II

Słońce spuszczało się do zachodu,

Jeździec nie dosięgł celu podróży;

Czuł głód i trudy. On śmiał się z głodu;

Do trudów życia przywykł za młodu,

Lecz dostrzegł znaki niechybnej burzy.

Wbiegł więc na kurhan, co niedaleko

Krył kości, całą przodków puściznę,

I przez dłoń zgiętą ponad powieką

Na otworzystą spojrzał płaszczyznę.

Patrzał... lecz próżno - oku sokoła

To, czego szukał, wypatrzeć trudno,

Nikt tu nie mieszkał... tylko dokoła

Wzrok padał w przestrzeń głuchą, odludną.

Zskoczył - do ziemi przyłożył ucho...

Słuchał... czyli się co nie poruszy...

Czy szmer nie dojdzie?... Nie!... zewsząd głucho,

W stepie ni jednej żyjącej duszy!...

Wietrzył... bo się w lot przejąć spodziewał

Choć pyłek drobny ognisk koczowych...

Nic!... tylko zapach kwiatów stepowych

Mgłą balsamiczną w krąg go owiewał.

 

* * *

Cóż to? - czyż on się zląkł kiedy grozy?...

Wszak jeszcze małym będąc chłopięciem

Nieraz wędrowne rzucał obozy

Za obłąkanym gonić źrebięciem

Lub zbierać w tabun rozpierzchłe trzody;

Wtenczas się uczył przenosić głody;

Wtenczas, za płochą ścigając sarną,

Gdy spotkał chmurę gromową, czarną,

Wtenczas... z odkrytą piersią i głową

Oślep się rzucał w burzę stepową.

A teraz - kiedy w pustynie wrócił

I ledwie życia zaczął kosztować,

Miałźeby podle tych ścian żałować,

Które z radością taką porzucił?...

Nie!... na kurhanie stojąc zaklękłym

Poglądał w chmury okiem niezlękłym;

I na swym koniu czekał spokojny

Jak gdyby tylko hasła do wojny.

* * * 

W ciemne obłoki kryło się słońce,

Ostatni promień złocił ich końce,

W chmur się szczeliny zakradał, wciskał,

Ich szczerby ognił, w otworach błyskał;

I nim się w składy ćmy gęstej schował,

W jaskrawe pręgi zachód malował.

Lecz coraz czarniej piętrząc się chmury

Tak odgrodziły od cieniów kraju

Dziedzinę światła - jak wielkie mury,

Co strzegą dawnych granic Kitaju.

Ta chwała - była straszną i piękną...

Trawy nie szemrzą, muszki nie brzękną...

Powietrze duszne, ciężkie i parne...

Ziemia przelękła... pół niebios czarne...

I tylko w dali, jak echo w górach,

Grom się rozlegał głucho po chmurach.

W pewnych odstępach - silnym podmuchem

Wicher rwał liście, kwiaty, motyle

I kręcąc nimi wiązał na chwilę

Niebo i ziemię barwnym łańcuchem;

I znowu cicho - w powietrzu sucho...

Na ziemi duszno... na niebie głucho...

Lecz wiatr, który się wzmagał i ścichał,

Coraz sił większych zdał się nabierać;

Z chmur ściany zaczął płaty oddzierać,

I te z niezwykłym pędem popychał

Goniąc przez całe niebios przestworze.

To niby okręt pchnięty na morze

Leci, a wiatru pełne ma żagle;

To ptak - w olbrzymie opatrzeń skrzydła;

To jakieś dziwne pędzą straszydła;

I to tak szybko, i to tak nagle,

Że ledwie jeździec ruszył powieką,

Już w toń ciemności nikły daleko.

 

* * *

Czasem w chmur przerwy gwiazdeczka strzeli,

Jak gdyby dobrzy z niebios anieli,

Widząc kipiącą nad jeźdźca głową

Piorunną burzę w łonie zawiei,

Chcieli mu spuścić pociechy słowo,

Chcieli mu posłać uśmiech nadziei.

Ale niestety!... ów promień błogi,

Co niósł anielskiej datek litości

Do jeźdźca duszy - mimo szybkości

Obłok lecący przeciął w pół drogi.

 

* * *

Pędzą chmury za chmurami

Coraz większym, gęstszym tłumem:

Aż ostatnia, z świstem, z szumem,

Przeświecana błyskaniami

Dudni, huczy, grzmi

 

Deszcz kroplami padł wielkimi...

A kwiat stepu, spragnion wody,

Chwyta usty zawiędłymi

Te powietrznych pól jagody

Rozpłynione w łzy.

 

Głucho... nagle strasznym blaskiem

Cała chmura w zygzak pękła,

Step rozwidniał - ziemia jękla,

Gdy w jej łono huknął z trzaskiem

Piorunowy strzał.

 

I z czarnego zaraz stropu

Deszcz ulewny rzeką lunął;

Jakby w nowy dzień potopu

Upust nieba się rozsunął

I step zalać chciał.

 

Niebo przez pół się otwiera

I zamyka na klucz gromów;

Step wodami wyżej wzbiera;

Powódź znosi świat atomów,

Robaczków i ziół.

 

Odtąd błyski nieustanne -

Jakby niebo było szklanne,

Jakby z niebios Boża chwała

W strumień jasny się rozlała

Na zamierzchły dół.

 

Odtąd - huk już nieprzerwany.

Jakby z posad swych zachwiany

Świat się z dawnych zrębów ruszył

I zapadał, walił, kruszył

W nieskończoną toń.

 

A na stepie w jasną chwilę

Jeden tylko punkt ciemnieje.

Duch?... wszak stoi na mogile...

Głaz?... wszak burza nim nie chwieje...

To jeździec i koń.

 


          I          

          KIRGIZ         

          III