Caryca i zwierciadło

 

 

 

Przed lustrem wdzięczy się Caryca,

własna uroda ją zachwyca.

To gęstych brwi unosi chaszcze,

to swych podbródków sześć pogłaszcze,

to delikatnym ruchem dłoni

poprawi bujnych włosów sploty,

to w głaz swych niezgłębionej toni

zatopi wzor pełen tęsknoty,

to znów rozchyli ust pąkowie

i ticho: „Kak krasiwa!” powie.

Da, kak krasiwa i mogucza!

Zadumy ją ogarnia tucza,

bo pojąć trudno wprost, gdzie sięga

jej władza, wpływy i potęga!

Bezkresny step i Gimałaje,

wostoczne i zapadne kraje,

rozlewnyj Don i rwistyj Terek,

archipełagrów dlinnyj szereg;

jej Białe są i Czarne morza,

południa żar, polarna zorza,

którą wynalazł Łomonosow,

by oświetlała carski tron,

i w której blasku wielki Soso

milionom podejrzanych osób

zgotował zasłużony zgon.

A liczne ludy, te jej raby:

i Kazach — na umyśle słaby,

i gnuśny Rus, i Gruzin dumny,

milkliwy Żmudzin, Polak szumny,

Ormiaszka chytry, Tunguz dziki,

Bułgar i Węgier, Prus i Czech;

wyliczać by tu długo, ech —

wszystko Carycy niewolniki!

Wielkie jest carstwo Leonidy,

mimo że wciąż w nim mącą Żydy!

 

Właściwie już ideał bliski:

tak wszystkich trzyma się za pyski

w ogromnym tym Koncłagrze Mira,

że gdyby ożył Piotr Wielikij,

zdumienia wydałby okrzyki;

daże Jekatierina — zdzira

z francuska by skazała, że

„Quel diable, je suis enchantée!”

 

A jeśli ktoś zbyt głośno piśnie,

że twarda ręka zbyt go ciśnie,

gdy się zbuntuje czy rozpłacze,

to zaraz się zjawiają wracze

i za te krzyki, fochy, dąsy

biorą go na elektrowstrząsy.

 

I znów zatapia w szkle zierkała

Caryca osowiały wzrok,

bo się jej głowa skotłowała

czerez tych myśli kipiatok.

Szczęściem pod ręką stakan stoi,

z ożywczych czerpią usta zdroi

stuprocentowy blisko płyn.

Ach, jak rozgrzewa! Ach, jak pali!

Spirit, a eto znaczyt — duch.

Jeszcze króciutki wydech — chuch —

i dusza płynie już po fali

i już na wszystko naplewat'!

Ach, swołocz! Bydło! Wory! Bladzie!

Im tolko nużen knut i pałka!

Im tolko nużna tiurma!, kat!

A ja? Ja jestem liberałka,

bezumno liubliu ja Zapad!

Te ich gorody, magaziny!

Gdzie u nas pójdziesz w magazin?

Te ich ulice, limuzyny!

Niet u nas takich limuzyn!

W Pariże, w Łuksemburżskom Sadzie —

kakie dziewuszki, kakie bladzie!

A szutki kakie, kakie sztuki!

Wot zaszła tuda w restoran,

brosiła żeton w awtomat

i wot, wytrysnął zeń fontan

i czudne się rozległy zwuki!

Wot Jeuropa, wot kultura,

a u nas czto — wsio dzicz i dzicz!

Przez tysiąc lat ich batem ćwicz

i czto dumajesz, że wyćwiczysz

z toj durnoj, tupoj, tiomnoj dziczy?

 

 

Caryca szybko w dłonie klaszcze:

mgnowienno zjawia się służaszczyj —

siwy pałkownik KGB,

ruki po szwam i pierś wypręża,

wiernopoddańczy wzrok wytęża,

by zgadnąć, co władczyni chce.

„Durak, nalewaj, stakan pustyj!

Rozpylaj w krąg odiekołon,

bo wozduch tiażkij. Tiepier won!”

 

 

I znowu rubinowe usta

wchłaniają życiodajne żary.

I oto jak są zmienne gusta,

jak zmienne są nastroje caryc!

Zwężają sie szerokie głaza,

już w nich nie płonie blesk ałmaza,

tylko pogarda, złość i mrok.

„Imperialisty — szepcze — gady!

Uśmiechy ślą, a knują zdrady!

Razkryj im sierdce, otwórz duszę,

a oni w krik, że Żydków duszę!

Protestacyjne ślą bumagi,

że Jakubowski wszedł do Pragi!

Kowarnyj i mierzawyj Zapad!

Niech by się wreszcie k czortu zapadł!

A gdyby tak, kak radzi Greczko

zbombardirowat' ich troszeczko,

a potem zdiełat' im «ura!!!»?

Wot, pohulałyby Kazaki!!

Ten Greczko, czto on się tak pcha?

Kto on właściwie? Kto on taki?

Czto u mych stóp tak skuczyt on?

«Barinia — prosit — daj prikaz!»

A chytrość bijet jemu z głaz,

chce wpełznąć gad na carskij tron!”

 

 

„Nu, jeszcze jeden stakan, Zachar!

A potem czaj, konfiet i sachar.

Nic nie rozjaśnia tak jak wódka!

A żyźń eto głupaja szutka!

Kto eto skazał? Lermontow?

Obrazowanna ja głuboko!”

I intelektualne oko

zagłębia się w zwierciadła toń.

 

Caryca nowe ma widzenie,

że jest nie tylko piękna, dumna,

lecz nade wszystko dobra, umna

i nieszczasliwa jest szalenie.

Zewsząd ją otaczają płazy,

miełkije ludzie, prosto — karły,

dworaków przypochlebny tłum,

a za oczami — knują spiski!

Czużen im gornych myśli szum,

czuże im jarkie geńja błyski!

Im tolko w głowie — wodka, żopa,

a mnie się marzy wsia Jewropa!

Wy dury! wory! wy sobaki!

Znajecie, ile tam bogactwa?

Nie strwonisz go przez piaćset let

nawet takiego jak tu władztwa!

Skolko tam dworców, ermitaży,

kakije tam priekrasne kremle!

A wy — by wsio to spalić, zżarzyć,

a wy — by wsio to zrawniat' z ziemlej!

Wsio by chotieła rozjebat'

odna z drugoj głupaja swinia!

A czto to — nużna nam pustynia?

Wied' pustyń u nas oczeń mnogo!

Nam nużno kuszat', nużno brat'!

Nu, sprasziwaju was, od kogo?

Niet, niet, kowarnyj moj Andriej,

dumajesz chitryj ty kak zmiej?

Kuda chitrieje Leonida!

Niszczyć swą zdobycz — kakij smysł?

Zdzieś subtelniejszy nużen zmysł,

zdzieś tolko moj się urok przyda!

Atomnych nielzia nam kartaczy,

nam nada tolko oduraczyć!

 

 

Duraczyć — to specjalność caryc.

To jest po prostu nie do wiary,

jakie miewają tu pomysły,

jakie odnoszą tu sukcesy

i jakie łapią się umysły

na niewybredne ich karesy!

Tę trudną sztukę duraczenia

na szczyty wzniosła od niechcenia

Jekatierina Wielikaja.

Ach, jak te twarde lizał stopy

kwiat oświeconej Europy,

jak na wyścigi cała zgraja

Wolterów, Russów, Diderotów,

z poważną miną, bez wymiotów,

na cześć jej układała ody —

patronki nauk i swobody,

gdy ta dusiła twardą ręką

każdą myśl wolną, a narody

za kark chwytała tak kak koszkę

i przenosiła na wschód troszkę.

Gdy to wcielenie gumanizma

humanitarnie niesłychanie

stłumiło chłopów swych powstanie

(„wot, kak gumanno” — myśli głowa

na pal wbitego Pugaczowa),

kiedy zesłała Radiszczewa

i Polszy sjeła kawał spory,

tłum postępowców ją opiewał,

wielbiły liberalne chory.

Wot krasawica! Wot mistrzyni!

Nieważne czto, ważne kto czyni!

 

A Soso? Kakie czudne wąsy!

Pod wąsem pykał sobie z trubki,

a że się wkoło słały trupki,

czy kto powiedział na to co?

Były z powodu tego dąsy?

Chwalił go Wells i Bernard Shaw,

a daże słynny Russeł łord.

Raził jewo tot całyj mord —

te łagry, tiurmy, kaźnie? Niet!

Mołodiec Soso! Wot kokiet!

 

 

Bo nic nie wzrusza tak Zachodu,

jak szum frazesów o wolności.

Możesz pół świata zakuć w dyby,

strzelać w tył głowy, łamać kości,

ale bredź przy tym o ludzkości,

o Lepszym Jutrze, Wielkim Świcie,

a wyjdziesz na tym znakomicie!

Wot Gitler, kakoj to durak!

On się przechwalał zbrodnią swoją!

A mudriec to by zdiełał tak:

Nu czto, że gdzieś koncłagry stoją?

Nu czto, że dymią krematoria?

Taż w nich przetapia się historia,

niewoli topią się okowy,

powstaje sprawiedliwszy świat,

rodzi się typ człowieka nowy!

I czto, nie miałby wtedy on

gumannych w krąg apołogietów,

co pieliby, kak on jest miły,

a kakij kapitalizm zgniły?

Wsadzać na czapku główkę trupią,

o, Boże moj, kak eto głupio!

Na czarne — „białe” mówić nada,

bo to przemawia do Zapada;

na knuty, kaźnie i tortury —

że to gumanne manikiury!

Nada ich przekonywać mudro,

że wojna — mir, że chlew to źródło,

że okupacja — wyzwolenie,

a będą cieszyć się szalenie!

A kiedy z wolna, po troszeczku

w tej dialektyce się wyćwiczą,

to moją staną się zdobyczą —

poniał mienia, ty jołop Greczko?

 

 

Osłabła troszku od tych dum…

Ja chaczu wzmocnić się lekuchno!

Snowa to bydlę nie naliło!

Takich to tylko walić w ryło

i wot smatriet', czy równo puchną!

Zachar! Gdzie ty się podział, czort?!

Już ja ci zerwę te pagony!

W sołdaty proste pójdziesz won!

Nie widzisz, swołocz? Stakan pustyj!

Nalewaj, durny!… Jeszcze raz!

Ty chyba sowsiem nie masz głaz,

a wmiesto lic u tiebia — żopa!

No, chwatit, chwatit już, paszoł!

 

Czto to zmutiła się zierkała

tak czysta zawsze tafla szklana?

Może zbyt mocno ja chuchała,

a może ja niemnożko pjana?

Nu, wsio rawno! Czto by chotieła?…

Może tancować?… Może piać?…

Może kakie igrowe dieła?…

Niet, ja'b chatieła całowat'!

Całować, ale tak szaleńczo,

jak czynią to władczynie Wschodu,

gdy wargi pieszczą się i dręczą,

gdy pożar bucha spośród lodu,

gdy dusza duszy się powierza,

z najgłębszych tajni się spowiada,

a tutaj nagle kły wyszczerza

nienawiść dzika, podła zdrada,

gdy wśród upojnych oszołomień

trzeźwości migną błyskawice,

gdy nagle w lód się zmienia płomień,

kochanka wierna zaś — w carycę!

 

 

Da, da, prekrasno ja skazała!

W tym smysł jest i istina cała.

Bo nad upojne wszystkie trunki,

nad koka-kołę, wew-kliko,

o ileż upojniejsze są

słynne Carycy pocałunki!

Pomniu, kak prijechał w Moskwu

de Gaulle, sklierotik i starik,

i ja jewo pocełowała,

on potom prosto dostał tik,

ach, on formalno popał w trans,

on przestał bredzić o belle France

i tolko skuczał u mych stóp:

„Ach, Leonide, ty mienia lub,

dla ciebie cały Zapad broszę,

tylko mnie jeszcze całuj, proszę!”

A potom Pompidou, i Brandt,

a nawet chitryj, miełkij frant,

poet iz Polszy — Iwaszkiewicz,

gdy tolko pili ust mych miód,

wołali, że to istny cud,

kto go nie zaznał, ten nic nie wie.

 

 

Nagle goryczy kropla spada,

wypełza myśl ohydna: Sadat! —

zimny egipski pederasta,

podstępna, jadowita żmija!

Jak on się w moje wargi wpijał,

jak on udawał podniecenie,

a ruki wsadzał mi w kieszenie!

A kiedy wszystko wyjął, złodziej,

pokazał drzwi na Bliskim Wschodzie.

Ech, job jewo, płaz bez znaczenia!

Bo wszystko się na dobre zmienia

i oto nagle Tricky Dicky,

potężny władca Ameryki,

który pół świata ma u stóp,

po pocałunkach w Waszyngtonie

miłością dziką do mnie płonie

i zaraz chciałby zawrzeć ślub!

 

 

Przyjechał tu profiesor w swaty,

chotia jewrej, choroszyj parień,

czełowiek umnyj i bogatyj,

no fiksa ma na punkcie baryń.

Zachodzim w um z Podgornym Kolą

i trudno się nadziwić nam,

czto ciągnie go do naszych dam,

przecież to barachło i chłam!

Możet tam oni takie wolą?

Da, czełowiek eto zagadka!

Profiesor mówił umno, gładko

i mnie łogiczno wywiódł tak,

że dołżen dojść do skutku brak!

Bo choć zamieszki są w Senacie

o jakiś skandał w Watergacie,

że założyli gdzieś podsłuchy,

a wyszły z nich śmierdzące dmuchy

(nie tak kak u nas; ja słuszaju

dokładnie, co się dzieje w kraju),

no Dick i ichnie KGB,

FBI — znaczyt, stłumią je!

„Ach, profiesor — ja mu przerwała —

pal sześć tę waszą Amerikę!

Ty opowiadaj mi o Dickie.

Kak ja go dawno nie widziała!

Czto on diełajet, Dick moj miłyj?

Ach, mów, bo żdat' już nie mam siły!”

 

Naliwaj stakan! Po bierieg!

Nie wodka! Koniak! Extra sec!

 

Ach, Dick! Kogda tiebia ujrzała,

zabiło sierdce: wot, to on!

Ja kak diewuszka młada drżała,

a w gołowie mi krew huczała

kak samyj wielkij Kremla dzwon!

Ja skrywat' dłużej już nie stanu —

bezumno jestem zakochana

w twych głazach, ustach, blesku lic!

Na liubow' nie poradzisz nic!

Pamiętasz, kak my zapatrzeni

naprotiw siebia siuda szli,

z ułybkoj ty, ja wzniosłszy brwi?

 

Ach, Dick, dla siebia my stworzeni!

Ach, Dick, ach, miłyj moj, my dear,

 nasz budiet cełyj ziemskij mir.

Ach, Dick, nasz przyszły sławnyj brak

to jest nie tylko brak z miłości,

to jest z razsudka toże brak,

to budiet szczastie dla ludzkości!

Gdy obie zejdą się półkule,

będziemy mieć już całą pulę,

będziemy mieć już całą włast'

i każdy będzie musiał paść

przed taką parą na kolana!

Czy to Moskwa, czy to Fłorida,

czy Łondon to, czy Mozambik —

wszędzie carstwujet Leonida,

wszędzie władajet Tricky Dick!

To budziet naszej właści szlagier,

że cały świat się zmieni w łagier.

Rabotat' budut kornie raby,

skończą się strejki i rozruchy,

gdzie stąpisz, wszędzie są podsłuchy,

gdzie spojrzysz, wszędzie widzisz kraty.

Patrz, jak korzystnie świat się zmienia:

Niegry bieleją z przerażenia,

a Żydki zamykają domy,

bo przeczuwają już pogromy.

Butne dotychczas kongriesmieny

pokornie pójdą tiepier w pleny!

Egipski pedryl aż się spłaszczy,

ja budu szczała mu do paszczy

i tak szutiła: „Nu, Anwar,

wied' u was na pustynie żar,

ja tiepier' tobie go ugaszę!

Nielzia mi było dmuchać w kaszę!”

Ach, Dick, kak czudnyj budiet mir!

Wieczne wesele, wiecznyj pir!

Parady, bale i ochota!

Ja budu bezprestanno pjana

i wieczno w tobie zakochana!

 

I czy pod wpływem górnych dum

zmieszało się Carycy w głowie,

czy koniak z wódką po połowie

wywołał tam zbyt wielki szum,

czy że się już do reszty schlała,

dość, że powoli z pufa wstała,

lekuchno przy tym się zachwiała

i jakby jej się zmącił zmysł,

zaczęła robić co? — strip tease!

 

Szerokim, posuwistym gestem

odrzuca suknie swoje — won!

Powoli, dumnie i z szelestem

padają w buduaru kąt

jej halki, majtki, biustonosze —

i oto naga stoi, proszę,

tak jak stworzyła ją natura,

białego mięsa wielka góra,

którą sapiący oddech wzdyma!

Któż widok ten opisać zdoła —

Fiedin, Simonow, Szołochow?

Ach, któż w ogóle go wytrzyma?!

Caryca pręży się, przegina,

zalotnie mizdrzy się przed lustrem.

Widać, jak pycha ją rozdyma,

że jest tak strasznie pięknym bóstwem!

Pławi po prostu się w zachwycie,

to uśmiech śle, to stroi dąsy,

to nagle rusza w skoczne pląsy,

to głowę swą na ramię skłania

i spod zmrużonych powiek skrycie

się obserwując, szepce: „Łania!”

 

 

A potem Oczy czarne nuci

i o liliowym Negrze śpiewa.

Potem jej płakać się zachciewa

i chciałaby to wszystko rzucić.

Lecz tak jak przyszła, chandra — znika,

więc znowu śmieje się i fika,

a że jej jeszcze tego mało,

pyta się, patrząc w lustra głąb:

„Skażi, liubime mnie zierkało,

jest' li na świecie krasawica,

kotora ma czudniejsze ciało,

kotora ma piękniejsze lica?

Skażi, skażi, choć znam otwiet —

ty mnie na pewno powiesz «Niet!»”.

 

Lecz oto nagle — cóż się dzieje?

Zwierciadło chmurzy się, mętnieje,

to mgłą zachodzi, to się wzdyma,

zda się, że lada chwila trzaśnie,

że zmian tych wszystkich nie wytrzyma,

że się rozpryśnie, a tu właśnie

się rozpogadza tafla szklana.

No, Boże moj, kakaja zmiana!

Czto tam słuczyło się, na Boga?!

W zierkale siedzit obiezjana,

użasna, żełta kak cytryna!

Podstępne, skośnyje głaza,

a kakaja obmierzła mina!

Pomiłuj Boh, toż to nie ja!

To Frankiensztejn ili King-Kong!

A etot strasznyj, żełtyj kłąb,

co się tam za nią roi w tyle

i leziet na mnie, skąd ich tyle?!

Skażi, skażi, ach, mnie zierkało:

jest li eto ta małpa Mao,

etot kitajskij gad nad gady,

co mi obsrywa ambasady,

kotoryj chce mi odbić Dicka

i w carstwo moje chyłkiem wnika,

straszną gotując mi zagładę?

 

A w lustrze dudni groźny głos:

„Da, eto jest caryca Mao,

która piękniejsza jest od ciebie.

Na smoku wjedzie w twoje carstwo

i wsio tak w pył i proch rozjebie,

że się rozpadnie gosudarstwo!”

 

Carycy straszne: „A! A!! A!!!”

zatrzęsło tak murami Kremla,

że zda się: wali się Moskwa,

że zda się: wokół pęka ziemla!

Już w pogotowiu stoją pułki,

już nabijają się armaty.

Marszały mają blade twarze,

korytarzami biegną straże,

trzymając w rękach automaty!

Padają jedne drzwi: trach! trach!

Padają drugie, trzecie, czwarte!

Ach, wszędzie się tu czai strach,

ach, wszędzie się tu kryje zdrada!

Do buduaru wreszcie wpada

młody praporszczyk KGB.

Na ziemi wije się Caryca,

a przy tym — wstyd powiedzieć — goła!

Oburącz się za głowę trzyma

i, ach, jak ona strasznie woła,

wskazując palcem w głąb zierkała:

„Zabierzcie stąd tę żółtą małpę,

cztoby mnie ona nie skuszała!”

Lecz tafla szklana — zimna, gładka.

Już się zbrodniomyśl lęgnie w mózgu.

Praporszczyk myśli: to wariatka!

To przecież tylko kawał szkła,

a może schlałaś kak swińja?

 

Tymczasem w buduaru drzwiach

gromadzą wierni się poddani

i niczewo poniat' nie mogą.

Czyżby tak Najjaśniejszej Pani

ruski zaszkodzić mógł samogon?

Toż takij miała wielkij spust,

toż takij miała twardyj łob —

i nagle takie bieszenstwo,

i takij krik, ałarm, zajob?

 

Bo nie rozumie prosty lud

nigdy potężnej duszy władcy.

Dlatego musi świszczeć knut

i muszą dręczyć go oprawcy.

 

Gdy car prorocze ma widzenia,

zawsze je spłyci cham i łyk,

dlatego muszą być więzienia,

zsyłka i łagier, kat i stryk.

 

Dla ludu — eto wsio rawno,

czy car, czy chan jest jego katem,

bo lud to swołocz i gawno.

Batem go, batem! Batem! Batem!

 


Janusz SZPOTAŃSKI