VI

Za danym znakiem - auły zdjęto,

Zebrano sprzęty - jurty zwinięto

I na dwukolne złożono wozy...

Zwolna - ruszają ciężkie obozy;

Step się ożywia, pstrzy i zaludnia.

A nad taborem - lotnymi pióry

Dzikiego ptastwa wędrowne chmury

Szybują z krzykiem w stronę południa.

 

* * *

Liczne wzdłuż równin ciągną się stada.

Na czele idzie owiec gromada

Mocnych, wypasłych i ciemnej wełny,

U każdej kurdiuk tłustości pełny.

Dalej - rozrosły buhaj na przedzie,

Czerwono-bury z pręgi czarnemi,

Zwolna, schylając łeb swój ku ziemi,

Ryczące stado za sobą wiedzie.

Dalej w odstępach - tu dojne klacze,

Tam źrebiąt tabun igra i skacze;

Owdzie poważne, brodate kozy,

Wielbłądy juczne, ładowne wozy -

Pod bacznym okiem, co wszędy czuwa,

Cały się tabor w stepy posuwa.

 

* * *

Ludność kirgiska - starzy i młodzi,

W spiczastych czapkach - lśniących jerhakach;

Kobiety w czadrach i pstrych kołpakach;

Dziewki i dziatwa, co ledwie chodzi.

Strojno, bogato - wszyscy na koniach.

Młodzież harcuje z boków po błoniach.

A całej hordy zgiełkliwe pienie,

Ryk stad przeciągły - i koni rżenie,

I głos chrypliwy skrzypiących osi

Echo daleko w stepy roznosi.

 * * *

Ludno, wesoło w pustej krainie.

Tu słychać pieśni, tam łowców krzyki;

Z leż wypłoszony czujny zwierz dziki

Z dala przed gwarem pierzcha w pustynie;

Łowcza go zgraja ściga i szczuje

Lub ugłaskanym orłem poluje.

Cokolwiek pomknie na step bezdroźny,

Czy lotna sarna, czy wilk ostrożny,

Który się milczkiem z łozy wykrada;

Już w pogoń za nim berkut puszczony

Leci, dopędza, na grzbiet mu siada,

Bije skrzydłami, ściska w swe szpony

I krzywym dziobem wydziera oczy.

Z bólu i strachu przelękłe zwierze

Poty na miejscu kołem się toczy,

Aż który z łowców pędem przyskoczy

I ze szpon orła zdobycz odbierze.

Tymczasem inni - pomykające

Nahajką z konia biją zające.

* * * 

Sunie się tabor - a przodem bieży

Kilku zwinnie j szych z grona młodzieży;

Dziwią zręcznością - próbują siły;

Bawią natarciem udanej bitwy;

W końcu do widnej w dali mogiły

Stawają rzędem zacząć gonitwy.

A kiedy konie czekając znaku

Już niecierpliwe rwą się do biegu,

Na dzielnym, stepnym pędząc rumaku

Młoda dziewczyna staje w szeregu.

Na znak - puszczają konie - i lecą...

Lecz kroków ledwie sto ulecieli,

Wiedziony wprawną ręką kobiecą

Wyprzedza wszystkie rumak Demeli.

A jeśli który z współzawodników,

By ją zatrzymać, posunie dłoni...

Dziewczyna w pędzie zwija się... broni...

Fletnią zuchwałość karcąc młodzików;

I przodek bierze - i w każdej chwili

Coraz się od nich odsuwa daléj.

Niektórzy - konie nazad zwrócili;

Inni - w połowie mety zostali;

Jeden ją ścigał, konia nie szczędził,

Zbliżał się... równał... aż ją dopędził,

A kiedy wbiegli na kurhan razem.

Tak ją zaklinał czułym wyrazem:

 

* * *

"Demelo!... słuchaj!... dłużej nie zwlekaj...

Teraz czas... teraz ze mną uciekaj.

Ja ci przysięgam... jak Allach w niebie,

Dla ciebie jednej - tylko dla ciebie -

Zrzekłem się mojej zemsty - na wieki!...

Tu już gościnnej dla mnie opieki

Nie ma - nadbiegną.., patrz... niedaleko...

I bezbronnego w sztuki rozsieką...

Jeżeli nie chcesz, by ta mogiła

Krwią moją w twych się oczach zbroczyła,

Uciekaj!... czas jest... ujdziem pogoni,

Noc wkrótce swym nas cieniem osłoni."

Mówił wzruszony i ręką drżącą

Chwycił jej konia cugle puszczone,

I tak w pól chcącą i w pół niechcącą

W największym pędzie powiódł w tę stronę,

Kędy zarośle, jak modra wstęga,

Kończyły w dali skraj widnokręga.

 * * *

Wtem - trzech się konnych z tłumu oddziela.

Widać, że pogoń - bo w ślad za niemi

Pędzą, zaledwie tykając ziemi.

"Patrz!... patrz!... mój ojciec!" - krzyknie Demela

"Nie bój się, droga - jeździec odpowie -

Odstęp dość znaczny, a słońce nisko...

I konie dzielne... i krzaki blisko...

To Bij nieprędko o nas się dowie,

A jutro!... już nas nikt nie rozdzieli!..."

Zwisnął - i na wschód jak wiatr lecieli.

 

* * *

Jedni i drudzy mkną stepem chyżo;

Lecz raz rzucony między nich przedział

Nie uległ zmianie. Kto by powiedział,

Że się do siebie nigdy nie zbliżą.

Wnet - słońce zaszło, wiatr wiał zachodni.

Coraz to ciemniej, coraz to chłodniéj;

Zmierzch padł na stepy - przez chwilkę jeszcze

Jeźdźcy jak plamki czernią się w mroku;

I coraz, coraz nikną we wzroku...

Tylko spod kopyt trawa szeleszcze.

 

* * *

"Stójcie - Bij krzyknął do swej drużyny -

Już nic nie widzę - noc taka ciemna...

Dalsza gonitwa całkiem daremna,

Wszak co najlepsze konie z stadniny

Mają pod sobą. - Droga szczęśliwa!...

Niech lecą!..." - wrzasnął z dzikim uśmiechem;

A step szyderczym powtórzył echem:

"Niech lecą!" - "Jak to?... - Bij się odzywa -

Mam wrócić?... wrócić... i żyć zhańbiony?...

O nie!... wiatr z dobrej wieje nam strony...

Puścim za nimi takie pogonie,

Od których żadne nie ujdą konie.

Wy dwaj - jak można ode mnie dalej

W prawo i lewo ruszcie - a żywo,

Macie przy sobie krzemień, krzesiwo...

Niechaj z was każdy stepy zapali."

 

* * *

Wnet na trzech punktach stal iskry ciska...

Iskry w garść suchej trawy ujęte,

Podmuchem wiatru silnie rozdęte,

Trzy śród przestrzeni tworzą ogniska,

Co tak pełzają promieńmi mdłemi,

Jakby trzy gwiazdy legły na ziemi.

Ogień się rzuca na zeschłe zioła,

Wiatr go rozdyma, miota, roztrąca...

I już się palą trzy wielkie koła,

Jak gdyby z niebios spadły trzy słońca.

Z tych kół ognistych przez podmuch świeży

Żar się wylewa w jasnych potokach;

A każdy potok w step czarny bieży

W liniach, zygzakach, wężach, przeskokach.

Już wichrem gnane w przestwór daleki

Z trzaskiem i z sykiem płoną trzy rzeki,

Płyną... wzbierają falą płomieni;

Niebo się krwawą łuną czerwieni.

 

* * *

"Luby!... patrz!... jak się niebo oświéca...

Czy księżyc wschodzi?..." - "O! blask księżyca,

Droga Demelo, nie takiej mocy...

To pewnie błyszczy zorza północy."

 

 * * *

Ogień - z wściekłością ciągle rosnącą,

Coraz się szerszym korytem leje -

Bucha... iskrami sypie... szaleje...

I już trzy rzeki z boków się łączą,

I straszny pożar w lewo i w prawo

Płomienną, długą toczy się lawą.

Zbudzony światłem, z pobliskich krzaków,

By dzień powitać, leci rój ptaków..

Leci... na skrzydłach waży się - śpiewa...

I milknie - w paszczy otchłani wrzącéj...

Paszcza wciąż zieje - a krzaki, drzewa,

Gdy je obejmie oddech palący,

Stawają w ogniu i jak gwiazdami

Chwilę złotymi trzęsą liściami...

Przeszło... i drzewa w popiół się sypią...

A- jako fale wzburzone kipią,

Tak hucząc leci powódź płomieni,

Niebo się coraz krwawiej czerwieni.

 

* * *

"Luby!... jak widno!... czyż to być może,

By tak okropnie świeciło zorze?...

Patrz!... jak za nami błyska czerwono!"

"Ha!... - krzyknął jeździec - to stepy płoną!"

I nim od ogni oczy odwrócił,

Zmienił kierunek i w bok się rzucił.

"O, moja droga! - jak zajrzę okiem,

Tak wszędzie pożar... pasem szerokiem

Przez całe stepy zdaje się płynąć...

Ale się nie trwóż... miej więcej męstwa...

Oby nam tylko prąd ognia minąć,

Wyjdziemy zdrowo z niebezpieczeństwa..."

* * *

Lecą... wiatr świszcze... coraz gęstszemi

Step się kłębami dymu ocienia.

A dym jak goniec, gdzie dotknie ziemi,

Rozwija czarny sztandar zniszczenia.

"Demelo!... konie nierówno biegą...

Twój się opóźnia... śpiesz... czasu nié ma...

Allach! twój pada!... przesiądź na mego...

Zbawienie blisko... patrz, przed oczyma

Las... byle tylko stanąć w tym lesie,

Wiatr od nas pożar bokiem przeniesie!..."

 

* * *

Rzekł - Demela lekko na koń wsiada;

Jeździec ręką wpół kochankę chwyta,

Pędzi konia... wzrokiem ognisk bada...

I drży... a koń, jeździec i kobieta,

Kłębem dymu jak chmurą owiani,

Falą ognia jak piekłem ścigani,

Umykają z największym pośpiechem.

Wtem - wiatr z ognisk takim żarem wionął,

Że duszącym objęty oddechem

Padł koń drugi i ducha wyzionął.

 

* * *

Jeździec groźno wzniósł oczy do nieba,

Twarz mu dzikim pałała wyrazem -

"Luba!... luba!... tu rozstać się trzeba!...

Śmierć już blisko!... umierajmy razem!"

I zbłąkany wzrok topiąc w jej lice

Dodał głosem najświętszej żałości:

"Och!... już nigdy, nigdy nie nasycę

Ani zemsty, ani mej miłości..."

Jak dwie wierzby przy jednym strumieniu

Gałązkami ujmą się, pochwycą...

Tak młodzieniec z stepową dziewicą

W tym ostatnim, smutnym uściśnieniu

Pocałunkiem usta do ust zlali;

Duch się z duchem, tchnienie zbiegło z tchnieniem,

Pocałunkiem i tym uściśnieniem

Tu - na całą wieczność się żegnali.

I przeszło przez nich morze płomieni...

Przeszło... a w miejscu zgasłych pożarów

Dziś - znowu cisza pośród obszarów

I jeszcze bujniej step się zieleni.

 


          V         

KIRGIZ