ZAMEK KANIOWSKI

Żadna rzecz ludzka nie jest doskonałą, a co tylko ludzie wymyślą, to inni ludzie ulepszyć mogą alboli, co często bywa, zepsują. Lecz te rzeczy, co już w obyczaj weszły, częstokroć takim podlegają zawisłościom, że bez zbytecznej zarozumiałości przyganiać im nie można. Wiele jest na świecie rozmaitych narodów, a każdy z nich podlega pewnym prawom, krępującym go bez wątpienia, ale razem zabezpieczającym byt jego. W tych wszystkich prawach jest i wielki stosunek, i wielka odmienność. Stosunek w tym wszystkim, co się odnosi do wyobrażeń danych człowiekowi wprost od Boga, różnica we wszystkich względach jedynie ludzkich. Jak to bywało, mówiono o dekretach, że niektóre z nogami, to jest nabiegano, drugie z rękoma,to jest po prostu opłacone, a przecież najwięcej takich, co wedle Boga i sumienia, bo inaczej nie byłoby sprawiedliwości między ludźmi. Toż i o prawach powiedzieć możem: są między nimi takie, które oczywiście dla osobistych a chwilowych okoliczności napisanymi były, i te wylęgły się w czasach, kiedy już prawodawstwo wątlić się zaczęło, kiedy u prawodawców uczucia już z serca do głowy przenosić się zaczęły. Ale każdy naród, jeżeli zechce się opatrzyć, przekona się, że wszystkie jego starożytne prawa wedle Boga napisane były. Niewiele pokładam ufności w prawie świeżo utworzonym, ale co się dotyczy tych, co już przeszły przez probierczy kamień czasu, dla nich jestem przejęty głębokim uszanowaniem, tak dalece że chociażby i dziwacznymi się zdawały, zaraz przychodzi mi na myśl, że muszą się odnosić do jakich okoliczności, które gdyby wiadome były, przekonałyby o ich mądrości i właściwości. Prawo jest historią narodu, i taką, która zaprzeczeniu nie podpada. Jak dzieje, które mogły się wydarzyć lub nie, albo - pozwólmy, że się wydarzyły rzeczywiście - jakaż pewność, że ten, co je opowiada, zachował czystą prawdę bez nadwątlenia jej ozdobami. Czy raz bywało, że z kilku naocznych nawet świadków jednego zdarzenia każdy je po swojemu opowie: jeden wspomina o okoliczności takiej, drugi o innej, która pierwszą zbija - domyśl się wtedy, czyja prawda! Ale w prawach nie ma obłudy; z nich jak oliwa z wody na wierzch wychodzą obyczaje narodów i to jest właśnie prawdziwa historia. Wyrzucają naszemu dawnemu prawodawstwu, że nie było w nim środków wykonawczych i dość sprężystych, czym prawo równano do pajęczyny, w której mucha się wikła, a bąk ją przebija. Nie przeczę, by nie miało być coś gruntownego w tym zarzucie, ale nigdzie jeszcze nie usnuto pajęczyny na bąka, wszędzie bieda z bąkami. Każdemu narodowi można powiedzieć z ruska po polsku: Kruty, ne kruty hołowu [kręć czy nie kręć głową], neboże, ne dokażesz, żeby chudemu pachołkowi było to samo co panu. Choćbyś się pozbył wszystkich panów, wkrótce oni się znowu pokażą. Alboż co jesieni pszczoły nie wybijają swoich trutniów co do nogi, a przecież na wiosnę znowu ich pełno. W czasie Sejmu Czteroletniego my wszyscy się zapalali do tego, co się wówczas we Francji działo: jak to było pięknie równością naszą szlachecką całkowity naród obdarzyć, króla osądzić, dworaków się pozbyć, uwolnić się od wszystkich tych, co dotąd ciężyli na równości obywatelskiej - jednym słowem, wytępić szerszenie i bąki, żeby tylko zostały same muchy, na które pajęczyna prawa jest dostateczną. Śliczna myśl, a długoli ona była stateczną? Spomiędzy much niektóre powyrastały tak, że już stały się ogromniejszymi od tych bąków, które się naprzykrzyły. Wszystko się wkrótce odnowiło: i król, i dwór, i magnaci, a co wygnano wszystkimi drzwiami, oknami wróciło. To kiedy po upłynionych latach Francja przyszła do naszej Litwy, był to dla nas czas wielkich nadziei, ale który zrodził nam tylko nowe nieszczęścia, bo przeciw nam był mocarz silny i przezorny, a za nami przyjaciel nieszczery i nieroztropny. Otóż wtedy napatrzyłem się na kozery francuskie. Taki, co przed kilkunastą laty bił się za równość ziomków, tak spyszniał, że ani dostąpić do niego. Będąc członkiem komisji centralnej w Grodnie, z urzędu mego musiałem codziennie odnosić się do francuskiego gubernatora. Jak mówiono, był on kiedyś blacharzem, co mu nie krzywdę, ale zaszczyt, owszem, przynosiło, bo któż by miał mu za złe, że męstwem i zasługami do wysokich dostojeństw się wyniósł. Ale co to była za duma, co za nadętość! Obwiniają naszych magnatów, że byli wyniosłymi. Oj, wolałbym z najdumniejszym naszym magnatem rok przebyć niż godzinę z podobnym gubernatorem. Nie taję mojego wyznania: może byłoby dobrze, by żadnego nie było magnata. Zgoda! Piszę się na to i krwią własną podpiszę! Od pastucha do senatora niech wszyscy będą równi. Ale mająli być koniecznie magnaci, niechże będą przynajmniej tacy, których krew z wielkich przodków na nich się zlała. Uchowaj nas Boże od podpan-ków, od takich, co lubo teraz możni, lecz ich dziadowie w palce chuchali dla ogrzania się w zimie; bo im świeższe u nas szlachectwo, tym więcej cuchnąca duma. Alboż to nie widzimy codziennie, że ekonomskie syny dzisiaj więcej nosa do góry zadzierają niż dawniej senatorskie dzieci? Dawniej magnat był dumny, ale względem równego mu magnata; względem szlachty i sług był poufałym i braterskim. Teraz syn ekonomski czy tam wnuk, jak się dodrapie przestronnego dziedzictwa, ani patrzy na zacnego człowieka pokrzywdzonego losem; nie ma upokorzenia, którego by względem niego nie ważył się dopuścić. Ale niech no się pokaże rosyjski czy to gubernator, czy generał albo jaki i ziomek silny, potężny w służbie tego rządu, a wnet tak się przed nim uniży, tak się spłaszczy, takimi nadskakiwania-mi jego uwagę ku sobie skłoni, żeśmy o tym nigdy i wyobrażenia nie mieli. Szlachcic z zaścianka, w łatanej opończy, dla zapewnienia sobie kawałka chleba, co go nie co dzień jadł do sytości, pewnie nie tyle się płaszczył przed księciem wojewodą wileńskim, ile teraz marszałek lub prezydent przy obszernym majątku przed lada zwierzchnością obecną, żeby wypodlić sobie ćwierć łokcia wstążki. Słabe były środki wykonawcze w naszym prawodawstwie. Dajmy, że tak było rzeczywiście. Cóż stąd za wniosek? Że obywatele źli byli? Owszem, musieli być bardzo cnotliwi, kiedy prawodawcy na ich charakter jedynie się spuszczali. Bywały czyny dowodzące przemocy magnatów, ale nie myślcie, by to wszystko było prawdą, co teraz o nich mówią. Niejednemu się zdaje, że u nas były ciągłe najazdy, że magnaci nie mieli innej rozrywki, tylko batożenie szlachty, że gwałt był ciągłym stanem narodu. Czyż to wszystkiemu wierzyć, co ludzie mówią? W całej Wielkopolsce ani słychu nie było o najazdach, toż samo w Małopolsce; na naszej Litwie przez całe moje życie trzy były tylko wypadki, że pan szlachcica najechawszy ukrzywdził. Nasz książę napadł był w karczmie na pana Zaremby i jego skrzywdził; JW. Tyzenhauz, podskarbi wielki litewski, panu Turowi przez jedne noc wszystkich poddanych na swoje grunta przeniósł i tak chałupy i dwór sprzątnął, że gdzie była wieś, zostało same orne pole. Był głośny proceder między JW. Żabą, wojewodą połockim, a panem Hutorowiczem, osiadłym szlachcicem, którego tenże JW. Żaba pięć lat więził okutego w piwnicy, że aż po pas broda mu urosła. Otóż i wszystkie gwałty litewskie przez lat dwadzieścia! A jeśli szlachta między sobą się powadziła i przyszło do uczynków, toć to już nie prepotencja; na całym świecie ludzie siebie krzywdzą - i na to jest prawo. A kto by tam urzęda stanowił, gdyby ludzie żyli jak anieli? A i te czynności, o których nadmieniłem, na sucho nie uszły. Nasz książę pięćdziesiąt tysięcy musiał bezwarunkowie zapłacić panu Zarembie, a taki dwanaście niedziel wieży personaliter [osobiście] wysiedział w Nowogródku. Z panem Tyzenhauzem gorzej by się stało, gdyby go nie był zakwitował z procederu pan Tur, wziąwszy za to kamienicę na Antokolu i ustępstwo starostwa sutorowickiego, na co JW. podskarbi przywilej panu Turowi od króla wyrobił. A na JW. Żaby wypadł dekret grodzki, w którym rozdział 11, artykuł XXVIII Statutu Litewskiego z całym rygorem do niego zastosowany został. To ledwo wyłamał się z niego w trybunale, sowicie wprzód zagodziwszy pana Hutorowicza, by mu w tym wyroku nie przeszkadzał. Sprawa więcej dwóchkroć go kosztowała, chociaż i strona powodowa była zaspokojoną, i sam książę wojewoda wileński zjechał na trybunał, by za przyjacielem forsować. O żadnej innej prepotencji magnata względem szlachcica nie słyszałem, a pewnie po aktach ciągle szperając a z ludźmi obcując, nic takiego przede mną by się nie utaiło. Ukraina była jedyną częścią Rzeczypospolitej, w której podobne bezprawia nie były rzadkie. Tam było kilku panów możnych, a szlachty nadto mała liczba, by im jakąś przeciwwagę położyć. Nawet w tej małej liczbie szlachty osiadłej na Ukrainie ledwo dziesiąty był prawdziwym szlachcicem, reszta z poddanych dworskich, co ich panowie z Wielkopolski i z Krakowskiego lub z Podlasia wywieźli, którzy po polsku mówiąc a w usługach pańskich jakiegoś grosza nazbierawszy, przyszli powoli do roli dziedzicznej czy zastawnej i tak wdarli się cichaczem do szlachectwa, nim go sobie i potomkom zabezpieczyli korzystając z pozwolenia danego królowi konstytucją 1766 roku, która to konstytucja, samowolnie rozciągnięta nad jej wyraźne brzmienie, niemało pieniędzy ukraińskich do kasy króla Stanisława przywabiła.

Komuż nie znany pan Potocki, starosta kaniowski, na którego rachunek nakarbowano wszystkie gwałty, jakie przez półtorasta lat może robiły się na Rusi, a bez wątpienia, że i on sam niemało ich napłatał. Ale i on pod pewnym względem służy za dowód, że była u nas sprawiedliwość. Wszak ci on żadnego szlachcica nie zabił, tylko gęsto sypał plagi na tych, do których coś upatrzył, co nie było trudno, bo był chimeryk Przecie miliony miał po rodzicach, posiadał starostwa intratne, grosza na przepych nie marnował, owszem, był wielkim gospodarzem. Żadnemu panu trzy wsi nie przynosiły tyle, ile mu jedna; a po śmierci, nie wiem, czy dwakroć sto tysięcy na jego synowca spadło. Ile bowiem batogów sypnął był jedną ręką, tyle potem tysięcy drugą na zagojenie pierwszych dawał. A wieleż to na Ukrainie liberbaronów na dziedzictwo wyszło z łaski jego batogów? To tu razu jednego powiedział pewnemu szlachcicowi, co mu naprzykrzał się w karczmie: Ne ma hroszy, ne budu byty." [Nie ma pieniędzy, nie będę bił.]

Wszyscy słyszeli o staroście kaniowskim, a ja byłem mu osobiście znany, nawet miałem z nim interes, z którego powodu cały tydzień służyłem mu w Kaniowie - i mogę się pochwalić, że najmniejszej przykrości z jego strony nie doświadczyłem. Owszem, tyle okazał się dla mnie łaskawym i łatwym w interesie, że daj Boże moim wnukom każdy ich interes podobnie kończyć. A moja bytność w Kaniowie nastąpiła z następnego powodu.

Książę Wiśniowiecki, hetman wielki litewski, którego córka jedynaczka była matką naszego księcia, miał starostwo kaniowskie, nadane jeszcze od króla Augusta starego. Tam, jako zwyczajnie wtedy na Ukrainie, zastał same pustki. Ale w przeciągu swojego władania wymurował zamek, wystawił folwarków, młynów i zabudowań co niemiara, o co po jego śmierci sukcesorowie poszukiwali swojej należytości w Rzeczypospolitej, że kiedy później to starostwo dostało się panu Potockiemu, on wziął na siebie obowiązek zaspokojenia księżnę Radziwiłłowę. Za wstawieniem się przyjaciół interes został ukończonym. Jeszcze księciu wojewodzie wileńskiemu residuitatis [pozostałości] zostawało u pana kaniowskiego czternaście tysięcy, które się zawiodły z powodu zamieszek krajowych od śmierci Augusta III. Książę pan, wróciwszy do Ołyki z Lublina po ukończonym interesie z książętami Lubomirski-mi, przypomniał sobie, że mu jeszcze coś należy od starosty kaniowskiego, a chcąc mi łaskę wyświadczyć za moje usługi, darem darując, odstąpił mnie tych czternastu tysięcy, dodając:

- Panie kochanku! Waszeć teraz na Rusi, rusza jże sobie do Kaniowa po pieniądze, abyś z gołymi rękoma nie pokazywał się żonce, której od waści kłamać się będę.

Padłem do nóg mojemu JO. panu. Czternaście tysięcy wtedy był piękny grosz, a nawet i teraz, kto by ich na drodze nalazł, nie szczędziłby rąk swoich do ich podniesienia. Ale jak zaczęli mi ludzie mówić o dziwactwach pana starosty, że zamiast monety srebrnej nietrudno w Kaniowie o rzemienną, niemałom się nafrasował, lecz powiedziałem sobie:

- Naprzód, panie Sewerynie! Czyż już dla wilka nie iść do lasu, choć skóra w strachu? Ojciec dzieciom czternaście tysięcy dla strachu nie opuści, chybaby już oczu nie pokazać między ludźmi.

Postanowiłem tedy, odebrawszy list od księcia pana do pana starosty, nazajutrz puścić się w podróż. Pan Bartłomiej Chodźko napierał się być moim towarzyszem, ale mnie na to nie namówił, bym szedł z żarem do prochowni. Cały wieczór na pokojach miną nadrabiałem, ale w sercu była wielka niespokojność, tak że przed wyjazdem na intencją pomyślnej podróży opatrzyłem się Przenajświętszym Sakramentem w kolegiacie ołyckiej i uczyniłem ślub, że po odtrąceniu wszelkich wydatków z całej kwoty, co ją odbiorę, opłacę dziesięcinę w połowie kolegiacie, a w poło-wie siostrom miłosierdzia w Nowogródku. A lubom wiedział, że pan starosta wówczas znajdował się w Kaniowie, puściłem się jednak ku Podolu, a to żeby przypomnieć się JW. Potockiemu, podczaszemu litewskiemu, u którego kilkakrotnie byłem na ordynansie w czasie konfederacji barskiej. Ba, omal że nie zabrał mnie wtedy z sobą do Stambułu, co mi się bardzo podobało, bo który młodzian nierad jak najwięcej świata przebiec. Ale wola Pana Boga była, bym swoim w kraju służył, bom tak na malignę zapadł był, że JW. podczaszy beze mnie wyjechał. Lecz mogłem sobie pochlebiać, że jakiś wstęp mam do jego osoby.

Pojechałem więc do Morafy, raz dla złożenia czołobitności ziomkom poświęconemu panu, po wtóre, że on zasługami swoimi mógł być uważanym za głowę domu Potockich; chciałem się więc ubezpieczyć w Kaniowie jego listem do pana starosty. Jakoż chociaż tuzin lat i więcej minęło, jak mnie widział ostatni raz pan podczaszy, od razu mnie poznał, nazwał mnie po chrzestnym imieniu i tak łaskawie mnie przyjął, że padłem mu do nóg, łzami się zalawszy. Z wielką czułością wypytywał mnie o JO. księciu, moim panu, i o innych magnatach litewskich, z którymi miał przyjaźń, a których od dawna nie widział, bo od sejmu podziałowego zamknął się był w Morafie i zajmował się gospodarstwem, usunąwszy się od życia publicznego, w którym wedle jego przekonania nie godziło mu się być czynnym. I tyle okazał się dla mnie łaskawym, że chociaż zostawał w obojętności względem pana starosty kaniowskiego, z powodu iż ten świeżo kazał był powiesić Żyda z Morafy nie odniósłszy się do niego - jednak własną ręką napisał za mną list instancjonalny, co mi go przed wyjazdem wręczył JPan Wirski, marszałek jego dworu, a niegdyś jak ja konfederat barski. Pan Wirski przyjął mnie był na swoją kwaterę i przez dwie doby, com przebył w Morafie, miałem u niego wszelką wygodę. Nie był mu tedy tajny mój interes z panem starostą, a że go znał dobrze i sam bywał nieraz świadkiem jego dziwactw, różne dał mi informacje o trybie życia, jakie on przybrał. Szczególnie mnie radził, bym nie ważył się kołami zajeżdżać przed jego zamek, ale konno przybyć, gdyż pan starosta zaraz się kwasi na szlachcica, co nie będąc chorym ani zgrzybiałym, pozwala sobie podobnych zniewieściałości. Utrzymywał albowiem, że w Polsce temu tylko pojazd godziwy, kto ma krzesło w senacie lub trybunale albo miejsce na ławach poselskich - dając z siebie przykład, że będąc tylko starostą, podróże, chociażby najdłuższe, wierzchem odbywał. Tak więc, listami, radami, a najwięcej ufnością w Bogu opatrzony, puściłem się do Kaniowa dnia 4 sierpnia, w wigilią Najświętszej Panny Śnieżnej. Nie omieszkałem kupić po drodze w Niemirowie terlicę kozacką z całym moderunkiem, a miałem w lejcu klacz skarogniadą, która w potrzebie niezgorzej pod siodłem chodziła - i szczęśliwie po czterech dniach podróży, już po zachodzie słońca, zajechałem do żydowskiego domostwa na przedmieściu kaniowskim. A nazajutrz raniuteńko wysłuchałem mszy świętej u ojców bazylianów. Do południa nachodziwszy się po mieście i namedytowawszy kazałem chłopcu klacz okulbaczyć i w imię boskie ruszyłem na niej wprost do zamku. Przed bramą spostrzegłem trzy słupy z uszami żelaznymi do zawiązywania przy nich koni. O, tu pan Wirski zapomniał mnie oświecić, że ja samym instynktem tylko uniknąłem napaści. Jeden słup był karmazynowy, drugi biały, a trzeci czarny; przy pierwszym uwiązałem klacz i dobrze mi się udało, bo jakem się później dowiedział, ten słup był dla szlachty, drugi dla chłopów, trzeci dla Żydów; a jak kto wybierze słup niewłaściwy swojemu stanowi, a pan starosta to spostrzeże, temu już bieda, zwłaszcza jeżeli podochocony. Że to była sobota, pan starosta ten dzień suszył i żadnego mocnego napoju nie używał, o czym się dowiedziałem u bazylianów, więc miałem dobrą nadzieję o pierwszym spotkaniu, a wziąłem na siebie mundur albeński, do którego noszenia świeżo byłem upoważniony. Uwiązawszy tedy kobylinę u szlacheckiego słupa, poszedłem na dziedziniec, gdzie zastałem wychodzących z kaplicy zamkowej i rozpierzchających się po dziedzińcu dworzan i sług kaniowskich; kilku zostało tylko przed kaplicą, z czapkami pod pachą, a jeden miał głowę nakrytą, którego po tym samym można było poznać, że to był sam pan starosta. Chociaż wzrostu nikłego, a chudy i ogorzały jak Cygan, było coś odznaczającego się w jego obliczu, coś okazującego, że był nawykłym do dawania rozkazów, a jeszcze więcej do tego, by je natychmiast spełniano. Z dworzan otaczających go żadnego nie było, co by go przynajmniej głową nie przenosił, a szczególnie jeden, bliżej jego stojący (do którego właśnie w tej chwili przemawiał i można było zaraz poznać, iż się zaszczyca ściślejszą poufałością pana), był i ogromnej tuszy, i olbrzymiego wzrostu. Przecię, gdyby nawet pan starosta wraz, z nimi miał głowę odkrytą, anibym się wahał domyślić, że on nad nimi wszystkimi panuje. Poznać pana po cholewach. Jego czupryna czarna i kędzierzawa, u spodu podgolona, długim spadała kudłem niżej prawego ucha, więcej z kozacka niż z polska. Małe oczy, czarne, błyszczały jakby jaszczurcze w twarzy, po której kilka szramów świadczyło, że w burdach swoich własnego łba nie szczędził, a najgłębsza kresa, co mu lewy policzek na dwie części ledwo nie równe przedzielała. Jakem się później dowiedział, była pamiątką tego najpoufalszego dworzanina, z którym rozmawiał, a który tym, iż go przemógł, zaskarbił sobie szczególne pańskie względy. Wszyscy dworzanie byli odziani porządnie, nawet nie bez jakiegoś przepychu. Ale on sam miał na żupanie płótno domowej roboty, spod którego wyglądały karmazynowe hajdawery, długą kurtkę granatową z potrzebami, a żupan był opasany rzemiennym łykiem, przy którym wisiała ogromna szablica. Właśnie zapalał mu lulkę kozaczek, mający za pasem nahaj w srebrną skuwkę oprawny. Zbliżyłem się ku niemu i nisko skłoniwszy się, zabierałem się do opowiedzenia siebie, ale jak utkwił we mnie wzrok swój, zmierzywszy mnie wprzód od głowy do pięty, zmięszał mnie zrazu tak, że zapomniałem języka w gębie. Zaraz wszelako przyszedłem do siebie, jak się odezwał pan starosta:

- Co to waszeć, jak widzę, albeńczyk; a co nam z Litwy przynosisz? Odpowiedziałem śmiało:

- Mam listy do JWPana, które dadzą mi wstęp do mówienia o interesie - i dobywszy z zanadrza list z Morafy złożyłem go w jego ręce. Ale ledwom wspomniał Morafę, nadstawił marsa.

- To znowu wymówki za Żyda, co go w Kaniowie powiesili; pan podczaszy za Żydem się ujmuje jakby za rodzonym bratem, aż albeńczyka na mnie sprowadził. A wiesz, że to Kaniów? Jeśli z Morafy przyjeżdżasz, to musisz wiedzieć, że Boćki do pana podczaszego należą i że ja stamtąd co roku kilkadziesiąt nahajów sprowadzam. -Tu wziąwszy nahaj od kozaka: - Widzisz waszeć timor Domini alias [bojażń Pana, czyli] pióro. Ja miewam we zwyczaju, że na listy z wymówkami odpisuję nim na skórze tych, co mi je oddają.

Tu się obruszyłem, jakby nie było, a nadto dobrym się czułem szlachcicem, bym dał sobie mówić o batogach.

- JW. starosto! - powiedziałem śmiało - może na Ukrainie we zwyczaju nahaj za pióro, a skórę szlachecką za papier uważać. Ja jestem dworzaninem księcia wojewody wileńskiego, od niego w swoim interesie przyjeżdżam, o czym list od JO. mojego pana przekona. O żadnym Żydzie morafowskim nie wiem, tylko JW. podczaszego o list instancjonalny prosiłem do JW. pana i dostałem go, bo mnie znał JW. podczaszy, kiedyśmy razem nie nahajem ze szlachtą, ale szablą z wrogiem wojowali. Ja jestem litewskim szlachcicem, a do tego albeńczykiem, i mam przy sobie pałasz, który moją skórę przegrodzi od batogów. A jeżeli mnie liczbą rozsiekacie, znajdą się koledzy moi, którzy choćby w zamku kaniowskim, po mojej śmierci nawet, odszukają mojej krzywdy.

Wypogodził oblicze swoje pan starosta, a obróciwszy się do poufałego dworzanina:

- Oto nawiżenny Łytwak, czorta by nałykaw. Widzę, żeś prawdziwy albeńczyk, panie bracie. Samopas gotoweś mnie najechać w moim zamku. Mospane Łopuski! proczytaj no, czoho choczet wid  nas pan podczaszy.

Odczytał głośno ogromny dworzanin list pana podczaszego, w którym żadnych nie było wymówek, tylko za mną instancja w nader chlubnych o mnie wyrazach, którychem się ani spodziewał, anim na nie zasłużył.

- Dobre, bratku, dobre, pomyrim sia; na szczo nam z soboju wojowaty! - i podał mi rękę, którą z uszanowaniem pocałowałem. - Dawaj no teper piśmo księcia Radziwiłła.

List był krótki, w którym mój książę prosił o łaskawe przyjęcie swego sługi. Pan starosta z przymileniem powiedział:

- Proszę, panie bracie, rozgośćcie się w moim domu. Nie puszczę waszeci od siebie, pokąd tydzień nie upłynie. Dziś sobota, wodu piju jak sełczyn [kaczor], ale jutro upijem się z sobą, bo ty dobra detyna i zuch, a do tego sługa (tu zdjął czapkę) JO. księcia wojewody wileńskiego. To pan nad pany! koły ty jeho dworanin, to ty ne hirszy za mene; ja by sam u niego służył. Na to pan Łopuski:

- A jużci tego nie pozwolim! Tamto litewski pan, a pan nasz pan; nam, szlachcie, służyć, a wam, równym sobie panom, panować.

- Pokiń, pokiń, pane Łopuski; daleko kuciomu do zajcia. Kołyb ja wsich moich ludę j i Żydów z ich żynkami i det'mi w kuczu  nahromadyw, i połowyny ne bułoby toho, szczo on towko maje w swojej milicji. A szczo za dwir jeho! Marszałek bilszy  pan za mene. Wiesz waszeć, mospanie Soplico, że przed kilkunastą laty całe półrocze przesiedziałem u waszego pana w Nieświeżu! Widzisz tę kresę, co ją mam na łbie? To pamiątka po panu Ignacym Wołodkowiczu. O, se buw  mołodec i z rodu  takoho ne baczyw! Bywało, sablu jak sykiru rubaje, aż triski litajut. Powadziłem się był z panem Józefem Rejtanem i dwa palce jemu odrąbałem, a pan Wołodkowicz ujął się za nim: "Ano ze mną, mospanie kaniowski!" "Dobre - każu - poborim sia". Ale jak dał meni po holowi, wsi nebesne zwizdy  mohbym porachowaty. To my pisle toho  tak sia polubyły, szczo bez sibja żyty ne mohły. Oj, kołyb ja buw tohda w Nowohrodku, jak jemu konczyna pryhodyła, sej proklaty pip  anyb jeho łyznuw. Szczoż robyty! Ja za nym płakał jak detyna, szest nidył  pyw diń i noczu, a smutku ne moh zabuty. A waścin książę oto ale pan! W koronie tylko podpanki, ne ma z kim żyty! Mospanie Soplico, przepraszam, żem waszeci zrazu źle przyjął; ale jakeś mnie oddał list pana podczaszego, anim się mógł spodziewać, że i od waszego księcia mnie drugi przynosisz. Myślałem, że znowu mnie łaje, bo gniewa się na mnie podczaszy, a sam osądź, czy ma słuszność. Kiedy wasz książę przed nieprzyjacielem uchodził Podolem na Wołoszczyznę, ja w Buczaczu zacząłem zbierać szlachtę i Kozaków. Już było wszystko gotowym do boju. A Żyd, cerulik, sobacza wira, który miał przystęp do mnie, o każdym moim kroku donosił generałowi Zagrajskiemu, który stał z komendą w Płoskirowie. Ja o niczym nie wiem, aż tu nyszczeńkom  pryszły wrahi  do Buczacza, mene uchopyły, potaszczyły do Kijowa i trymały zapertaho, póki ne było uże po wsim. To za teje, jak wpade w moje ruki jaki Żyd, ne pytaju sia, zwydki, a woddaju za swoje. Jakiś Żyd pokazał się w Kaniowie na Mikołę i zaczął moich chłopów w kupki ogrywać, a czort wiedział, że on z Morafy. Ja na niego magdeburgię sprowadził i Żyda powiesili. Wielkie święto! A pan podczaszy do mnie z wymówkami. Ja sześć bryk kazałem naładować Żydami śniatyńskimi i buczackimi i te wszystkie bryki przewrócić na dziedzińcu morafskiego zamku. Za jednego Żyda widdaju  bilsze sto, a odczepy sia! A pan podczaszy jeszcze gorzej się rozgniewał i taki wypalił do mnie list, że kołyb to ne buw Potocki jak i ja, tob ja jemu... Ale pokińmo o tym. Pane Łopuski, szczoby pan Soplica u nas wsiu maw wyhodu! Bo to Radziwiłłowska czeladka. A teraz, panie bracie, powiedz no, w jakim interesie do mnie przyjechałeś.

- Niech się nacieszę jeszcze JW. panem, o interesie będzie pora mówić; jak się rozgoszczę, to o wszystkim objaśnię. Dziś sobota, pan zwykłeś dziś suszyć i mnie, sługę swojego, na zbawienną drogę naprowadzisz; przy kielichu jutro gładziej pójdzie, a tylko panny o wodzie rozprawiają.

- Prawdziwy albeńczyk: i zuch, i mądry. Kołyb ta subota swytsze minuła, szczoby z Łytwakom pobawyty sia. W Nieświeżu tęgo piją. Albo ja tam pół roku nie siedział? Jak się też powodzi panu Leonowi Borowskiemu?

- Zdrów, panie! Zawsze wesoły i w łaskach u JO. mojego pana.

- Albo on tego nie wart? Se hołowa!  Jemu kanclerom buty. A jak pyje! Ja na neho z desiat' raz porywawsia - ne można buło rady daty; tak mene, buwało, położyt, szczo ny ruku, ny nohu pidniaty  ne mohu, a pan Leon tylko się śmieje i mówi: "Śpij, niebożę, śpij" - i szuka świeżego, żeby z nim dopić; co to, mospanie, pół garnca wina duszkiem w żywot wleje, ani oddechne. Kołyb on do Kaniowa pryjechaw, toby ja jewo jak korola pryniaw. Mospanie Soplico, z najsławniejszym próbowałem się; pijało się ze Świejkowskim, podstolim wołyńskim, i z Janikowskim, co to ma przysłowie quinque  diabłów, i z Branickim, kiedy jeszcze był łowczym koronnym, i z Łahodowskim, co kielichem całą Wielkopolską rządzi: wsio drań pry Borowskim. I książę wojewoda wileński dobrze pije, ale daleko mu do niego. Na całej Koronie i Litwie jeden tylko Konarzewski, co obok niego stanąć może - oj, se mołody czołowik, ale krepi także - a prócz Konarzewskiego, jak świat szeroki, nie ma równego Borowskiemu. To, mospanie, kiedy pan Ignacy mnie nakiereszował, doktor nadworny księcia pana obwiązał mi głowę, krew puścił i wymógł na mnie, żem się na Najświętszą Pannę zaklął, iż póki mnie nie pozwoli, wodę tylko pić będę i nie wyjdę z kwatery. Tęskno mi było w ciupie, modlił się człowiek, modlił, aż się przemodlił. Przyjaciele i sam książę pan z łaski swojej mnie nawiedzali. A ja im mówię: "Dla miłości Pana Boga, bawcie się u mnie; choć mi pić nie wolno, niech przynajmniej się napatrzę, jak drudzy piją." A książę pan zaraz posłał po Borowskiego, bo bez niego zabawa nic warta. A mnie przyszedł koncept do głowy: "Panowie! - odezwałem się. - Doktor każe mnie pić wody jak najwięcej; zafarbujcie mnie wodę, oszukamy pana Leona, będzie potem śmiech, że będąc słabym, przepiłem go." Na to książę wojewoda:

"Dobrze, panie kochanku; ale czy doktor pozwoli waści tyle wody nażłopać?" Właśnie doktor był przy tym, doktor Morysson, który jak wiesz, nie był od kielicha. "I owszem - odezwał się - niech pan starosta zdrów pije wodę, ile jej się wleje, a ja sam zajmę się jej zafarbowaniem." Jak przyszedł pan Leon, wszystko było na pogotowiu i zabawa się zaczęła. Piwni czy wszystkim nalewał wina, a mnie wodę. Gładko szło. Już wszyscy byli podochoceni, tylko pan Leon zawsze świeży do kielicha. A ja piję wodę a piję, ledwo trzcina w brzuchu nie wyrosła; nareszcie takem się odął, że ani sposobu wytrzymać. Patrzę na Moryssona i oczami modlę się do niego, by mi pozwolił aby jeden kielich wina wypróżnić, bo dalej pęknę. Domyślił się doktor, czego chcę, i wyszedłszy zrobił porządek, by mi prawdziwego wina przynieśli. Ale jak mi go nalano w kielich, a ja go do ust przybliżył, pan Leon mnie za rękę: "Nie uchodzi drwić z ludzi, panie starosto; czymś zaczął, tym kończ." Domyślił się jucha. Ja w prośby! Spuścił mnie od dalszego picia wody, ale wina pić nie pozwolił ani kropelki. "Nie porywaj się z wodą na wino, śpij teraz i swoję wodę wypoć, a jak doktor da ci indult, służę na gołe łby, bez tych figlów studenckich." Wszystkim śmiech, a mnie wstyd, ale odtąd nigdym głowy przed panem Leonem nie nakrywał.

Po tej gadce przybliżyli się do pana starosty jego kapelani, których miał dwóch: dominikana i bazyliana. Nawet szczególnie ruski obrządek miłował. A ja, by się nie naprzykrzyć, poszedłem sobie z panem Łopuskim, który mnie odprowadził do naznaczonej mi kwatery i kobyłę kazał wziąć na obrok pański, a wózek zostawiłem z chłopcem na gospodzie, bo taki nie dowierzałem panu staroście, by nie była jakaś napaść, jak się dowie, że pozwalam sobie wózka. Roztasowałem moje mizerie na kwaterze, ale niedługo w niej siedziałem, bo dano mi znać, że pan starosta każe sobie służyć na obiad. Na tym obiedzie i wstawszy od stołu, ciągle był zajęty mną, chudym pachołkiem, wszystko mię wypytywał o znajomych mu Litwinach i nie było mowy, tylko o życiu nieświeskim. I było tego dobrego do wieczora, który się jednak bez burzy nie obszedł. Bo woźny, trzy pozwy położywszy na ekonomii - a któremu już kilkakrotnie udało się ujść z Kaniowa bez szwanku, gdyż gęste pozwy sypały się na pana starostę - jakoś nie wywinął się i wpadł w ręce Kozaków, którzy mu relacje gotowe wytrzęśli. Biedny woźny sto nahajów dostał, a nie dwieście wedle obyczaju kaniowskiego, bo na jego szczęście to było w sobotę, a na cześć Najświętszej Panny w dniu tym pan starosta zawsze pół kary odpuszczał. Można było uważać, że przy końcu dnia JW. gospodarzowi bardzo się ta sobota przykrzyła i że niecierpliwie wyglądał niedzieli, by co prędzej popieścić się z kielichem. Zakończył nareszcie sobotę, ale w taki sposób, że nawet zakonnicy jego otaczający mogli być wielce zbudowani. Bo i koronki odmówił, i godzinki Niepokalanego Poczęcia śpiewał, i to z całym dworem, a tak gorliwie, że sto rózeg kazał dać jednemu ze swych paziów za to, że ziewnął podczas jednej antyfony. A jakeśmy się porozchodzili do wczasu, ledwom mógł zasnąć na kwaterze, bo aż do północy wszystkie dzwony kaniowskie kołysały się na cześć Najświętszej Panny in gratiam  soboty. W panu staroście była wielka mieszanina pobożności i chimer.

Nazajutrz, jako w niedzielę, za przykładem pana goście, dwór, czeladź i poddaństwo, jak się zebrało w kościele na jutrznią , to dopiero aż po sumie z niego wyszli, a wszystko się modliło gorąco. Dałby pan starosta temu, co by w prawo i lewo okiem rzucał, bo chociaż sam modlił się z wielką skruchą, ciągle klęcząc, co chwil kilka patrzał, czy wszyscy obchodzą się przyzwoicie. Obaj kapelani kazali, jeden po polsku, drugi po rusku; jedli oni chleb pański, ale dlatego nie oszczędzali pana starosty: pełno było w kazaniu dla niego nie wątróbek, jak to ludzie mówią, ale głogów i cierni. Jeszcze dominikan jakoś z daleka mu przymawiał; ale bazylian po prostu siepał, bez ogródki piorunował naprzeciw pijaństwu, popędliwości, nieludzkiemu obejściu się z podwładnymi, tak że choć nazwiska nie wymieniał, właśnie jakby palcem go wytykał. Pan starosta, jakby nie o nim, tylko głową kiwa, oczy mrużąc, do Sanctissimum obrócony, i w piersi się bije kułakiem. Może komu z tego był śmiech, ale ja się budowałem i wielkie powziąłem uszanowanie dla pana starosty za to, że tak poczciwie wierzył. A czemu, powie kto, nie tak dobrze czynił, jak dobrze wierzył? To źle bez wątpienia, ale gdyby taka wiara była jak uczynki, to byłoby jeszcze gorzej. Co złego, temu przyganiajmy; lecz czemu nie pochwalić, co jest dobrego?

Po nabożeństwie była sesja ekonomiczna, na której sam starosta, jak zwykle, zasiadał; o wszystkim wiedział, nic bez jego rozkazów się nie robiło. To był zawołany gospodarz, a nie tylko dyspozytorowie nagromadzili się, ale i ciwunowie, których tam przysiężnymi zowią, a każdego wysłuchał i badał, tym łatwiej, że po ukraińsku mówił jak diak. A Kozacy z nahajem stali przed oknami kancelarii, gotowi sypać plagi na znak pański. Jakoż nie obeszło się bez kilku egzekucji. Strach się malował po twarzach wszystkich oficjalistów. Jedna spomiędzy wielu egzekucji dnia tego, chociaż boląca, nieco mnie rozśmieszyła. Przed kilką tygodniami pan starosta był przedał certum quantum [pewną ilość] pszenicy filiponom kaniowskim. Otóż w jednym folwarku dyspozytor, zniósłszy się z przysiężnym, kilkanaście korcy czelnej pszenicy w poślad wmieszał i sobie zabrał w moc ordynarii; bo że w tym roku jarzyna chybiła w Kaniowszczyźnie, poślad pszenny w miejscu owsa przyjmowali ordynariusze. Ale pan starosta, co wszystkiego zawsze doszperał przez swoich Kozaków, po nitce dobrał się do kłębka; rozgniewał się tedy okropnie i krzyknął na Kozaków, by położyli dyspozytora. Ale ten zaczął się wymawiać swoim szlachectwem, że nie jest on z takich, co ich najwięcej na Ukrainie i Wołyniu, co to tylko szlachcic alias, ale że on jeszcze z dziada i pradziada ma zasługi w domu Potockich. A trzeba wiedzieć, że pan starosta zawsze miał wzgląd na szlachectwo, o którego rzetelności był przekonany. Zaraz się opamiętał:

- Otoś mnie zagadł! Prawda, synu, prawda, tyś szlachcic, twój ojciec był towarzyszem w mojej chorągwi. Byty ne budu; ale koły ty szlachtycz, na szczo kradesz! A taki nezabud  budesz maty.

Kazał położyć dyspozytora, a na nim przysiężnego i temu dwieście nahajów odliczono, tak że szlachcic służył chłopowi za ławę. A jak oba wstali, przysiężnemu powiedział:

- Pamiętaj, sobaczy synu, szczoby z ekonomom ne zmawlaty sia na szkodu pańsku; szlachtycz sia wykpyt, a tobi bude bida. Teperki  pokłony sia ekonomowi i podiakuj jemu, szczo on pozwoływ tobi na nym leżaty.

A waćpana, panie szlachcicu, proszę dziś do siebie z innymi na obiad.

Było tam jeszcze rozmaitych kawałków, ale Bóg świadek, że w tym wszystkim było silne wyobrażenie sprawiedliwości. Sesja ekonomiczna skończyła się przed samym obiadem. Wszyscyśmy poszli do stołu za panem starostą. Co było na sesji, to było, ale po niej każdego uprzejmie zaprosił, tak że kilkadziesiąt osób siedziało za stołem. Mnie niedaleko siebie posadził. Piwniczy nam wino nalewał, a na szarym końcu stał miód w dzbankach na stole, ale tak obficie, że każdy mógł się opić jak bąk. Jakoż uważałem, że nikt tam swojego gardła nie oszczędzał. A pan starosta po sztuce mięsa już rozpoczął zdrowia kolejnym kielichem. Pierwsze zdrowie było mojego pana, JO. księcia wojewody wileńskiego, po którego spełnieniu za danym hasłem wszystkie armaty kaniowskie huknęły; a inne zdrowia spełniano, ale bez wiwatów. Wszystkich mu znanych Litwinów pił zdrowie i kazał mi za powrotem moim ich uwadomić, jak zachowuje ich pamięć, a szczególnie, by księciu wojewodzie oświadczyć, że nigdy w nim nie przelanie mieć gorliwego i poświęconego sługi, który żadnej nie opuszcza okoliczności, aby uczcić tego wielkiego męża, któremu równego ani świat, ani Korona Polska nie wydały. To był prawdziwie dzień świetny dla naszej Litwy. Gdyby cała mogła być obecna tej uczcie, tak by się rozrzewniła jak ja, który w Jej imieniu ze łzami dziękowałem i odpijałem wdzięczność za to zachowanie, co jej syny uskarbili sobie na Ukrainie, a które wynurzał jeden z najznakomitszych magnatów tej strony od nas oddalonej. Byłem przejęty uczuciami najgłębszej wdzięczności, po pierwsze, za cześć kilkakrotnie wynurzoną JO. księciu wojewodzie wileńskiemu, panu i dobroczyńcy, którego smaczny chleb od tylu lat jadłem, a którego szczodrota i wówczas wstęp mi dała do zamku przemożnego pana, gdzie byłem przyjęty nie jak sługa równego jemu magnata, ale jak przyjaciel. Bo powinny nawet lepiej niż ja nie mógłby być ugoszczonym. Po wtóre, za tę zaszczytną pamięć, co ją serce pana starosty kaniowskiego zachowało o tylu Litwinach zacnych, po większej części z mojego województwa, a z którymi wychowałem się i kolegowałem, a nawet wprost za siebie samego kilkakrotnie musiałem dziękować. Bo nie tylko że jedna kolej obeszła za szczęśliwe powodzenia szlachty Wielkiego Księstwa Litewskiego, do którego grona mam zaszczyt należeć - i to wyznaję bez obawy, by mię o chełpliwość posądzono - ale pan starosta pił zdrowie bandy albeńskiej, co mnie jeszcze bliżej dotykało, bo jakom wspomniał, świeżo byłem przypuszczony do tego towarzystwa, którego barwę ciągle w Kaniowie na sobie miałem. A na koniec pan starosta - niech go za to Pan Bóg stokrotnie i na tamtym świecie błogosławi - mnie, chudego pachołka, zdrowie stojąc spełnił, jak wszystkich innych. Bogiem i ludźmi się świadczę, że tak było, a nie inaczej; a ja klęcząc spełniłem kielich dziękczynny i nie taję się, żem mu kolana ucałował.

Już dawno było po obiedzie, a my pijem a pijem, a pan starosta tak wylany, nie tylko dla mnie, którego się usadził okryć szczególnymi względami, ale i dla oficjalistów swoich, tych nawet, co ich ofukiwał na sesji. A jaki miły w opowiadaniu! Ciągle coś wesołego miał do mówienia.

- Mospanie Soplico - mówił mnie - ogadano mnie przed światem, żem tyran na szlachtę. Broń mnie waćpan przed ludźmi! Wszak ja sam szlachcic, a podły ptak, co swoje gniazdo paskudzi. Byłeś świadkiem, że choć tak uniosłem się na ekonoma, skoro tylko się złożył szlachectwem, dałem mu pokój, i choć okradł mnie, na sucho go puściłem. Prawdziwemu szlachcicowi nigdy w skórę nie dałem, chyba nie wiedziałem o jego zaszczycie: natenczas ignorans peccavi . A że mnie dekretami osypano, nie dziw, bo tutejsi sędziowie takiego samego szlachectwa jak ci, którym skórę rozpruwszy, musiałem ją moją kieszenią nadłatać. Kruk krukowi oka nie wykole. Ot tepir jak ekonomska detyna nad nami panuje, kto w Boha wiryt i ne wiryt, to szlachtycz. Kiedyś to szlachectwo nasze dostojeństwie było zaszczytem nad zaszczytami, a nyne tak go Poniatowski zasmerdyw, szczo sorom  do szlachectwa przyznawaty sia. Bih mene osudyt, a lude nehaj brechajut. Waćpan sobie nie wyobrazisz, co to się dzieje w naszej Ukrainie. Mam sąsiada Wołyneckoho, dorobił się dziedzictwa, ale ladaszczo. Jak zaczął mnie dokuczać, cierpliwości nie stało: to karczmy stawił mnie na podryw, to w grunta kaniowskie się worywał, to zające szczuł na moim polu. Ja jemu raz każu: "Oj mosanie Wołynecki, odczepy sia, bo dohrajeszsia. " Na konec na mojej zemli ja jeho uchopył i piatsot tam kazał mu nasypaty, hde potrybno, a win, jak sia wylizaw, na mene z pozwom do grodu. Ja tłumaczę się, że on popowicz, i stawię ludzi, szczo jeho bat'ka znały; ałe i sudia, i pridsudki  takowoże rodu szczo i win, i szlachectwo protiw Bohu mu pryznały, i wieżę kazali mi wysiedzieć, że musiałem pięćdziesiąt tysięcy zapłacić, a tak moju krywdu podliły sia. Zgubić mnie chcieli. Ja tu szlachtę robię jakby jaki hetmań: komu dam w skórę, ten zaraz i szlachcicem się robi, a potem za moje pieniądze zostaje osiadłym. Od Kaniowa aż po Skwyru kto didycz, to szlachtycz mojej roboty. Jeszcze za to na mnie psy wieszają, taka to tutaj wdzięczność, że na ludzi kieruję. Meni ne hroszy żal, ale kraju; my szlachtą stali, a jak szlachectwo się spaskudziło, obaczysz, że i kraj upadnie. Szczoż robyty. jaki pan, taki kram. Co tylko złego, to od Poniatowskiego wyszło. Pojedź no do Warszawy, a obacz, kim się otoczył. Aż ksiądz Naruszewicz, który choć wiersze pisze, przecie dobry szlachcic, a nawet waszego księcia koligat - to on, lubo zausznik króla, nie może wytrzymać i mawia: "Czy król myśli papiernie zakładać, że tak zbiera gałgany?" Warszawa gorsza niż Sodoma: same farmazony i lutry. Boha ne bojut sia, a takie teper senatory i dygnitary, szczoby kołyś nyktob ich na ekonomow ne wziaw. Pan Potocki, chorąży koronny, didycz Humańszczyzny, kołyś meni każe:"Bracie kaniowski, już waszeć dawno starostą; pojedź do Warszawy, żeby nowe krzesło do domu Potockich przybyło." A ja mu na to: "Uwa! A szczo to ja soroci spod chwosta wyliz, szczoby mene Poniatowski meżdu senatory posadyw? Chwałyty Bohu z jeho łaski nyczoho ne maju i ne budu maty. Buczacz i Sniatyn to mojeho bat'ka pracia, a starostwo kaniowskie dał mnie neboszczyk Sas, szczo ałe buw korolom. Bude z mene, żynki i deti ne ma i ne budet, do śmierci wystarczy, a krewni, choć nic nie znajdą, z siebie bogaci. Na co tłusty połeć smarować!"

I tak piliśmy i gawędziliśmy cały tydzień, jako z tym się oświadczył na wstępie pan starosta; a przyznam się, że choć zabawa miła i umiałem cenić poufałość magnata, rad byłem, że tydzień się kończy, bo zdrowia dalej by nie stało co nocy iść do wczasu bez przytomności, a nazajutrz toż samo powtarzać. Dopiero w piątek odważyłem się mówić o moim interesie, bo już w dniu tym był koniec zabawom, gdyż w sobotę pijatyki nie było, a w niedzielę zaraz po mszy świętej miałem opuścić Kaniów. Pan starosta nie tylko, że się nie zasępił, ale z uprzejmym obliczem, przyznawszy mi wszelką słuszność, powiedział:

- Jeszcze dziś się pobawim, a jutro skończym interes.

I w samej rzeczy nazajutrz, że nie było pieniędzy w kasie, dał mi prosty skrypt, którym do kapitalnej sumy dołączył najskrupulatniej wszystkie zaległe procenta, z których gdy część odstąpiłem panu Łopuskiemu, ten gotówką spłacił mnie sumę. A tak z kabzą napełnioną wróciłem do żonki, wedle słów JO. mojego pana, do którego pan starosta własną ręką przeze mnie napisał list niekrótki, choć pisać nie lubił. Jeszcze na niezabud darował mnie smycz chartów personatów, co każdy z nich pojedynczo wilka chwytał. Te charty były głośne na całej Litwie, a ich gniazdo, lubo u mnie się zwiodło, dotąd jednak w psiarni radziwilimontskiej się zachowuje.

Nikt nie jest bez ale, i pan starosta kaniowski za życia nie był świętym. Ale że miał dobre serce, że był gorliwym katolikiem, że było w nim wiele wspaniałomyślności, jest to prawda, o której wątpić nie mogłem. Wprawdzie wiele złego o nim słyszałem, ale wiele dobrego sam widziałem i doświadczyłem. Bynajmniej nie zadziwiło mnie, jakem się dowiedział, że w lat kilka potem skończył życie w Poczajowie w wielkiej świątobliwości i że prostaczkowie pobożnie nawiedzają jego zwłoki.


PAMIĄTKI SOPLICY