XI. Grób

 

"Słońce się obróci w ciemności a księżyc w krew, przedtem 
nim przyjdzie dzień Pański wielki i jawny."

Dzieje Apostol. św.
Łukasza
, r. II, w. 20

NIESZPORY SIĘ SKOŃCZYŁY, garstka wiernych opuszczała podwoje kościoła Panny Marii, brzask wieczorny zaledwo już z wysokich okien oświecał posadzkę. Kiedy wszyscy wychodzili, Sędziwoj wszedł do świątyni. Służący, starzec kościelny, gasił światła i powoli opóźnione stare kobiety mrucząc ostatnie pacierze i żegnając się chwiejącym krokiem oddalały się. Na środku kościoła wzniesiony był katafalk okryty czarnym suknem, na którym błyszczał srebrem wyszyty krzyż. Dokoła migały lampy mdłym światłem. Młodzieniec ukrył się przy ołtarzu pomiędzy kamiennymi posągami grobów i usiadł na stopniu. Czas włókł się powoli, on rachował minuty, jakby dla niego się przedłużały. Wreszcie skrzypienie wielkich drzwi na zardzewiałych zawiasach i obrót klucza w potężnym zamku, zapadanie ryglów, które zakrystian zamykał, wstrząsnęło go, jakby na wieczność od świata się oddzielał. Lecz w kościele rozpoczynało się nowe nabożeństwo. Leżący zmarły był księdzem. Zapalono w głowach trumny dwie świece, drzwi do chórów z prezbiterium otworzyły się i cicho wstępowały dwa szeregi księży w białych komżach, przesuwali się jak cienie, przyklękali przed wielkim ołtarzem i w milczeniu po dwóch stronach zajęli miejsca. Światła świec, które w ręku trzymali, wydawały się z daleka jak rzędy iskier unoszących się w powietrzu i zaledwo oświecających ich blade i surowe twarze. Jeden rozpoczął modlitwę i monotonne przytłumione głosy odpowiadały lub powtarzały za nim modły za umarłych. Każdy glos zdawał się do drugiego podobny, jakby tu wszystkie różnice ginęły. I mimo tych głosów cicho było w świątyni, mimo świateł ciemno było.

W ołtarzu bocznym naprzeciw trumny zawieszony wielki obraz wystawiał walkę Archanioła Michała z duchem ciemności. Młodzieniec natężył wzrok, by dojrzeć rysy obrazu, i zdało mu się, iż światło z niego wychodzi. - Obraz skądś znany przypomniał mu się; i tak pamięć nie zawodziła go, podobny obrazek dała mu matka, gdy po raz pierwszy dom rodzinny opuszczał. Taż sama poważna postać Archanioła i taż sama wściekła, szydercza twarz szatana; wszystkie myśli jego, kiedy był jeszcze pobożnym dzieckiem, przeciągały mu przez pamięć, jak stado ptaków odlatujących na zawsze, pozostał po nich żal, jak zgryzota po spełnionej zbrodni. - Matka jego może patrzy w tej chwili na swego ukochanego, jak gotuje się świętokradzką rękę podnieść na groby, może by ze łzami w oczach błagała go.

I obawiał się spojrzeć obok siebie, aby bladej twarzy umierającej matki nie ujrzeć.

Dwa razy chciał się przeżegnać i nie śmiał, zdawało mu się, iż zdrętwiałą ręką poruszyć nie może, wtedy zimny dreszcz przebiegł go przez wszystkie nerwy.

Na obrazie anioł się poruszył i szatan zwinął się pod Jego mieczem. Młodzieniec przywołał całą męską odwagę do duszy, otrząsł się, ale szum dokoła niego nie ustawał. Koło grobowców rozpoczynały się jakieś ciche szepty i śmiechy, tylko ponure mruczenie modłów za umarłego je głuszyło. Wreszcie wszystko się uciszyło, księża znowu po jednemu szeregiem wychodzili, przyklękali przed wielkim ołtarzem i niknęłi w czarnych drzwiach kurytarza. Ciemność zupełna ogarnęła kościół, a w uszach młodzieńca brzmiały tylko słowa modlitwy:

- Miserere mei, Domine!

Sędziwoj powstał, wziął lampę stojącą na trumnie i poszedł szukać grobu Tholdena. Na filarach, na ścianach pełno było kamieni grobowych. Zaczął czytać napisy na marmurach, na ścianie, ale przeglądając Jeden za drugim zdawało mu się, że coraz nowe wyrastają ze ściany, przesuwają się, przemieniają, a nigdzie nie ma szukanego. Rozpoczyna od początku pracę. Światło lampy błękitnego nabrało blasku i tak skąpy krąg oświetlało, iż ledwo mógł dojrzeć napisy; zmordowany, im więcej natężał wzrok i uwagę, tym większa, niezliczona liczba grobowców prawie w oczach jego powstawała. Wtem w wysokim oknie zabrzęczały szyby i zimny wiatr zaświszczał po kościele; spojrzał w górę i wysoko pod samym oknem ujrzał wmurowany portret alchemika na złoconej blasze. Spoglądał na niego żywymi błyszczącymi oczyma, w tejże chwili na wieży zegar zaczął bić północ i lampa wypadła z rąk Sędziwoja. U nóg jego rozbiła się, a w rozlanym oleju knot palił się na kamieniu, na tymże kamieniu wyryty był napis:

Hic jacet Anathemius Tholden...

Światło szerokie koło zatoczyło i zgasło, dźwięk ostatni na wieży ucichł.

Zniżył się, i w ciemności macając pracował nad uniesieniem grobowego głazu. Po rogach były brązowe kółka, uchwycił za jedno, wytężył siły, kamień poruszył się, podniósł go i odwalił na bok.

Łoskot sprawiony uderzeniem kamiennej posadzki nie rozchwiał się i ginął, jak inne w powietrzu, lecz rósł, powiększał się, każda kolumna odbijała go w straszliwym echu, od sklepień huczał i brzmiał, aż organy zatrzęsły się i wszystkie dźwiękami odezwały, a cały kościół drgał, jakby ze wszystkich zakątów grzmot głuchy powstawał. Na ołtarzach lampy i świece same się zaczynały zapalać, powoli potoki krwistego mdłego światła wypełniły budowę. Posągi na grobach, na ołtarzach i figury na obrazach zaczęły się poruszać, wstawać i schodzić ze swoich stanowisk. Z rycerzy i kapłanów, biskupów, kawałkami zaczęły opadać zbroje, infuły i ornaty, każdy kawał upadał na podłogę i wnet wyrastały mu cienkie nogi, paszcza, i skakać poczynał zamieniony w obrzydłe ropuchy, pająki, jaszczurki okropnych kształtów. Skoro ubiór z całego posąga opadł, nagi skielet posuwał się na środek kościoła w pośrodku rojących się gadów. I coraz więcej postaci wyrastało z ziemi, od sklepienia spoza kolumn toczyły się, płynęły wpółprzezroczyste, jak żywe strumienie, we wszystkie kierunki. - Nieznane, nieziemskie głosy, w tysiącznych tonach odzywały się ze wszystkich stron.

Wszystko nabierało życia i poruszało się. Litery na kamieniach i brązie poruszały się, zeskakiwały i zamieniały w odrażające owady, kapitele od kolumn, gzymsy kształciły się w okropne twarze otwierające paszcze; same kolumny poruszać się zaczynały, jak olbrzymie węże oddychające, i gdzie tylko rzucił okiem, widział jakieś piekielne życie, straszny wyraz - a wszystkie oczy, miliony spojrzeń były w niego jednego utkwione, groziło mu pochłonięciem go.

Potarł czoło i spojrzał dokoła siebie, jedyne tylko miejsce wolne od potopu poczwar był otwarty grób i po kilku wschodach szybko do niego wskoczył. Trumna spoczywała przed nim; począł jej wieko odrywać. Z góry niewidzialne głosy raz z daleka, to znów nad uszami jego wołały:

- To ty zabiłeś Reudlina, porzuciłeś kochankę, ją zamęczyli. Rogosz końmi rozszarpany, piękny miłośniku ludzkości!

- Sprzedaj mi duszę, wywiodę cię z domu nędzy, dostaniesz kamień mędrców!

- Synu, módl się, słowo wieczyste, z niego moc wszelka, sofizma lekkie jest...

- Ha! ha! nie chcesz, wierzę w złoto wszechmogące...

- Mając złoto możesz mieć Adelę, a nie być jej mężem, rozumiesz mnie?

- Pieczęć mądrości na stworzeniu, nie odrywaj jej, materia nie zabije ducha...

- Los koziołki wywraca..., pocałuj mnie!

- Krew za krew, jesteś dłużny, Michale, twój stróż mnie dręczy, ty wyzwolisz mnie, ja pozwolę ci być zbrodniarzem, a mając złoto ujdzie ci bezkarnie!

- Zrzekłeś się Adeli, a przysięgi? patrz, ja, gwiazda, świadczę przeciw tobie!

- Przebaczenia! Nie będziesz zbawiony!

- Nie pytaj się, wszyscy będą zbawieni!

- Tysiąc wieków leży na tajemnicy; każdy wiek ze stu łat, a rok z trzystu dni, a na każdej godzinie leży tyleż centnarów - ha! ha! czy piersi twoje dość mocne, wytrzymają ciężar?

- Lepsza siła, niżeli mądrość i mąż mocny niż roztropny - oto kamień mędrców.

- Wiesz receptę na kamień mędrców? Oto wydrzej z żyjącej twojej kochanki serce i drgające spal na popiół.

- Miserere mei, Domine!

Wtem wieko trumny pękło, odrzucił je, złota puszka błysnęła i spleśniały pargamin leżał na wierzchu. W trumnie spoczywały zwłoki Tholdena. Oczy miał otwarte, iskrzące się, rzędem białych zębów szyderczo się uśmiechał. Sędziwoj zabrał zdobycz i wyszedł z grobu.

Z obrazu spod Michała Archanioła spuszczał się po ścianie wróg rodu jak strumień lawy. Ciało jego przedłużało się, sunęło i powiększało jak olbrzymi, potworny wąż. Coraz bardziej wyciągał się, jakby końca nie miał; otaczał filary, opasywał grobowce i wił się w nieskończonych splotach. Pierścienie jego ciała czołgając się rozszerzały, śród żeber całe jego wnętrze było przejrzyste. Cały wypełniony był tłumem ludzi, którzy rozpychali ciało potworu. Dzieci i starcy, silni mężowie i kobiety w okropnych konwulsjach szaleństwa wściekłości i bólu z pokaleczonymi członkami, połamani, gryźli się nawzajem, a potwór wił się dokoła i gruchotał tych, których połknął. Gdy spomiędzy jego żeber, jak z klatki, wymknęła się i wypadła która ofiara na posadzkę, wnet rój gadów obrzydliwych rzucał się i szarpał ją w sztuki. Paszcza olbrzymiego węża, od sklepienia kościoła aż do ziemi otwarta, miała w sobie coś ludzko-zwierzęcego, gęsty dym zasłaniał mu twarz, tylko oczy piekielnym ogniem iskrzyły się jak dwa gorejące piece. Raz rzucił wzrok na młodzieńca i ten zdrętwiał, stanął, czuł, iż własna wola go odstąpiła i poruszyć się nie może.

W przysionku kościoła, obok wielkich drzwi, odmalowane były z jednej strony piekło, z drugiej czyściec. Płomienie tych obrazów rozogniły się i malowane postaci zaczęły odgrywać okropne dramata zbrodni, jakich sama myśl dreszczem przejmuje. A w pośrodku tych strasznych obrazów odnawiały się i przypominały Sędziwojowi wszystkie jego myśli złe, jakie tylko kiedykolwiek przeszły mu przez pamięć. Kiedy był dzieckiem jeszcze, śniło mu się raz, że przypadkiem zabił człowieka; i tu malowane postaci cały ten sen zamieniły w rzeczywistość, i nieopisana trwoga ucisnęła serce młodego alchemika.

A wszystkie nieprzeliczone roje potworów, gadów, duchów i skieletów razem poruszyły się żywiej i całą ścianą zaczęły się zbliżać ku niemu. Od sklepień spuszczały się olbrzymie pająki, jakby na linach, i nogi jak maszty wyciągały i wolno lazły ku niemu.

Wróg rodu poruszył wszystkie sploty swego ciała i krwistą dymem ziejącą głowę spuszczał nad niego.

Odezwał się, a wszystkie wyrazy potworu tchnęły niewypowiedzianym szyderstwem i złośliwością. - Zachęcał go do najokropniejszych zbrodni, jakby łoskotanie każdy wyraz przebiegał żyły młodzieńca, jak wola ciała, tak wola rozumu go opuszczała.

- Ty, kochanku mój, oddaj mi kamień mędrców albo chodź w moje uściski...

Już czuł gorący oddech potworu, już paszczy ręką by dosięgnął, a oczu nawet zamknąć nie mógł. Wtem wróg rodu jeszcze raz odezwał się do niego - ale tych okropnych wyrazów niepodobna by powtórzyć - młodzieniec oddałby nie tylko kamień mędrców, lecz życie, aby ich nigdy nie był słyszał...

* * *

Sędziwoj obudził się i wszystko, co widział, co czuł, zdało mu się okropnym snem. Jeszcze tylko w całym ciele pozostało jakieś osłabienie. Spojrzał dokoła siebie, spoczywał obok filaru w tymże kościele. Rano było, organy odezwały się, brzmiały głęboko, poważnie i jak echo odbijały się w piersiach młodzieńca. Z tym brzmieniem wstępowało w niego nowe życie, nowa moc. Łagodne słupy światła wpadały przez kolorowe szyby wysokich okien na posadzkę i oświecały kręgami jasności smętne i poważne marmurowe posągi leżące na grobowcach; zdawało się, że śpią łagodnie. Aniołki z obrazów uśmiechały się niewinnie. Przez otwarte drzwi świątyni widział jasny błękit nieba i ludzi krzątających się około życia. Nabożeństwo zwabiało coraz nowych przychodniów. Mimowolna łza zrosiła jego oczy, świeży powiew ranku go doleciał, odetchnął rozkosznie pełnymi piersiami.

Miałżeby to być sen? - Ale nie! obok niego na ziemi leżał pargaminowy rękopism, w ręku trzymał złotą puszkę. Pełen niespodzianej radości podnosząc się zawołał w sobie:

- Nadziejo! mam cię w ręku! szczęście, tyś teraz moim niewolnikiem.

 


POPRZEDNI ROZDZIAŁ

SPIS TREŚCI

NASTĘPNY ROZDZIAŁ