. Znów buchnęła para,

po czym zapadły straszne mroki.

Czyżby się wściekły gonokoki?

Czy może odwłok był nieświeży

albo zepsuty ząb jaszczurzy?

Bo coraz gęstsza czerń się szerzy,

a kocioł zamilkł i nie wróży.

 

 

Lecz oto nagle iskra błyska

i wielka jasność w krąg się czyni:

gdzie okiem sięgnąć, tam pustynia

i tylko Pcim jest na pustyni.

Ale nie cały. Domy, gmachy

zniknęły, jakby falą zmyte,

z całego miasta się ostały

tylko Kombinat i Komitet.

Wpatrzone w siebie groźnie, stoją

w nagłego brzasku blask spowite -

i oto nagle drgnął Kombinat

i ruszył z wolna na Komitet.

Cóż to ma znaczyć? Co się dzieje?

I Szmaciak z nerwów we śnie mdleje,

a kiedy zemdlał, to się zbudził.

Jest świt. Mknie Wołga przez bezludzie.


Janusz SZPOTAŃSKI