O ZOSI WALCAKÓWNEJ

Ledwo tylko pierwsza żona Johyma Walczaka zza młaki zamknęła oczy, zaraz on się za drugą obzierać począł, będąc chłopem niestarym i gospodarstwo mając hrube, które gaździny potrzebowało, i dzieci po nieboszczce zostały, pięcioletnia Zosia i ośmioletni Jaś. Ale macocha, którą skądś ze Skrzypnego wziął, dziewka młoda i łakoma, wszystko by była chciała dla córki, którą miała z jednym parobkiem ze swojej wsi, zagarnąć i tak źle usposobiła do tych dzieci męża, że całkiem dbać o nie przestał, majątek cały na żonę i jej potomstwo przepisał i tylko tego im wydrzeć nie zdołała, co po matce zostało. Ale tego było dobrze jeszcze lepiej niż ojcyzny, bo pierwszą żonę z okolicnej obory Walczak wziął, od Sobczaków, i to ojcowickę, więc jeszcze i tak bogaci byli niezmiernie.

Byłaby macocha i biła, ale kiedy raz złapała małą Zosię za warkoczyk i w buzię ją uderzyła, a Zosia zaczęła płakać: Jaś sajtą spod pieca tak macochę zdzielił przez rękę, że jej jak martwa opadła. Zawrzasła, porwała za puckę i rzuciła się ku Jasiowi, ale ten stał śmiało ze sajtą w ręku, nie ustąpił, a oczy mu się tak zjarzyły, że się przelękła naprawdę. Jak go nie zabijem - pomyślała - to on mnie... A jakby nie teraz, to jak dorośnie...

I nie śmiała go uderzyć, a Jaś do niej wtedy: Wiecie, jakbyście kie jesce tkneni Zosie, to wam syćkie zemby

skałom wybijem, a wasom Jagnisie z kołyski wyjmiem i dom świni zjeść.

I od tego czasu iskrzyła się baba złością na dzieci, wymyślała, przezywała, ale bić nie śmiała; a więcej jeszcze nienawidziła Zosi niż Jasia, za to że była ładniejsza od jej obu córek, tej z parobkiem i drugiej z Walczakiem.

A że dom Johyma zza młaki stał obdalno ode wsi. Jaś i Zosia ze sobą tylko najwięcej byli i strasznie się to rodzeństwo kochało. Mało kto kiedy jedno bez drugiego widział. Jaś by się był dał za Zosię porąbać, a Zosia by sie była dla Jasia we wodę cisła.

Tymczasem oni rośli i wyrośli. Jaś na parobka, a Zosia rosła za nim na dziewkę. Podani byli na siebie jak ulał i ładni, jak to we Walcackim rodzie: chłopy śmigłe, zgrabne, hardej postawy, noga prosta, stopa mała, tanecznicy pierwsi, a na twarzy przystojni, suchej urody; dziewki samo to, błękitnych, dużych oczu i różanych ust, jak kwiat.

Pewnego razu do karczmy na Ustupie, gdzie Jaś tańczył, wszedł Capek z Capkówki z obcym chłopem, ogromnej postaci, z włosami dobrze niżej ramion spadającymi, z twarzą w bruzdy pooraną i szeroką rysą od topora przez prawe lico. W mig zrobiło im sie miejsce za stołem; uchylił się każdy. Bo to byli dwaj słynni zbójnicy, Izydor Capek z Capkówki, po zbójecku zwany "Koziar", i Maciek Nowobilski, sołtys z Białki, zwany pomiędzy zbójnikami "Prawo", jakby na despet, a między ludźmi "Krzesaty". Siedli za stół i kazali sobie dać gorzałki. Wypił "Prawo" półkwaterek blaszany i obrócił na stole dnem do góry, ale jakoś żaden z siedzących za stołem tego samego nie uczynił. Odwrócił się Maciek z lekkim ruchem lekceważenia i wzrok jego padł na Jaśka Walczaka, który tańczył. A właśnie tańczył on hajduckiego i muzyka grała mu:

W sirym polu,
w sirym, polu,
stoi lipa zelena;
spod tej lipy,
spod tej lipy,
idzie woda studzena.
Wto tu wodu,
wto tu wodu,
pic budze;
myrha zienku,
rnyrha zienku,
miec budze!

Popatrzył Maciek mimochodem, ale wnet wzrok mu sie ożywił i na chłopcu zatrzymał. Okiem znawcy śledził on jego ruchy, oglądnął naprzód nogi, potem pierś i ramiona, potem głowę. Patrzał i parę razy pokręcił głową. A Maciek Nowobilski "Prawo" głową nie bardzo kręcował, bo on znał świat od Budzyna po Kraków, znał siła narodu, a w tym chłopów, którzy kiedy powstali, to sie zdawało, że świat ozniesom. A i sam do najprzedniejszych należał, siłę miał wołu, a zręczność i lekkość samy jeszcze i dziś, choć już blisko pięćdziesiąt lat liczył. Więc kiedy on nad Jaśka tańcem głową pokręcił, to to jus wej beł toniec!

I pyta się Capka, wskazując ruchem czoła: Cos to za jeden?

- Johymów Jasiek, za młaki.

- Śwarny hłopiec.

- E dy tu nie mas lepsejsego, krzesny ojce.

- Kaz mu iść za karcyme. Niek uwazuje, kie dwa razy tyrkne półkwaterke w stół.

Jasiek taniec skończył, podsunął się ku niemu Capek i co mu Nowobilski polecił, powiedział. Zabiło i ucieszyło sie Jaśkowe serce, bo że to Krzesaty Nowobilski, nie wiedział, ale imię jego znał i czcił, jak czcić potęgę należy.

I stanął za karczmą przed Nowobilskim, czerwony od wrażenia, choć zawsze blade miał lica, i aż dygotał, tak mu serce biło. A Nowobilski jeszcze raz uważnie mu się przypatrzył, zmierzył okiem jego wzrost wysoki, szerokość ramion, piersi, wcięcie w stanie - i ozwał się:

- Hłopiec, sełbyś se mnom?

- Zje ka?

- Poza bucki.

Zajarzyło się Jaśkowi w oczach. Mało nie oparł się

plecami o ścianę. Takiego honoru w życiu sie nie spodziewał.

- Sełbyś?

A Jasiek uchwycił Krzesatego za rękaw od czuchy i pocałował go niżej łokcia.

- Pude - rzekł.

- Dobre. Git. No to go ty, Capek, przyryktuj. O pienć dni idzieme. Ciupaga, nozy, piscolce, torba. Co ci hybia, to ci dame. Aleś ty nie z płonego gazdostwa, to ta syćko musis mieć. Odzienie piekne, to, co dziś. Ja ide teraz do Słodycków, bo mnie hań straśnie pieknie pytał kiejsi Józek Słodycka na burse, co jom dziś robiom. Ostań s Pane Boge, Capek. Bydź zdrowy, hłopce. Ale to wiedz: próba bedzie. A ciho!

Jasiek już nie wrócił do karczmy; siadł poza nią na zwalonym pniu, a w głowie mu się zawracało. Werbował go do swojej bandy Maciek Nowobilski, on, charnaś nad charnasie... Jakaż to musi być moc, skoro on samemu Capkowi, który ma już więcej niż czterdzieści lat, a przed którym świat się trzęsie, mówi: ty!... A i próba wstrzymywała mu bicie serca w piersiach.

Przez cztery dni nic Jasiek nie robił, tylko z kim mógł, za pasy szedł, skakał przez płoty i potoki, za psami się uganiał, ciupagą gałęzie w locie obcinał. Zdawało się, że zwariował. - Głupie cy co? - zapytywali sie sami siebie ci, co go widzieli skaczącego i biegającego.

- Abo o zbójectwie meśli?

- E, teli majontek ma. Zje po coz by ten seł kraść? Heba by jemu wto ukraść prziseł.

- Hej, ale hłop zdrowy, mocny, to go matura biere. I piątej nocy od widzenia się z "Prawem" zniknął Jasiek i nie powrócił aż we dwa tygodnie. Próbę odbył świetnie.

- Dojńdzie nas wsyćkik w syćkiem - ocenili zbójnicy. - Heba wasej sieły, "Prawo", mieć nie bedzie, bo takom siełom to zaś Pan Bóg z rzadka kogo pozegna.

I przez dwa lata chodził Jasiek ze zbójnikami. Dostał on przydomek "Młako", od tej młaki, co za ich izbami była, zbójnicy go lubili bardzo, choć traktowali trochę z góry, bo wszyscy byli starsi, i najmłodszy, Stasek Mocarny, miał już dwadzieścia siedm lat, a wszyscy wiele dali dowodów męstwa, rozumu, chytrości i siły, od ośmiu lat związani w bandę pod wodzą Maćka. Z tej bandy, liczącej ludzi sześciu, bo więcej uważał Nowobilski za niedoskonałe, ubył Juro Osterwa, rodem ze Śpiżu, młody kawaler, którego zdradziła jego kochanka, niecna Kaśka z Bustryku. On to ułożył tę gorzką piosnkę:

Moja freirecka dobrze nie zamglala,
kie mie prziśli łapać, sama powróz dała..

i tę smutną, tragiczną pieśń, którą powszechnie śpiewali zbójcy:

Wiedom ze mie, wiedom, coz mi robić bedom?
Wiedom mie ulicom ku tym siubienicom!
Matko moja mila, cemuś mnie nie bila?
Cemuś mie nie biła, robić nie ucyła?
Matko moja miła, cemuś mnie nie bila?
Kie mie wiesać pudom, budzies sie hańbiła!

Ale znowu dziewki, biorąc stronę opuszczonej przez niego, mściwej potem Kaśki, śpiewały:

Kieby mnie tak beło, jako tobie, Juro,
nosiłaby jo se za kłabucke pióro!
Dobrze tobie, hłopce, pod trusim pióreckem,
ale mnie niedobrze z małym dzieciąteckiem!

Na jego to miejsce od roku już poszukiwał Maciek Nowobilski zastępcy i znaleźć nie mógł. Nie każdy też, choć i lęgi, i śmiały chłop, miał ochotę ku Maćkowi przystać, bo tam: nogi trza beło mieć ze zelaza, u ramion skrzidła, grzibiet ze stali, rence z mosiondzu, a głowe z miedzi z pięci oknami - co znaczyło, że trzeba było być wytrwałym w chodzie jak wilk, szybkim jak jeleń, silnym jak niedźwiedź, a czaszkę mieć nie tylko twardą na wszelkie przygody, ale i na cztery strony świata nie dość było spozierać i być czujnym.

Trapiła sie Jaśkiem Zosia. Bo ona była pobożna bardzo i wbrew innym dziewczętom brzydziła się zbójectwem. Michała Stanika, narzeczonego, który się w niej kochał i ku któremu ją serce rwało, że dobrze z piersi nie uciekło w Polany, gdzie Stanik mieszkał, widzieć przedtem na oczy nie chciała, póki kradać nie przestał. Stanik zresztą nigdy prawdziwym zbójnikiem nie był, tylko czasem, kiedy niekiedy, z krewnymi z dwoma Pitoniami i ze Szymkiem z Sikoniówki byczki Orawcom podbierał, a i to ją mierziało, i tego znosić nie mogła. A Jasiek był cały zbójnik i po darmo on ciupagi nie brusił, przy pistoletach krzesiw nie opatrywał, nim z domu ruszył.

Ojciec sie do tego nie wrażał, a macocha rada by była tylko, żeby Jasiek nie wrócił, boby wtedy za wszystkie lata, przy pomocy córek, Zosię naprzód dobiła, potem z domu wygnała, a może by się ją i tak czy inak i z majątku wyzuć udało.

I modliła się Zosia dniami i nocami o nawrócenie Jaśka i za jego zbawienie i to jeszcze większą pobożność w niej rodziło. Ale nigdy Jasiek nawet z nią nie mówił, gdzie chodzi. Bolało to Zosię niezmiernie, jednak jej dumne serce nie pozwalało gwary z Jasiem zaczynać. Jego zaś młoda dusza radowała się sławą, jaka koło niego rosła, podziwem i zazdrością, z jakimi nań spoglądali chłopi, uwielbieniem i upragnieniem, z jakim nań patrzały dziewki. Jedynym cierniem tej sławy było to, że czuł, że Zosia się martwi, i jeszcze okrutnie - ale się przeprzeć nie mógł.

Ale razu pewnego, jednej nocy czerwcowej, przyśniło sie Zosi, że widzi głowę Jaśka toczącą się po skale, od szyi odrąbaną. I przytoczyła się ta głowa pod jej stopy, zatrzymała chwilę i spojrzała na nią, jakby coś powiedzieć chciała, a nie mogła, i potoczyła się od jej nóg w przepaść, i zginęła w ciemnościach.

Ten sen, który nieochybnie złe znaczył, tak przeraził Zosię, że mówić z Jaśkiem postanowiła.

Siedzieli właśnie za izbami, w sobotę pod wieczór, i patrzyli ku górom. Trawa ich oblała zielona i zieleniły się nad nimi olszyny i osiki, jasienie i jawory, co koło domu poza ściany rosły. Niewielki potok szumiał bystro pomiędzy krze, nim w młace zatonął, a na młace niebieskie niezapominajki kwitły kępkami i wiele żółtych i czerwonych kwiatów. Łąki też, jak okiem sięgnąć, jaśniały kwiatami, a złociły sie w słońcu radosną zielenią. I lasy stały młode, wiosenne, ogromne bory, nigdy nie rąbane, gdzie oczy tonęły jak w chmurze. Dopiero z tej wielkiej, cały widnokrąg zaścielającej czerni niezgłębionych borów wynosiły się ku niebu Tatry, jeszcze śniegami gęsto poprószone, bo tego roku długo śnieg leżał, Tatry podobne do niezmiernych zwałów siwego marmuru. Już różowe, fioletowe i złote światła osypały im głowy i ramiona - już słońce zniżało się na niebie najpierw góry żegnając ogromnym blaskiem.

Tymczasem z drzew brzmiał cudny śpiew drozdów skalnych. które zwykły o świcie i o zachodzie najpiękniej śpiewać, śpiew tak cudny, że rzekłbyś, iż duchy leśne o zielonych, przezroczystych skrzydłach, wisząc na gałęziach, słońcu na chwałę gwizdają.

Jaś i Zosia siedli obok siebie na progu i patrzyli ku górom. Zosia Jaśka za szyję objęła, drugą rękę na ręce mu położyła i mówi doń: - Nie hojdze juz, Jasiu, więcyl ś niemi, nie hojdze! O głowe przydzies abo i co gorzyj, o duse, o zbawienie. Mój złociusieńki, mój kohany, nie hojdze! Cy ci to trza? Biedy, dzieńkować Panu Bogu, na nas nie ma, dziewki cie i tak rady widzom, samy za tobom ciągnom, je coz ci tys za niewola z wesołemi hodzić? A grzyk! Hej, Jasiu, grzyk i obraza Pana Boga. Wies, jako to wysło strycnemu dziadkowi, Jantoskowi, co dobrym hłopem bywał? Do dziśka nik nie wie, ka głowe połozył... Przepad kajsi, jak kamień we wode, a tak padajom, ze go moze i złe porwało. Bo ta s tej wesołości zbójeckiej nic! Ku wesołym przistał - padajom, a on ku przeklentym. Dej to krziwda ludzka, złodziejstwo, krew. O mój Jasiu, Jasicku, nie hojdze tys więcyl ś niemi, nie hojdze. Bo jus cujem, ze dziś a jutro kces iść. Widziałak cie rano nóz cyścić i piscolce opatrzować.

- Je - przerwał jej Jaś - kie ty temu nie rozumies. Dziewka i dziewka - jedno, a drugie, bo pojedna to by sama za bucki hipła, dziewkaś śumna, co raty, Walcacka cysta, ale ześ ty jakasi taka, co drugiej takiej nie ma. Nie odnogaś od rodu, bo ci nie mas co prziganić; jyno ze serce w tobie nienaskie. Nijakiej hardości w tobie nie ma. A pote ty temu nie rozumies, jakok ci pedział.

- Zje cemu, Jasiu, zje cemu? Jasiek splótł obie ręce między kolanami i pochylił się naprzód.

- Cemuz ja nie rozumiem, Jasiu? A on pomilczał jeszcze trochę i rzekł:

- Hę, wies, kiebyś ty jeno raz sprógowała! Kiebyś ty jyno raz poza Tatry przesła, w Luptów! Tam kraj! Tam wino, tam jasno, tam radość! Tam śrybło, tam złoto, tam seliniejakie dobro, jyno brać! A pote, kiebyś ty jyno sprógowała...

I począł Zosi opowiadać o szerokim, nieporównanym, zbójeckim żywocie. Owe przepatrzowania, prześpiegi, gdzie jaki Żyd, kupiec albo bogaty kmieć dudki, złote dukaty, śrybelne talary i cwancygiery albo woły, byczki, albo sukno, płótno gdzie w komorze czy w sypańcu, czy w piwnicy albo na strychu po Liptowie i Orawie ma - owe podchody i przkradania - owe wyrywania krat z okien - owe skoki szalone przez okna na pośród izby i rąbania ciupagą koło sobie, póki drudzy nie wyważyli drzwi - owe walki straszliwe na śmierć i życie.

Raz przyślime pod jedne karcyme na Orawie, ale me se źle obrali dzień, bo me prawie na wesele trefili. Patrzyme - świeci sie , hoć noc. Zje kiz to sto satanów, co nie śpiom? Ja sie przykrad popod okna, wracam sie i mó-iem, co jest. Ze hań tego ogawa. A nas, jak zwycajnie, jyno seści. Wracać sie nam nie kciało, bo me telom dal, jaze za Kubin zaśli, a iść hań jakoz? Narahowałek Żydów z pietnastu, a co bab!

- Wrócime sie - pada Nowobilski.

My sytka ciho, a Capek: Je, krzesny ojce - bo on go tak rad nazywa - krzesny ojce! Wto od strafu umiero, temu bździnami dzwoniom. Ja hań ide sam. Ja tys rzeke:

I ja z Capke - i Stasek Mocarnego za mnom. A Nowobilski sie śmieje i pada: Dobre I Git! Ja was ino sprógo-wać kciał, aleście, widzem, hłopy grzecne. Widzieliście mie kie wracać sie? I ruseł naprzód, Capek se przygwizduje na zębak, a Nowobilski przyśpiewuje tak:

Poprow se, dziewcyno, wionecek na głowie,

a jo kapelusek, kie pude ku tobie!

to my jus wiedzieli, ze hań cosi bedzie. Bo on, ten Nowobilski Krzesaty, to je taki: dziecko, kie na dródze spotka, ugwarzi ś nim, podniesie go na rencak, ubóśka, a psa, kota przy nim nie bij i W karcymie sie tys bił nie bedzie, zaraz idzie do pola. Bo taki musi być taki. Ale kie na to przydzie, rence nogi druzga!

Stasek Mocarnego miał hipnonć bez okno, jak sie krate wytardze, ale mu "Prawo" pada: Nie skakaj, bo hań tego bula. Ino prosto we dźwirze i idzieme, ozhuziame kłot, to puscom, jak som jest zaparte. Zyd, wiem, ze pieniondze w kómorze ma, nie ka inendej. Wlezieme wraz. Ale Mocarny: O mój krzesny ojce - bo my mu ta sytka case tak mówili - nie róbcie mi tys tego, cobyk bez okno nie miał hipnonć i - Hipnem!

- Kie cie przisiendom, bo to ćma.

- Jako fcejom!

- No to se hipnij!

Zajndzieme pod okno, śmiało, Nowobilski miał nowom huste lnianom namoconom, strzelił w okno z piscolca, coby Zydów odegnać, syba w te razy prysła, załozył huste, zakręcieł - wyjahała krata w pole. Lemze jyno wyjahała, Mocarny obu nogami jus beł na pośród izby. Ja, niewielo pytajęcy, za nim i dobrze, zek obuhe od niego nie dostał, bo wzion śmigać koło sobie, coby nik nie przistompil. A temcase tamci naśli kłot, ozhuziali, bełł we dźwirze, wybili i wpadli do izby.

Zydy sie osatały, łap co wtory moze. Zacena sie pucka. Zrazu sie widziało, ze nie przewładamś, bo beło przecie prawie po troje na jednego, Zydówki brzejscom, a bijom co cud, i drapiom, i kąsajom.

Ale Capek sie ozeźlił straśnie. Jak krzyknie: Pockajcie, jest tu pług, bedzieme orać! Łapił hrubego Zyda z dłudzaźnom, cyrwonom brzodom za łeb i za portki na rzyci i wzion bić jak cepami, a Zyd miał podkute buty, tos to kie wtorego dopad obcase, to sie ten zaraz skopyrtał na ziem. A kie jus nas popuścili, dopieroz Mocarnego Stasek skakał tak, co ig w brzuhy pientami kopał, bo on ten śtuke straśnie rad pokazował. A my drudzy obuhami bili, teli był łom, jak w lesie. I zeprali me ten hałastre na kupe i wegnali do piwnice, prawda, nie syćkik, bo sie ta trzok wcale nie rusało, a jeden nie bardzo. Ino arendarz został. - Daj piniondze - pada Nowobilski. - Nie! - Nie? - Nie! - Je kie nie, to nie. Zezuć go! - krzyknon.

My w mig. Daj kaganek i Nowobilski piók, sadło kapało z pient, a Żyd sie przyznać nie kciał. Ale sie przyznał na ostatku, w komorze beły pod dylami. Do kości mu ciało Nowobilski spalił, a fajke se kurzeł, coby mu nie śmierdziało. I wzieni me piniondze i co ka beło, i idzieme, bo sie juz zrobiło zracno, bo nas ta bitka zbawiła. Ino telo, co Nowobilski skoceł do sopy. siad pod krowe i nadojeł zydowskim dzieciom, co sie popod ławy pokryły, mleka na rano. A me zaś jesce ścigli arendarza za pejsy i za rękawy do dźwirzy przybić. Idzieme, Capek se przygwizduje na zembak, a Nowobilski przyśpiewuje tak, na takom załośliwom nute:

Dolina, dolina, na dolinie owies,
jak sie mos źle wydać, to sie lepi powieś...

A Mocarny s torbom, co moze cent wazyła, na plecak, tańcy po kamieńcu drobnego, a krew mu sie ciurecke leje z głowy, bo go ta wtorysi godnie zacion. Ino ze na ziem nie kapie, bo na torbie ostaje, to sie ta o to nie starał. Bo o to sło, coby ślaku nie dawać. Ale mu Capek zalal gorzałkom pote i to ustało.

I nie słabyś ty ku takim, co?

I opowiadał o owych ucztach u juhasów na hali, gdzie sie całe barany w mleku w kotłach warzyły, a gorzałka lała strumieniami; owe tańce z juhaskami i noce miłości zapamiętałej - i owe dzikie pustki, gdzie tygodniami nieraz leżeli koło ogniska, w niedostępnych borach, czas skracając śpiewem i opowieściami... A dokoła wolny świat - nic, nic, tylko siła, odwaga, zręczność... Bóg nad nami, a ciupaga i piscolec w garzci... A haw, na dolinak, co? Orba, kośba, drwa z lasu woź - - e!

- Bóg nad wami, ale diaboł przi was - rzekła Zosia.

- Nie. Nowobilski pada tak:

Panu Bogu nie rzec zbójnikowi na zdradzie stać, bo kieby beł sytkim do równości dał, toby tys ta nik nic u drugiego nie sukał. Wilk ji sarne, sarna mek skubie, a strzelec wilka zastrzeli. To jest porzondek boski. A pote co by kowal zarobił, kieby zbójnika nie beło? On robi kraty i zamki. A muzyka? Komu by grał i od kogo by dudki wzion? A karcmarz? U jednego sie zrabuje, u drugiego sie przepije. A wiater halny, co drzewa łamie? Ruk na świecie musi być. Jakby wiatru ani zbójników nie beło, toby sie świat zastał.

- O nie tak, mój Jasiu, nie tak! Nowobilski niesłuśnie gada. Pan Bóg sie gniwa i Matka Boska ś nim. A ja cie prosem i zaklinam, na pamięć matki nasej niebozycki, na sytkie świentości, nie hodź ze zbójnikami, nie towarzis ś niemi. Rence ci całowała bede!

I schyliła sie do rąk Jaśkowi, ale on ją odsunął lekko.

- Je ale coz cie tak dziś susy? - spytał.

- O, bok śnisko miała, strasecne śnisko, tyj nocy. Śniło sie mi, jeze sie twoja głowicka potocyła z wirhu wedle mnie do przepaści.

- Bajki!

- Nie bajki, Jasiu, nie bajki! Piekło pod tobom otwarte, diaboł cię weźnie!

- Je to z towarzisami. Ja ig i hań nie opuscem. Jeden za sytkik, sytka za jednego. Takie prawo zbójeckie.

- Umrem, Jasiu, skróś tego... I juz by tak nalepsi beło...

I poczęła Zosia płakać ciężkimi łzami. Siedział Jasiek chwilę i powiada:

- Honór daje. O zbójnikowi nik nie powi, j'yno: honorny hłop!

- Je dy ta mas tego honoru dość! Sytka wiedzom, ze cie za dwa jus roki mało co w doma uświacy, ba jyno hodzis i hodzis. Hyr o tobie jaze na dziedziny!

- Dziewki rade widzom.

- Ony cie ta i przez tego rady bedom widziały. Bo-gatyś i ładnyś. Nie mas równego ku tobie w całym widyku. A Broncia Firkulina jus zdrowa; pedziała mi, ize cię wdzięcnie na sope ku sobie kazdego casu puści. Ino idź.

- E, nie bedzie ta, bedzie ina. Ja tego mam dość. Jak sie mi o co oshodziło, to jyno o tobie.

- Hej Jasiu! Nie kohas mie ty, nie kohas!

- Ja tobie nie? Zej kogoz byk juz więcyl na świecie kohać móg?! Tyś mi jedyna, siostrzycka!

- Nie kohas mie ty, Jasiu, nie kohas, kie mie na po-niewirke kces dać!

- Ze jako?

- Bo jakbyś ty ka przepad, to mie macocha bedzie bić.

- Tobie?!

- Włosy mi wytardze, lica ml podrapie i do pola mie wyzenie, z rodzonego domu, z ojcyzny...

- Dałby ja jej! Na strzępki byk ozniósł!

- Pokiel jeś zyw. Ale wies: zbójnikowi dziś a jutro. Ty o duse przydzies, a ja o dole. Bedzies widział, to ani tobie, ani mnie nie minie.

Zwiesił Jasiek głowę ku ziemi.

- To jest prawda - zaczął po chwili niskim głosem - to jest prawda. Wesoło, ale niepewne. Cłek nika nie prze-śpiecny. Kiela dobryk hłopów wygineno... Za mojej pamięci jus zgineni Mardułowie, Franek i Wojtek, zginon Symek Tyrała, zginon Maciek Kubiorek, Janko Nowo-bilski, z Maćkowej bandy Osterwa ze Śpisa, a jesce prendzej Franek Budz, co go na Orawie hłopi powiązanego potela bili, jaze zabili. Zginon ta kiejsi i z naskiej famieliji jakisi Jendrek Walcak, co go nazywali "Senk" abo "Mara". A kie Capek zacnie opowiadać! Kościami dobryk błopów - pada - co ig obiesili po Mikułasie, po Nowym Targu, na Zamkak, a co ig zastrzelili abo i kołami zatłukli, tobyś móg - pada - Dónajec wyburkować!To jest prawda! I kieby ja zginon, to ty - -

- O mnie nic! Tu o twoje zbawienie idzie!

- A mnie drogsa twoja dola, jako moje zbawienie. Kie se pomyśle, to jaze mie mgli... Jakbyś ty na poniewierke ludziom miała iść... Wode ka nosić abo drwa rom-bać... O raty, raty!

I wtulił głowe między ręce.

Długą chwilę siedzieli bez słowa, aż Jasiek rzekł:

- Przisienganyk.

- Jakaz to ta przisienga? Komu?

- Przed nabitym piscolce z odwiedzionym kurkem:

na wierność towarzisom. na posłuseństwo charnasiowi. Zosia plasnęła w ręce.

- Przed piscolcem, ale przed krzizem nie!

- Je, ale co przisienga, to przisienga. Nie przed krzize stary Stękała diabłu sie podpisał, ze mu grunt da za to, co mu pietnaści lat orał, kosił i zwoził bedzie, a pote dzieci wycenściował konajęcy, to wies, co sie robiło. Dom kciał diaboł oskurzyć, telo brojeł, a do komina krzicał:

To moje gazdostwo, bo ja na to pietnaście róok słuzeł i wiernie!i Iścizna wasa, ale grunt mój!i Ja se haw bede iskry siał i płomień zbierał! Lewdy ze go świenconom wodom odegnali.

- No, no. Ale ja mom rade. Ino staj! Pudzieme do Ludźmirza do Matki Boskiej Cudownej. Ona cie hań ozgrzesy.

- Ozgrzesy?

- Ozgrzesy i ozwiąze.

- A tobie jus nie bedzie macohy bojno?

- O nie! Nigda! S tobom ja wsędy! śmiała! Pomyślał jeszcze Jasiek chwilę: No, to podź! - powiada.

- O mój Jasiu! - zawołała Zosia i uwiesiła mu sie na szyi.

I nim sie wybrali, siedzieli jeszcze chwilę przy sobie, oparci o sie głowami, a na Tatry padał mrok.

- Kie majom przyńść?

- Jutro.

- No to lećmy.

- No to lećmy. Jus na jutro nie bedzies ik, ba mój i Boski. Na rano zalecime, wysłuhas sie, na sumie bedzieme. Wstaj!

Wziął Jasiek pistolety za pas i ciupagę do garści od wilka, bo choć to lato było, ale noc, a Zośka wzięła skaplerz, jakby złe w pustkach zastąpiło, i poszli.

Wyspowiadać sie Jasiek nie mógł, bo ksiądz był chory, nawet mszy miało nie być tej niedzieli. Wówczas wzięła Zośka Jaśka za rękę, w kościele jeszcze prawie nikogo nie było, tylko kościelny go otwarł i poszedł do domu, powiodła przed ołtarz, uklękła z nim i kazawszy mu złożyć ręce jak do pacierza, sama je złożyła tak samo i mówiła, a on powtarzał za nią:

Jo - Jasiek Walcak - ślubujem Ci, Panie Boze, Ojce świata - Tobie, Panie Jezu - Synu - Tobie, Duhu Święty - a nowięcyj Tobie - Matko Boza - Maryjo Panno - co jus zbójował - dłuzy nie bede - i odstompiem towarzistwa ze zbójnikami - dziś i na wiecne - casy. Ty zaś - Maryjo, Matko Boza - ozwiąz przisienge - cok jom słozył - przed piscolce - na wierność towarzisom - i posłuseństwo charnasiowi. - I przebac mi grzyhy moje - i zbaw duse mojom - na wieki wieków. - Jamen.

Pomodliła sie Zosia gorąco, Jasiek tam też, co wiedział, to pedział, dukata on, talara ona kościelnemu na ofiarę dali i poszli.

Nie mówili przez drogę nic i nic nie jedli, choć dużo wiecej niż dwie mile tam i znowu z powrotem wierchami i dolinami pomiędzy nie biegli. Zosia sie modliła, a Jasiek ze zwieszoną głową obok niej szedł.

Nareszcie ona sie do niego odezwała:

- Zal ci?

- Dobrze mi serce nie puknie!

- To więksa zasługa przed Boge.

Po chwili mówi Jasiek ze łzami w głosie:

- Jus teraz moje zycie za nic! Nie warce nic!

- Uwidzis! Teraz bedzie dopiro łaski Pana Jezusowej godne.

Przyszli do domu. Napili sie mleka, zjedli kukiełki, co ją na półce Zosia miała i że zmęczeni i niewyspani byli, legli na pościel, a w jednej izbie sypiali. I choć był jeszcze dzień i słońce wysoko, posnęli i spali aż do wieczora.

Wieczór sie Zośka obudziła: ciemno, czarne chmury niebo zakryły, oko wykol. Jasiek spał.

Uklękła Zośka na pościeli, żeby jeszcze Matce Boskiej za nawrócenie brata podziękować, wtem zabrzmiało pukanie w szybkę okienną.

Wzdrygnęła sie .

Drugi raz zapukano - silniej.

Trzeci raz zabrzęczała szyba pod palcami i jakiś głos gruby, tęgi zapytał:

- Młako! Zyjes ta cy spis? Zbudził sie Jasiek.

- Co?!...

- Zyjes? - zapytał ten sam głos.

- Nowobilski! Prawo! Prziśli po mnie!

- No to niegze ta! - rzekła Zosia spokojnie. - Tys jus nie ik. Nie obzywaj sie nic.

- Młako! Cy cie nie ma w doma? Jageś jest - wstaj! Głos był tak tęgi i rozkazujący, że Zosia usłyszała, że się Jasiek na równe nogi z łóżka zerwał.

- Jasiu! - krzyknęła. Ale Jasiek skoczył ku oknu.

- Wy? - zapytał.

- No myl - odpowiedziano mu niecierpliwie. - Cys nas nie cekał? Dyjeś wiedział, ze przińdzieme. Gotowyś?

Jasiek zawahał sie chwilę - krew zalała mu głowę. Ubrany był, bo w ubraniu legł. Skoczył w kąt izby, gdzie ciupagę, nóż, pistolety i opasek z całym przyrządem, prochem, kulami, jak to zbójnik, przysposobiony miał, złapał torbę, kapelusz i czuchę z kołka i wypadł przez drzwi.

- Jasiu! - jęknęła Zosia, biegnąc za nim. Ale on krzyknął ku towarzyszom: uciekajcie!

Ci też, nie pytając o przyczynę, zaczęli biec jak dziki spłoszone.

- Co sie stało? - pyta Nowobilski Jaśka. - Wtoz cie goni?

- Siestra!

- Siestra? E jakoz to? Co kiepkujes?

- Nie kiepkujem nijako. Pote wam powiem!

Ale Zosia nie goniła Jaśka. Z wyciągniętymi przed siebie rękami padła zemdlona w progu izby i tak leżała długo, że już oni popod Kościeliska szli, nim oprzytomniała.

Zawlekła sie na powrót do izby, osunęła sie na kolana przy łóżku i zaczęła zawodzić po cichu i szlochać.

Całą noc do rana i cały dzień przetrwała tak, przy łóżku swoim klęcząc, i ofiarowywała Matce Boskiej życie swoje i młodość, i miłość do Michała Stanika z Polan, i majątek, i zdrowie, i wszystko, byle śle tylko nad Jaśkiem zmiłowała, nawróciła go, grzechy, i ten najstraszniejszy, złamanie ślubu, przebaczyła.

Nadszedł wieczór i noc. I wtedy nagle przed oczyma Zosi pojawiła sie postać Jaśka, w poszarpanej odzieży, blada i krwawa i jak gdyby nie mogąc mówić, ręką na nią kiwnęła. Krzyknęła Zosia: Wselki duk! - i zerwała sie z ziemi, żegnając sie krzyżem świętym, ale postać posunęła sie ku drzwiom i znów kiwnęła ręką.

Jasiu!

Tyś?!

Jasiu! Braciel Bracisku najmilejsy!

Po raz trzeci widmo kiwnęło ręką i znikło we drzwiach.

Jasiu! Kaz idzies? Co nic nie mówis?! - krzyknęła Zośka, wypadając za nim.

I szła za bratem przez pole, w las - - dalej i dalej, wołając od czasu do czasu: Jasiu! Bracisku!...

Las, który znała, skończył sie , a zaczęły sie bory przepastne. W ciemności szła, a widmo ją wiodło przez gęstwę, przez kłody spróchniałe, odwieczne, przez maliniaki i głogi, wiodło pośród przemykających sarn i kun leśnych. Aż gdy ledwo, ledwo począł wynikać mokry, biały świt, dowiodło ją na pochyłą polankę, między skałki wapienne.

Tam rozkrzyżowała Zosia ręce i z zamarłym wrzaskiem na ustach stanęła u wyjścia spomiędzy drzew. Na polance, na rośnej trawie, leżał Jaśka trup. W ręce trzymał ciupagę. Leżał sam jeden, samiutki. Kapelusz mu sie potoczył niżej, uboczą.

- Jasiu!

Przypadła Zosia ku niemu, dźwignęła ciężką, zimną głowę. Oczy miał półotwarte, zaszklone. W piersi mały otwór i pod nim zakrzepłe trzy strużki krwi.

Wszystko to zapisała pieśń:

Zabili Jasicka na zielonych łukak,
cemuz sie nie bronił, mial ciupazke w rukak?
Zabili Janicka w zielonej ubocy,
jino sie od niego kapelusek tocy!
Zabili Janicka między turnickami,
leje sie krew ś niego trzoma potockami!...

Runęła Zosia na ciało i całować je jęła - oczy, twarz, piersi...

I zdawało jej sie , że sie jęczenie wydobywa z ziemi.

Zrozumiała ona, że to dusza Jasia sie męczy, i krzyknęła: Matko Boska Ludzimirska Cudowna! Sytko ci dam, jyno cobyk duse brata zbawić mogła i - I z piersi jej, ze samego serca, wyleciały trzy białe gołębie: wiara, nadzieja i miłość.

Trzy białe gołębie, które mieszkają w każdym młodym sercu...

Strzelcy orawscy, co tam szli, znaleźli ich oboje; chłopca nieżywego i nad nim dziewczynę piękną, nie mówiącą nic i jakby nie słyszącą. Obejrzeli pistolety Jasia - nie wystrzelone były. Nie ze swojej broni zginął. Pomodlili sie krótko, zabrali broń, a ciało pochowali pod wykrotem, kamieni na kopiec naniósłszy. A dziewczynie dali poznać, żeby tu siedziała, aż powrócą wieczorem, to ją do wsi zabiorą. Ale gdy wrócili, nie znaleźli jej w tym miejscu na polance, tylko na kopcu z kamieni znaleźli kwiaty leśne.

 


POPRZEDNI ROZDZIAŁ

NA SKALNYM PODHALU

NASTĘPNY ROZDZIAŁ