V

 

O, daj mi jeszcze raz przebyć ze sobą

Tę ziemię mogił, pokrytą żałobą,

O, daj mi jeszcze raz w drogi iść one,

Od kości białe, a od krwi czerwone,

I raz mi jeszcze daj na nie się rzucić

Twarzą zalaną łzami - i nie wrócić!

 

Bo gorszy powrót, niźli wyjście ducha,

I są najcichsze bez zmartwychwstań groby..

A jako ciężko znów iść do łańcucha

Temu, kto zażył ciszy onej doby,

W której mu serce zastygło w boleści

I żadnych z ziemi nie słyszał już wieści!

 

Dziś znowu muszę zranione mieć mózgi

Żądłem tych myśli, co pełzną w nie mrowiem,

I znów iść muszę przez wspomnień tych rózgi,

Z których jest każda maczana ołowiem

I z wężym sykiem nad sercem się zwija,

I szarpie żywą pierś, i nie zabija!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W pół nieba słońce stanęło już w chmurze

Dymów armatnich, na kształt rudej plamy,

Kiedyśmy wyszli na małe podgórze,

Za mury w ogniu i za miejskie bramy,

Z których się tłumy waliły bezładnie,

Ginąc w popłochu onym, gdzie kto padnie.

Bo pędził ich huk, i trzask, i płomienie,

Jak archanielski miecz, od tego proga,

Gdzie mieli gniazda swe i odpocznienie.

I pełna była wielkich głosów droga,

Płaczu, i jęku, i klątw, i modlitwy,

A ponad wszystkim tym - huragan bitwy.

 

Jak z ogniów owych wyszedłem, nie pomnę.

Dym mnie ogarnął i żarł mi źrenice

I same nogi niosły nieprzytomne

Wskroś spaleniska, pomiędzy iskrzyce

Bomb pękających i przez gruzów kupy,

Z których sterczały groźne, sine trupy.

 

Jeden wyciągnął rękę i zagrodził

Drogę tę, którą szedłem, obłąkany,

Bo duch dopiero od niego uchodził

Czarną krwi strugą, sączącą się z rany.

Chciałem ratować, gdy wtem granat świsnął,

W górę go porwał i mózg mu rozprysnął.

 

Głuchy od huków, a od dymów ślepy,

U stóp mej świętej upadłem złamany;

A miałem w oczach lecące czerepy

Głów ziewających i krwawe łachmany

Ciał rozerwanych w powietrzu na ćwierci,

A w uszach świst i pisk, i wrzawę śmierci.

 

A pani moja zadumana siadła

Na onym wzgórzu i na złomie skały,

I patrząc na ów gród w płomieniach, zbladła,

A obłok szat jej, przejrzysty i biały,

Nagle się zaczął ćmić i w barwach mienić,

Ogniami złocić i mną czerwienić.

 

Więc rzekłem: - Otom wywiedzion jest w ziemię

Widzeń okropnych i piekła obrazów,

A znieść nie mogę i padam, jak brzemię,

U nóg twych i na piersiach leżę głazów,

I na kamieniach polnych, które jęczą...

Zmiłuj się! Twarz mi nakryj szat twych tęczą,

 

Ażby przeminął ten dzień i godzina

Przestrachów mocnych i śmierci wybuchów;

Bo serce we mnie drży i mdleć zaczyna,

I słaby jestem, i nędzniejszy z duchów,

A język wyschły mam i wargi słone,

Bom przeszedł morze krwi, morze czerwone...

 

Lecz ona, jakoby nie słysząc zgoła,

Trwała w milczeniu swej wielkiej zadumy.

I brew ściągniętą miała wpośród czoła,

Patrząc na owe pierzchające tłumy

Z bólem, który ją czynił dziwnie bliską

Tej ludzkiej nędzy...

 

Schyliłem się nisko

I do stóp jasnych przylgnąwszy ustami,

Rzekłem: - O święta moja! O przeczysta!

Jeśli ty płaczesz w sercu twym nad nami,

Błogosławiona bądź imieniem Chrysta!

Bo jest z nim świat ten na krzyżu rozpięty,

Żółcią pojony i włócznią w bok pchnięty...

 

I złamał mi się głos, i padłem z płaczem

Twarzą na ziemię, i łzami gorzkiemi

Zrosiłem pole krwią zapiekłe... Zaczem

Uderzył we mnie jęk i łkanie ziemi -

I czułem, jak drży i jako się trwoży

Cichy w swej kaźni, Baranek ten Boży...

 


MARIA KONOPNICKA