PAN CZAPSKI

Nigdy dobry uczynek nie przepadnie, nawet na tym świecie. Rozumie się uczynek, do którego łączy się jakaś ofiara: jako nasz Zbawiciel, widząc kilku rozdających jałmużny, i znaczne, powiedział, że biedna wdowa, co dała jeden szeląg, najmilszą mu była, bo dała więcej niż każdy inny; był taki, co i garść złota mógł dać bez uszczerbku swoich wygód, a ta wdowa może bez omasty musiała pożyć swoje wieczerzę, ostatni szeląg uboższemu oddawszy.

Dobrze sobie na dal tuszę o moim narodzie, że kiedyś Pan Bóg nad nim się zmiłuje, bo w nim jest wielki duch poświęcenia. Pomijam, że nigdzie magnaci nie byli tak datni jak u nas i że mieli sobie za największe szczęście, kiedy z nich szlachta powstawała; ale między nami, szlachtą nawet, zawziętości mało, a chęci przysłużenia się wiele, i ta forma, która zakończa listy wyznaniem służebnictwa, jest rzetelną prawdą. Polacy wzajemnie sobie służą codosłownie. Ten za przyjaciela interesem kłopocze się po jurysdykcjach; ten się stara o pożyczenie pieniędzy dla sąsiada; ten krewnemu swojemu urządza gospodarstwo; ten, że kilka razy za stołem siedział z drugim, za pierwszym poproszeniem jedzie mil kilkadziesiąt, żeby mu syna wyswatał; a wszystko bez korzyści dla siebie innej, tylko iż ma to za wywiązanie siebie z obowiązku obywatelskiego. Są zapewnię wady narodowe; ale że ten duch ofiary i poświęcenia siebie (którego cała nasza historia, tak dokładna, jak ta, którą lekkomyślnie bajeczną nazywają. objawia) trwa w narodzie, i tylko w naszym, to jest rzecz niezaprzeczona i nie dość nad tym nasi uczeni się zastanowili.

W tym właśnie roku, w którym się rodziłem, Moskwa pomagała Augustowi III przeciwko Leszczyńskiemu; i z tego powodu po całej Wielkopolsce stały ich komendy. JW. pan Czapski, wojewoda malborski, pan znaczne dobra posiadający, a przychylny Augustowi, miał u siebie oddział artylerii, a chorąży, co nad tym oddziałem miał starszeństwo, będąc kawalerem w swoim narodzie zacnie urodzonym i dobrego wychowania, zaprzyjaźnił się był z synem jedynakiem wojewody, którego znałem w konfederacji barskiej starostą grodowym chełmińskim, a którego niewolę w Kazaniu podzielałem. Że między młodzieżą związki są łatwe, wkrótce do wielkiej przyszli z sobą zażyłości. Razu jednego wojewodzic zauważał, że chorąży wesołość swoją utracił i okazywał jakoby głębokie zmartwienie. Zaczął go więc pocieszać i nalegać na mego, aby mu się powierzył z powodu widocznego jego udręczenia Wzbraniał się chorąży, aż na koniec, na silne prośby przyjaciela, zwierza mu się, że jest zmuszonym życie sobie odebrać, z powodu iż jego podkomendny, któremu się powierzył, umknął ukradłszy pieniądze rządowe, które się u niego znajdywały. A nie majac czym je zastąpić i będąc oddalonym od rodziców, czasu nawet nie ma, aby swoimi zasłonić się od kary, która na niego czeka; że za cztery dni generał przybędzie, a jak rządowych pieniędzy nie znajdzie, odda go pod sąd, który go zdegraduje; że tym matkę w grób wpędzi; a nie mogąc znieść takich nieszczęść, postanowił w łeb sobie wypalić w dniu, w którym do niego generał przybędzie. Wojewodzic zapytał go, jak wielka była kwota ukradzionych pieniędzy.

- Dwa tysiące czerwonych złotych - odpowiedział chorąży.

Na to wojewodzie zaklął go, aby dopóki z nim się nie obaczy, niczego nie przedsiębrał, i na to słowo oficerskie otrzymał; a natychmiast udawszy się do ojca, jak długi padł mu do nóg, zmyśliwszy, że się ograł w karty, że na słowo przegrał dwa tysiące czerwonych złotych, które musi oddać pod utratą honoru natychmiast, i że nie wstanie, pokąd ojciec go nie wyratuje. Ojciec, co był senator wielce roztropny a miłował syna, wystrofował go i dał mu te pieniądze, ale pod warunkiem, że syn musiał mu przysiąc na Ewangelii, że przez całe życie swoje karty w rękę nie weźmie (którą to przysięgę najwierniej dochował), a wziąwszy pieniądze, poleciał do przyjaciela i powiedział mu:

- Życia sobie nie odbieraj, żyj dla matki i przyjaciół. Oto masz pieniądze.

Wzbraniał się oficer, na końcu, rozczulony, przyjął ofiarę.

Potem wrócili Moskale do kraju swojego. Aż po upłynionym roku na ręce wojewody przyszedł list do jego syna z pieniędzmi, który go oświecił oraz przekonał i o dobroci serca syna, a razem, iż przyjaźni swojej nie z płochym człowiekiem, ale z kawalerem ze wszech miar godnym zawiązał. Bo trzeba wiedzieć, że rodowici Moskale, zwłaszcza potomkowie dawnych bojarów, są ludzie częstokroć uczciwi i moralni; ale ten naród jest zhańbiony przez natłok przybyszów różnych krajów, co go obsiadli, w nim do znaczenia przyszli, a że są ludzie podli, dopuszczają się rozmaitych łajdactw, które spadają na naród, tyle tylko winny, że ich znosi. Ale to jest poena peccati [kara za grzech]. Moskale są narzędziem ucisku innych narodów: z cudzą krzywdą rozszerzyli swoje granice, a za to są zawojowani przez garstkę cudzoziemców, co ich za innych uciskają, nimi pogardzając.

Po wielu leciech, ranny i więzień, zostawszy świadkiem, jak zamordowano bezbronnego pana Sawy, powieźli mnie do Kazania z panem Moszczeńskim, kasztelanicem inowrocławskim, i z innymi poczciwymi; a w Kazaniu my naszych zastali, że po ulicach tyle się snuło, że gdyby kto z księżyca spadł, mógłby myślić, że w polskim mieście się znajduje, póki by się nie opatrzył, że tam same tylko cerkwie. Tam był natenczas gubernatorem pan generał Wojejkow, który był nad nami ojcem, a nie zwierzchnikiem. Do tego mizernego lenungu, co nam rząd płacił, własne swoje dodawał wsparcie i ile można było, nędzę nam osładzał; a to z powodu pana starosty chełmińskiego, któregośmy tam zastali. Bo kiedy go przyprowadzono do Kazania, nazajutrz kazano mu się stawić przed wojennym gubernatorem. Przybywszy, wprowadzają go na pokoje, gdzie zastaje jego z żoną i dwóch kawalerów, i trzy dam, o których się dowiedział, że to było potomstwo gubernatora; a ten do niego:

- Czy poznajesz mnie waćpan, panie Czapski? On mu:

- Bóg świadek, że nie przypominam sobie, gdzie panu miałem szczęście być znanym. A gubernator:

- Ja to jestem ten sam, któremuś wrócił sławę i życie. Żono i dzieci moje, padnijcie do nóg temu więźniowi! -i sam do nóg mu padł.

Dopiero poznał JW. Czapski tego samego chorążego, którego był wyratował swoją uczynnością. Rzucili się w swoje objęcia i popłakali się z czułości. Zaraz w domu swoim go umieścił i kilku jego kolegów i tyle jemu i wszystkim nam się wywiązywał, że aż pan starosta jego przestrzegł, że zanadto jest dobrym i tym na siebie podejrzenie swojego rządu ściągnąć może. Ale on:

- Moja carowa jest wielka monarchini i patrzy na potęgę swoją i rozszerzenie swojej władzy, ale zanadto ma wysoką mądrość, aby małości i plotki wiernemu słudze przed nią uszkodzić miały; a gdyby było nawet inaczej, wolę stracić łaskę u carowej za to, żem poczciwy, niżeli stracić łaskę u Boga, jako niewdzięcznik.

I dlatego było nam wszystkim tak dobrze, że gdyby nasza ojczyzna nie była tak słodką, że do niej Polak nigdy wzdychać nie przestanie, bylibyśmy o każdej innej zapomnieli. Bo Moskale umieją obowiązać, kiedy chcą, i dlatego cudzoziemcy do nich się gamą, którzy przynajmniej tyle krzywdy narodowi, ile pociechy rządowi przynoszą. Opływaliśmy we wszystkim, bo prócz generała gubernatora wieleśmy znaleźli ludzkości i w innych rodowitych Moskalach w Kazaniu zamieszkałych, którzy nam świadczyli nawet niemało. I było tego kilka miesięcy, ale Puhaczew jak podniósł rokosz, wmawiając, iż on jest tym carem Piotrem, którego przed laty zamordowano, a któremu duchowieństwo pomagało, rozjątrzone, iż zamiast nieruchomych wielkich majątków, których posiadało, a których mu rząd zabrał, musiało kontentować się nędznym żołdem - poszedł z siłą ku Kazaniowi. Wojejkow bronił mu się z garstką swoich, ale utrzymać Kazania nie mógł i ustąpił, dopełniwszy cudów waleczności, bośmy na to patrzali. A tak Kazań dostał się Puhaczewowi, który dowiedziawszy się, że w nim kilkuset konfederatów barskich znachodzi się, większą ich część swobodnie puścił i tym sposobem wielu, korzystając z zamieszania, co było po całej Moskwie, szczęśliwie przedarli się do ojczyzny. I między nimi byli obydwaj bracia Ciemniewscy, pan Szumlański, wojski halicki, pan Moszczeński, kasztelanie, pan Suffczyński, co go później widziałem podkomorzym czerskim, i sam pan Czapski, starosta chełmiński, jakoż wielu innych; a drugich, między którymi się znajdowałem, jakoż i pan Potocki, wojewodzie wołyński, pan Chomętowski, podczaszy lubelski, pan Staniewicz, chorąży pancerny, pan Grużewski, wojszczyc rosieński, umieścił w wojsku swoim. Sam nasz przegląd robił Puhaczew, a kto z nas był rosły, tego brał do służby; a kto był mały, tego wypuszczał na wolę, mając go za niezdatnego. Jednak już nie wiem, z jakiej chimery, pana Zabłockiego, co później był konsulem Rzeczypospolitej w Kremeńczuku, wziął do swojego boku, lubo on był wzrostu tak nikłego, że z tyłu na niego patrząc można by go wziąć za trzynastoletniego chłopięcia. I ten pan Zabłocki do wielkiej wziętości przyszedł u niego, iż go nieraz umitygował. Puhaczew, że był prosty Kozak, nieokrzesany, bo ani pisać, ani czytać nie umiał, to kiedy się zapije, każe rżnąć i palić; a że pan Zabłocki był jego, jak u nich nazywają, generałem deżurnym, czasem rozkazu nie dopuści spełnić; a potem jak się tamten wytrzeźwi, a taki pamięta, że dał rozkaz, którego nie spełniono, i o to wrzeszczy, to mu w żywe oczy przeczy, jako nigdy tego nie odbierał; a że mu Puhaczew wierzył, kiedy niekiedy i poprzestaje na jego zaparciu się. A z czego on do takiej wziętości u niego przyszedł? - to był winien swojej przytomności.

Bo raz w początkach swojej służby, że Puhaczew wstydził się, iż pisać nie umie, a chciał taki za uczonego uchodzić, zawołał pana Zabłockiego, swojego już adiutanta, który pisywał rozkazy, jakie tamten wymyślał - i wziąwszy krejdę na giwerze swoim pomazał czort wie co i kazał swojemu diakowi przeczytać, mówiąc mu:

- Ja ciebie do mojej służby przyjąłem na hramotnego;

jeśliś nim jest, przeczytaj głośno, com napisał. A diak:

- Ja tego nie umiem przeczytać.

- A to ty taki hramotny, że mój chleb chcesz darmo jeść? Zaraz mi czytaj! Aten:

- Kiedy car ze mnie żartuje, bo to nie jest pismo. Tak Puhaczew:

- Co? Ty mnie kłamstwo zadajesz? Ja, car, bym pisać nie umiał?

I natychmiast rozkazał go na śmierć zaknutować. A potem obrócił się do Zabłockiego:

- Ty czytaj moje pismo.

Położenie pana Zabłockiego nie było do zazdrości, a patrzcie, jak on zgrabnie się wywinął:

- Najjaśniejszy carze! Kiedy Bóg Ojciec co napisze, to chyba Bóg Syn lub Duch Święty go przeczyta, bo tylko równy równego zrozumie. Żeby waszą carską mość pojąć, drugiego wielkiego cara sprowadzić trzeba; ten chyba będzie tak mądrym, iż ciebie przeniknie, a my, nędzny proch, tylko równych sobie pisma odczytać zdolni jesteśmy.

To się tak podobało Puhaczewowi, że go zaraz mianował generałem deżurnym i sam mu swoje niby pismo zaczął tłomaczyć, w którym miało być: że Polska kosztem Niemców się powiększy i że on z nią wieczny sojusz zawiera. Byliśmy świadkami różnych podobnych jego dziwactw i przewidywaliśmy, że to wszystko źle się skończy, bo chociaż byli panowie nieżyczliwi carowej, ale który z nich zbliżył się do Puhaczewa, odstręczał się od niego, widząc, że to bałwan i więcej nic. Motłoch tylko do niego się wiązał i hultajstwo, a z tym daleko zajść nie można, nie mając kogo, co by tym poruszeniem kierował. A lubo wojewodzie Potocki i pan Zabłocki, i pan Staniewicz, i inni nasi mogliby dobrze poradzić, niczyjej rady nie słuchał i co godzina inny wiatr mu po mózgu dmuchał. Wszyscy mu radzili, żeby na miasto Moskwę prosto szedł, a on bez potrzeby na Uralskie Góry się rzucił, gdzie go wzięto i nas. Jego podobno na pal wbito, a nas do Smoleńska zapędzono, gdzie z nas inkwizycją ciągniono, czy my w Polsce wprzódy wiedzieli, że ma być Puhaczew, czyli przypadkiem już po gotowej rzeczy dowiedzieliśmy się. A były rozkazy z góry, aby jak najcierpliwiej inkwizycje ciągnąć. Jakoż gubernator smoleński z innymi dość ludzko się obchodził, jeno do mnie i do pana Grużewskiego się przyczepił, dlatego że był tam pop dość uczony, z którym po łacinie, bywało, rozmawiamy, a który nas uprzejmie przyjmował; stąd gubernator, co nie był Wojejkowem, ale w policji służąc, z poczty furmana syna wyszedł na człowieka, [wniósł sobie], że ponieważ my po łacinie mówiemy, musiemy być bardzo uczonymi, więc cała rzecz na nas musi się opierać, i że nas trzeba wybadywać wszelkimi sposobami. Nim mnie o tej okoliczności oświecił później JW. wojewodzie wołyński, który dłużej ode mnie bawił w Smoleńsku, już i sam domyślałem się nieco o niej, bo gubernator, ciągnąc inkwizycje, wszystko nam powtarzał:

- Oj, wy mądre ludzie, hramotni; chociaż po łacinie mówicie, i my mamy rozum na was.

Szczególne to były inkwizycje. Na przykład pytał mnie: jak śmiałem wojować przeciwko carowej i czy znam, jaka w żółtej jakiejś księdze kara na buntowników jest przeznaczona? Jam mu odpowiedział, że nie będąc carowej poddanym, nie czuję się być buntownikiem. Na co on skoczył z krzesła i zaczął wrzeszczyć:

- Jak ty śmiesz mówić, żeś nie poddany carowej? Kto nie jest poddany carowej? Feldmarszałkowie, urzędnicy pierwszej klasy, mający błękitne wstęgi, są poddam carowej; a ty, co żadnego czynu nie masz, śmiesz mówić, żeś nie jej poddany!

I nie poprzestawszy na grubiańskich wyrazach, zaczął mnie bić kułakami po twarzy, że ażem opuchł, wszystko dodając:

- A co, czy ty nie poddany carowej? - A potem: - Gadaj, jakoś wiedział będąc w Polsce, że Puhaczew ma bunt w Moskwie zrobić i Kazań zająć? I kto o tym tobie mówił?

A ja mu na to:

- Przysięgam, że póki z Polskiej mnie nie wzięli, nie tylko, że nie wiedziałem o Puhaczewie i że ma zająć Kazań, ale że egzystuje Kazań, nie wiedziałem.

- Oj, ty nic nie wiedziałeś! Ty, hramotny człowiek, co po łacinie umiesz z popami gadać, że ma być bunt Puhaczewa nie wiedziałeś? A dlaczegoś ty tak prędko przystał do niego w Kazaniu?

Na to ja:

- Miałem nadzieję, że za pomocą jego wrócę do mojej ojczyzny; a na koniec, jak wszedł Puhaczew do Kazania, on miał tam zwierzchność i musiałem być mu posłusznym, jak pana tu muszę słuchać.

Dopiero kazał mnie bić, abym się przyznał o związkach, jakie Polacy mieli z Puhaczewem. A ja tylko Boga brałem za świadka, że o niczym nie wiem. I tego było kilka razy, toż i z panem Grużewskim; i trzymano mnie w więzieniu, gdzie prócz chleba suchego i wody nic nie miałem; i kiedy drudzy po mieście chodzili, mnie i pana Grużewskiego trzymano w jamie. Pięknie nam posłużyło, żeśmy się z łaciną popisali.

Aż w nocy kwartalny wpada do naszej ciemnicy i z niej mnie, jakoż i pana Grużewskiego, wyprowadził aż za miasto, gdzieśmy zastali sanki parokonne, na których kazał nam siąść, a każdemu z nas dawszy po dwadzieścia pięć rubli, powiedział nam:

- Jedźcie sobie do Polski i uciekajcie co prędzej.

Jakoż my nazajutrz do województwa witebskiego przybyli i moglibyśmy do naszych gniazd trafić, ale natura wilka ciągnie do lasu, a Polaka do służenia ojczyźnie. Dostaliśmy się w krakowskie województwo, gdzieśmy się złączyli z konfederacją barską, która się jeszcze trzymała, i tam uściskaliśmy naszych kolegów, co już mieli nas za przepadłych.

A aż potem dowiedziałem się, co to był za powód, że wyprowadzono nas z więzienia. Carowa dowiedziała się, że gubernator smoleński nieludzko się obchodził z niektórymi więźniami; bo byli Polacy, co mieli u niej wziętość, a chociaż to samo dowodziło, że nie najpoczciwiej szli, jednakże byli Polakami i za nami obstawali. Więc carowa bardzo godnego jakiegoś senatora wysłała do Smoleńska, aby w to wejść i donieść jej natychmiast, czy to jest tak lub nie. Otóż gubernator nam dwóm, nad którymi się pastwił (bo z innymi dość ludzko się obchodził), ułatwił ucieczkę, ażeby się jego postępki nie wykryły. Niech mu Bóg nadgrodzi! Dobrze, że nie kazał nas podusić, boby jeszcze lepiej zatarł, co nabroił.

Tak to z najgorszego złego bywa najlepsze dobro. Myśmy byli katowani, a nasi koledzy nie - aleśmy za to ojczyźnie naszej blisko dwóch lat służyli, a oni na wygnaniu jeszcze musieli siedzieć.


PAMIĄTKI SOPLICY