O Siczy i hajdamakach

Sicz jest to miasto albo lepiej obóz Kozaków zaporoskich w kraju do Moskwy należącym, w szczerych polach, na kilkadziesiąt mil ciągłych, pustych. Kto w nim dawniej siedział i kiedy go Kozacy zaporoscy osiedli, o których mam pisać, nie mogłem pewnej od nikogo powziąć wiadomości; za czym nie sięgając początku, będę pisał o środku i o końcu pomienionych Kozaków.

Było w Siczy Kozaków, ich terminem zowiąc, czterdzieści kureni (po polsku: korzeni). Każdy kureń zamykał w sobie dziesięć chorągwi, a każda chorągiew sto kampańczyków, czyli po naszemu towarzyszów, co uczyniło czterdzieści tysięcy wojska, gotowego na każdy rozkaz imperatorowy moskiewskiej; ale ich do żadnej wojny za mego wieku, nawet z królem pruskim i z Turkami wojując, Moskwa nigdy nie użyła. Słyszałem, iż dlatego, że lud zbyt niesforny, a w potrzebie zazwyczaj z placu pierszchający. Mieli ci Kozacy nad sobą hetmana jednego spomiędzy siebie na tę godność od imperatorowej moskiewskiej wyniesionego i zwał się terminem kozackim: koszowy. Ten był ich wodzem, a raczej sędzią we wszystkich sprawach ostatecznym i najwyższym; za cóż albowiem dawać mu imię wodza, kiedy nigdy wojska swego w pole nie wyprowadzał. Religii byli schizmatyckiej, greckiej; mieli swoją cerkiew i popa; i to było dosyć nabożeństwa dla hultajów. Żon nie mieli ani kobiety żadnej między sobą nie cierpieli; a kiedy który został przekonany, że kędy za granicą miał sprawę z kobietą, tedy takowego do pala w kureniu, z którego był, za dekretem przywiązanego, póty tłukli polanami, to jest szczypami drew, póki go nie zabili, pokazując na pozór, jakoby czcili stan czystości; dla czego też nazywali się powszechnie mołojcami, to jest młodzieńcami, gdy w samej rzeczy prowadzili życie bestialskie, mażąc się jedni z drugimi grzechem sodomskim albo łącząc z bydlętami, na które sprośności, samej naturze obmierzłe, nie było żadnej kary, jakby uczynek z kobietą był plugawszy niż z kobyłą albo z krową.

Rolnictwa bardzo mało traktowali; najwięcej bawili się rybołówstwem, myślistwem i chowaniem stad wielkich rozmaitego bydła i koni. Bydło ich rogate różniło się szerścią od bydła naszej Ukrainy, było bowiem czerwone; bawili się także handlem ryb suszonych, soli, skór, futer i rozmaitych rzeczy, zdobytych na rozboju, który był najcelniejszym ich rzemiosłem.

Każdy kampańczyk był zapisany w regestr, składający owę liczbę wojska czterdzieści tysięcy. Miał każdy swój dom i kram do towarów, które tam przybywającym kupcom przedawali albo za zboża i gorzałkę zamieniali, nie wychodząc nigdy dla żadnej potrzeby z siedliska swego. Kampańczyk miał swoich wyzwoleńców, czyli sług kilku: pięciu, sześciu, siedmiu i więcej, podług tego, jak się miał który. Kiedy kampańczyk podchodził w lata szędziwe, wybierał spomiędzy czeladzi swojej jednego, który mu był najmilszy, prowadził go do kancelarii i tam uroczyście zapisował swoim następcą. A ten po śmierci takiego ojca swego ogarniał wszystek majątek, reszta zaś czeladzi albo przy nim zostawała, albo się do innych kampańczyków rozchodziła; chcąc tedy zostać sukcesorem, trzeba było przylgnąć do jednego kampańczyka i służyć mu jak najwierniej aż do śmierci.

Kampańczykowie sami, mając się dobrze i będąc gospodarzami, rzadko kiedy wychodzili na rozbój, wychodzili jednak i wtenczas bywali hersztami kup hajdamackich. Do takich wycieczków przyprowadziła kampańczyków potrzeba, gdy swój majątek jakim sposobem utracił, albo gdy do rozboju miał serce i ochotę. Pospolicie atoli na rozbój wychodzili sami wyzwoleńcy, którzy nim wyszli, musiał się każdy najprzód opowiedzieć swemu kampańczykowi, a potem zebrana kupa generalnemu koszowemu, który tym sposobem, ponieważ wiedział zawsze, wiele i w którą stronę udało się ich na rozbój, przeto gdy który koszowy miał dobre zachowanie z panami polskimi, przestrzegał ich, aby się mieli na ostrożności, uwiadamiając oraz o liczbie ciągnącej na rozbój. Zabraniać im koszowy takiej ochoty nie mógł, kiedy polityka dworu moskiewskiego prawie dlatego tych hultajów konserwowała, aby Polaków i Tatarów ciemiężyli, a oraz ginąc sami w różnych potyczkach i egzekucjach, w liczbę nadpotrzebną nie wzrastali. Do tego rozbój był drogą krótszą i chwalebniejszą dosłużenia się rangi kampańczyka niż inne usługi przy boku swego pryncypała. Jeżeli siedym lat szczęśliwie rozbijał, już miał w ręku ascens na pierwsze miejsce wakującego kampańczykostwa; lubo się tego szczęścia niewielem dostawało, bo ich od polskich podjazdów dużo ginęło, jako się niżej da widzieć lepiej.

Drugą zasługą, jeszcze krótszą od rozboju, acz nie tak estymowaną, było kucharstwo. To przez dwa roki bez nagany odbyte czyniło kucharza kampańczykiem. Ale praca ledwo znośna; każdy kureń, to jest chorągiew - miała swego kucharza; ten dzień i noc musiał mieć gotowe jadło dla przybywających w różne godziny dzienne i nocne od różnych zabaw Kozaków. Był razem kucharzem i szafarzem; powinien wcześnie starać się u starszego chorągwi o to, czego mu do kuchni brakowało. Nie gotował on tam żadnych wymyślnych potraw ani rozmaitych, tylko dwie raz na raz, całym traktamentem kozackim będące, z skarbu szafowane: kasza jaglana rzadko, w mięsne dni słoniną, w postne olejem okraszona, i bigos z ryb suszonych bez wszelkiej przyprawy. Nalewał i nakładał tych potraw w korytka podług miary, jak ich ubywało. Kozak przyszedłszy, bądź jeden, bądź więcej, siadał w czubki przy korytku, dobył łyżki od pasa i jadł tego i owego, póki mu się podobało; gotowały się te potrawy w kociołkach miedzianych, na trzech kijach nad ogniem zawieszonych.

Tenże kucharz miał w dozorze swoim tytoń, który także, jak strawę wyżej opisaną, z skarbu na kurenie rozdawano. W każdym kureniu niedaleko korytek stało kilka lulek wielkich glinianych, mających dokoła po kilka dymników, czopkami, na sznurkach przywiązanymi, pozatykanych; kiedy który Kozak nie chciał ekspensować swego tytuniu, siadał do generalnej lulki, wyjął czopek i założył swój cybuch w dymnik, ciągnął, póki mu się podobało; kucharz zaś dawał baczenie na lulki i nakładał raz za razem tytuniem, skoro były wypróżnione. Do jednej lulki mogło się zmieścić i ośmiu Kozaków, jeżeli mieli cybuchy długie; podług długości których robił się cyrkuł obszerniejszy, a tym samym do przyjęcia i pomieszczenia więcej palaczów sposobniejszy. Odchodząc od lulki każdy Kozak zatchnął swój dymnik czopkiem, na sznurku przy lulce wiszącym.

Jeżeli kucharz był ospały i nie pilnował swojej powinności w tych dwóch artykułach, każdy Kozak, nie znajdujący dla siebie gotowego jadła lub tytuniu, miał prawo wykropić mu skórę batogiem, a oprócz tej kary częste skargi na niego zachodzące sprawiały mu degradacją. Na tę publiczną wygodę jadła i tytuniu składali się wszyscy kampańczykowie z swoich majątków i była to jak kontrybucja.

Że tedy takie były publiczne stoły i tytunie z skarbu, przeto żaden kampańczyk swoim wyzwoleńcom nie dawał wichtu, tym, którzy dla niego w rybołówstwie, myślistwie, pasieniu trzód lub w rolnictwie pracowali, wyjąwszy tych, którzy przy boku pańskim na zawołanie być musieli. Jurgieltu też pewnego żaden wyzwoleniec nie brał; należało do szczodrobliwości kampańczyka udzielić mu co z tych pożytków, około których który dla kampańczyka wyzwoleniec pracował.

Trunki w szynkowniach były przedawane: miód, wino i gorzałka; ta ostatnia Kozakom najlubsza i najpospolitsza. Wolno było każdemu za swój grosz pić tyle, ile się któremu podobało, byle swojej powinności nie opuścił i hałasu nie zrobił; bo za te występki surowie karano. Dla czego, choć w Siczy mieszkali najgorsi z całego świata ludzie, apostatowie od wiary i różnych zakonów, infamisowie, zbiegowie kryminalni z rozmaitych stron, skromność atoli wielka tam panowała i bezpieczeństwo tak wielkie, iż żadnemu podróżnemu z towarem, po towar lub w innym jakim interesie do Siczy przybywającemu włos z głowy nie spadł; pieniędzy, nawet gdyby na środku ulicy położonych, nikt nie ruszył. Albowiem naruszenie osoby lub majątku cudzego, bądź tamtejszego mięszkańca, bądź gościa, śmiercią natychmiast karano, na kogo tylko padła suspicja. Dla którego rygoru wszyscy zaraz starali się o wyśledzenie winowajcy, skoro się w tych dwóch miarach jaki występek pokazał. Takie prawo ludzkości rozciągali aż do granicy swojej, dalej zaś nie służyło, tylko tym, którzy pozbywszy lub nabywszy w Siczy towarów, powracali z nimi do domów z paszportem od koszowego. Jadącym zaś do Siczy i prowadzącym towary było wszelkie bezpieczeństwo zaraz od mety zaczynającej step siczowy, to jest puste pole, które do Siczy prowadziło z osiadłej Ukrainy.

Po wziętym pozwoleniu od koszowego hajdamacy szli do cerkwi; tam brali błogosławieństwo od popa, jakoby wychodząc na uczynek pobożny, Bogu miły, niszczenia łacinników, Żydów i wszelkich innych Rusinów, od ich wiary i chizmatyckiej odszczepieńców.

W ziemię tatarską, jako sąsiedztwem bliższą i tylko rzeką Dunajem od Siczy przedzieloną, wpadali rozmaitymi czasy. Tym pospolicie tylko zajmowali z pastwisk stada koni i bydła rogatego, z którym co prędzej wpław uchodzili przez rzekę na swoją stronę, za którą Tatarowie nigdy ich gonić nie śmieli, widząc odpór gotowy, od swoich sił mocniejszy, i kontentując się tym, co przed rzeką odbili i którego hajdamakę zatłukli.

Głęboko w Tatarszczyznę nie wkraczali ani siedlisk tatarskich nie plądrowali (ponieważ Tatarowie, będąc takimiż rabusiami, jak i hajdamacy, zawsze wsieść na koń i skupić się na swoich najezdników gotowymi byli), ale tylko nad brzegiem dawali baczenie, gdzie Tatarowie z swoimi stadami koczują; ukradkiem tedy napadłszy na Tatara mniej ostrożnego albo drzymiącego wpadli na niego znienacka (co w Polach Dzikich, wielkimi trawami zarośniętych, uczynić im nietrudno było) i udusiwszy człowieka albo mu gardło przerznąwszy, co prędzej zawinęli się około stada. Jeżeli mieli zajmować konie, tedy uważali, który ogier wodzi stado; na tego złapanego wsiadłszy, jeden hajdamak krzyknął i co tchu do rzeki pędził, a stado zhukane za nim, drudzy zaś hajdamacy z tyłu na innych koniach schwytanych poganiali. Lub jeżeli im czas nie pozwolił ująć żadnego konia, pieszo się w owych trawach do rzeki zmykali, bydło zaś rogate jak najciszej zająwszy, takimże cichaczem, pospieszając ile możności, w rzekę pędzili, gdzie na nich czekali inni Kozacy w czółnach, tak dla przewiezienia swoich, jako też dla odparcia pogoni tatarskiej.

Na Ukrainę polską wychodzili zawsze na wiosnę, a powracali przed zimą; wyszedłszy z Siczy w sto, dwieście lub trzysta koni, rozdzielali się na różne partie, co czynili najprzód dlatego, żeby więcej kraju zasięgnąć mogli, druga: żeby komendom polskim, ścigającym za nimi, łatwiejsze roztargnienie uczynić mogli, trzecia: żeby razem wszyscy, gdyby zostali pokonani, nie zginęli, czwarta: żeby się łatwiej w małych partiach ukrywać mogli. Formowali z siebie dwojakie kupy, nigdy z sobą nie złączone, ale osobno szczęścia szukające: jedni plądrowali konno, drudzy pieszo. Jak jazda, tak piechota innej nie zażywała broni, tylko spisę i samopał; piechota, sposobniejsza do ukrycia się w wielkich trawach ukraińskich, trudniejsza była naszym do zniesienia niżeli jazda, raziła bowiem naszych z samopałów, nie będąc widziana; a jeżeli była dokoła obstąpiona, broniła się do upadłej, tak iż często nasi, wziąwszy mocną plagę, odstąpić ich musieli albo też oni sami, doczekawszy się nocy, z pośrodka nich wymknąć się potrafili. Gdy już tak blisko podjazd polski natarł na hajdamaków, że już dalej uchodzić nie mogli, stanęli w szyku i zdjąwszy czapki, uczynili Polakom pokłon, a dopiero zaczęli się bronić, co czynili częścią przez zuchowatość, częścią dodając sobie serca.

Z jazdą mieli łatwiejszą sprawę Polacy, osobliwie kiedy dragonia znajdowała się przy komendzie polskiej. Ta zsiadłszy z koni i dając ognia plutonami, prędko hajdamaków rozpłoszyła, na których, zmięszanych i tył podających, wpadłszy jazda pancerna i przedniej straży, jednych żywcem schwyciła, drugich ubiła albo przynajmniej prowadzony tabor z zdobyczą zabrawszy, na cztery wiatry rozpędziła. Lecz kiedy nie było dragonii przy Polakach, ciężko im było ponękać hajdamaków i nieraz od nich dobre plagi wzięli.

Do tych hajdamaków, którzy wyszli z Siczy, przywiązywało się wiele hultajstwa z Rusinów polskich i Żydów. Ci, rozbijając z nimi całe lato, na zimę rozchodzili się po wsiach, służąc po karczmach za parobków i po gorzelniach (po rusku: winnicach) za palaczów; drudzy zaś, przyjąwszy bractwo hultajskie raz na zawsze, do Siczy z hajdamakami powracali i ci to byli nasieniem i potomstwem hajdamaków, którzy oprócz takich plemienników, powracając do Siczy, porywali też i chłopców młodych, bądź obcych, bądź swoich krewniaków, a tak mnożyli się i następowali jedni po drugich, choć żon nie mieli.

Najeżdżali ci hajdamacy szlacheckie dwory, wsie i miasta nawet, nikomu nie przepuszczając, kogo tylko zrabować mogli; na śmierć, prawda, najechanych z trudna kiedy zabijali, chyba z szczególnej jakiej osobistej zemsty sługi, chłopa lub Żyda, do hajdamaków zbiegłego. Ale dla wyciśnienia pieniędzy męczyli niemiłosiernie; i chyba znacznym a oraz łatwym obłowem, sobie bez ciężkiej inkwizycji ofiarowanym, ułagodzeni zostali, kiedy nie męcząc, dawszy tylko na nezabudesz kańczugiem po plecach, odjechali z takim pożegnaniem: "Porastaj!"" Dlatego panowie ukraińscy wszyscy trzymali po kilkadziesiąt i po kilkaset kozaków nadwornych, którzy ich tak w domu, jak w drodze dzień i noc od tych rabusiów strzegli. Miasta zaś i miasteczka w każdą noc przez połowę mieszkańców, w broń opatrzonych, z kotłami i tarabanami chodząc po ulicach pilnowały się od rozboju. A jednak przy takiej chociaż ostrożności, w nocy, zazwyczaj napadnieni, nieraz tak panowie, jak chłopi we wsiach i Żydzi z mieszczanami i kościołami, i klasztorami po miastach zrabowanymi zostali, kiedy straż domową albo przełamali hajdamacy, albo też w zmowie z nimi zostając, niby do ucieczki przymusili. Dlatego całe lato na Ukrainie z pomiernej szlachty i chłopi tudzież arendarze Żydzi nicht w domu nie nocował, ale każdy przed zachodem słońca z duszą wynosił się w step, ukrywszy majątek i jeden kryjąc się przed drugim: mąż przed żoną, żona przed mężem, ojciec i matka przed dziećmi, dzieci przed rodzicami i sami przed sobą, ażeby znaleziony jeden z bólu nie wydał drugiego, gdyby go męczono i o drugich pytano.

Drogi także publiczne obsiadali ciż hajdamacy; w lada dolinie zakradłszy się niedaleko od drogi, uważali kurzawę, która w tamtej ziemi tłustej za każdym jadącym na kształt dymu podnosi się wysoko w górę. Uważali tedy wielkość kurzawy; jeżeli miarkowali, że kto jedzie z małym konwojem albo w cale bez konwoju, wypadali na niego, obdarli ze wszystkiego, co miał, i obiwszy ratyszczami, to jest drzewcami od dzidów, plecy, w koszuli puścili, powiedziawszy swoje zwyczajne: "Porastaj!"

Ci, którzy szczęśliwie powrócili do Siczy, połowę zdobyczy oddawali swoim kampańczykom, a kampańczykowie dziesiątą część tej potowy koszowemu; takiż podział był koni i bydła, Tatarom zabranego.

Z takimi tedy hultajami co lato wojsko nasze polskiego i cudzoziemskiego autoramentu odprawiało kampanie, przybierając na czas do siebie kozaków porodowych, to jest nadwornych, różnych panów; najwięcej zaś sami za nimi chodzili, bo Kozacy z trudna swoich bratów wiernie prześladowali, chyba wtenczas, gdy się rzecz działa bardzo jawno pod okiem komendanta polskiego; ale jak na boku Opodal, to jak wilcy z psami z wilczycy i psa spłodzonymi powąchawszy się, każdy poszedł w swoją stronę.

Kozacy humańscy Potockiego, krajczego koronnego, a potem wojewody kijowskiego, najsprawniejsi byli w dojeżdżaniu i znoszeniu hajdamaków, wyjąwszy, iż tę przysługę dla kraju bardzo niewiernie czynili. Nie napastowali oni nigdy hajdamaków, kiedy na wiosnę na rozbój w kraj wstępowali, tylko pod jesień, kredy miarkowali, że z zdobyczą powracają, wtenczas im zastępowali, zdobycz odbierali, a samych hajdamaków, chyba że się bronili do upadłej, szczerze bili; jeżeli zaś słabo im się stawiwszy w ucieczkę prysnęli, nie bardzo gonieniem za nimi koni swoich mordowali. Druga: kto z zrabowanych chciał odzyskać od kozaków humańskich swoje rzeczy, musiał je dobrze opłacić, darmo nie dostał; które poczytali za rzeczy prawnie nabyte, bo z azardem życia.

Komendanci polscy, wielu dostali żywcem hajdamaków, żadnego nie pardonowali, lecz zaraz na placu albo wieszali na gałęziach, albo jeżeli mieli czas, żywcem na pal wbijali; która egzekucja takim szła sposobem: obnażonego hajdamakę położyli na ziemi na brzuch; mistrz albo który chłop sprawny do egzekucji użyty naciął mu toporkiem kupra, zacierany pal ostro z jednego końca wetchnął w tę jamę, którą gnój wychodzi z człowieka, założył do nóg parę wołów w jarzmie i tak z wolna wciągał hajdamakę na pal rychtując go, aby szedł prosto. Zasadziwszy hajdamaka na pal, a czasem i dwóch na jeden, kiedy było wiele osób do egzekucji, a mało palów, podnosili pal do góry i wkopywali w ziemię. Jeżeli pal wyszedł prosto głową lub karkiem, hajdamak prędko skonał; lecz jeżeli wyszedł ramieniem albo bokiem, żył na palu do dnia trzeciego, czasem wołał horyłki, to jest gorzałki, i pił podaną sobie.

To tak okrutne morderstwo bynajmniej hajdamaków nie uśmierzało; mieli sobie za jakiś heroizm skonać na palu. Kiedy się w kompanii przy gorzałce jeden z drugim kamracił, życzył mu: "Szczo by ty ze mnoju na jednym palu strytył", to jest: "Bogdajbyś ze mną na jednym palu sterczał." Bywali drudzy tak zatwardziałego serca, że miasto jęczenia w bólu wołali na dyrygującego zaciąganiem na pal: "Krywo idet, punc mistru", jakby bólu żadnego nie czuł albo jakby go tylko kto w ciasny bot obuwał. Dla tak okrutnej śmierci, acz niby lekceważonej, hajdamacy wszędzie się do upadłej bronili. Na pięćdziesiąt hajdamaków trzeba było naszych dwieście, trzysta i więcej, aby ich zwyciężyli; równej lub mało większej liczbie nigdy się pobić nie dali.

To już wszystko, co mogłem w pamięci utrzymać, com widział i com słyszał pewnego o wojsku autoramentu polskiego i regularnym nieprzyjacielu Ukrainy, hajdamakach. Jako zaś celem moim jest pisać o obyczajach polskich za Augusta III, tak nie mogę pominąć i tego, lubo mam za bajki i gusła, że Polacy wierzyli mocno, iż między hajdamakami wielu się znajdowało charakterników, których się kule nie imały. Powiadali z przysięgą nieraz, że widzieli hajdamaków zmiatających z siebie kule, które w ich twarz albo piersi trafiły, że wyjmując takie kule zza pazuchy, nazad na Polaków odrzucali. Dla czego nasi, zabobon zabobonem przemagając, robiąc kule na hajdamaków lali je na pszenicę święconą, to już taka kula chwycić się miała hajdamaki.

 


OPIS OBYCZAJÓW