JÓZEF BOHDAN ZALESKI.

Niech to łaskawych sylwet moich czytelników nie dziwi ani gorszy, że do obrazków tych opowiadanych wtrącam osobistość moją. Czynię to z konieczności rzeczy. Na modele do sylwet biorę wyłącznie uczestników powstania listopadowego i to tych tylko, których znałem osobiście, z którymi się bodaj momentalnie stykałem. Reguły tej trzymam się z powodu, że kreślenie sylwet głównie opiera się na wrażeniu; wrażenie zaś osobiste jeno może być rżętelnem.

Nie byłbym w stanie pieśniarza naszego ukraińskiego sylwety nakreślić, gdybym go był przemocą prawie do niego pociągnięty, nie poznał osobiście..

Przemocą mnie pociągnąć trzeba było dlatego, że wielcy poeci, wielcy uczeni, wielcy ludzie, przejmowali mnie czcią, nakazującą trzymać się od nich zdaleka. Skąd to się wzięło ? Z wychowania może poszło. W dzieciństwie niojem wchłaniałem w siebie cześć dla wielkości polskich, a w sercach tych, co cześć tę we mnie wszczepiali, dla Mickiewicza ołtarz stał. Korzyłem się przed nim, nie śmiejąc się o mego ocierać. Od Mickiewicza przytem oddalał mnie towianizm, nie przemawiający ani do przekonania ani do serca mego. Oddalał on mnie i od Goszczyńskiego, a z nimi dwoma i od poetów innych, którymskładanie hołdów ubliżałoby do pewnego stopnia tamtym. Gdym przeto r. 1858 do Paryża przyjechał, o oddawaniu wizyt znakomitościom naszym, poetom zwłaszcza, ani myślałem. Znalazł się jednak osobnik, co o tem myślał. Osobnikiem tym był Stefan Kraszewski, synowiec Józefa Ignacego, urodzony medyator, współzawodnik we względzie tym Stefana Bobrowskiego. Zamierzył on był do jednego arystokracyę i demokracyę sprowadzić mianownika i uwziął się na mnie, a widząc niemożność przeprowadzenia tego otwarcie, próbował drogi pośredniej, zbliżając wybitniejsze w jednym i drugim obozie osobistości "gente Rutheni", w fachu literackim.

- Znasz Karola Sienkiewicza? - zapytał mnie z nienauka razu pewnego.

- Nie... - odrzekłem.

- Jakto?... Karola Sienkiewicza nie znasz?... Karola z Kalinówki... wiesz?...

- Wiem... Tłumacz "Pani Jeziora"...

- Toć on nasz... z Podola... I nie znasz go?

- Nie...

- Powinieneś pójść do niego...

- Nie mogę... Czartoryszczyk...

- Eh... - stęknął. - A u Zaleskiego byłeś ?

- U którego?... U Bohdana?

- U Bohdana...

- Nie znam go...

- Bohdana?!... - wykrzyknąl zdumiony. - Toć przecie nasz, Ukrainiec... nasza sława, nasza chluba... Jutro jedziemy do niego...

Zawstydził mnie. Wymówić się nie mogłem.

Zaleski?, rodziną mieszkał wówczas w Fontainebleau. Zajmował niewielki z ogródkiem domek piętrowy. Zastaliśmy go w domu. Przyjął nas w saloniku na dole. Niebawem zeszła pani.

Nie byłem już pierwszym lepszym, miałem bowiem na sumieniu "Wasyla Hołuba", "Handzię Zahornicką", "Z pamiętników włóczęgi", grzechy w tym rodzaju różne inne, a szczególnie "Udział Polakóww wojnie wschodniej", z powodu którego krążyły wieści i plotki o pojedynkach, mianych przezemnie w Konstantynopolu i oczekiwanych w Paryżu. Uchodziłem za coś w guście spadasena i mimo, żem się do tej skłonności nie poczuwał, na wyzwania oczekiwałem. Czyniło ranie to osobistością podwójnie, w literackim bowiem i politycznym względzie, ciekawą, Z tej racyi, a i z tej jeszcze, że z Zaleskim miałem - zaprzeczano nam obecnie przez Rusinów galicyjskich - prawo Ukrainę matką zwać, spotkało mnie u Zaleskicti przyjęcie uprzejme, serdecznością naakcentowane. Zatrzymali nas na herbatę. Udział pani ożywił rozmowę, toczącą się około polityki i literatury. Państwo Z. wyznawali przekonania demokratyczne, których pani zwłaszcza, Warszawianka bardzo wykształcona, dobra muzyczka, kobieta bardzo miła, była nietylko wyznawczynią, ale i szerzycielką gorliwą.

Schodziła więc mowa i na arystokracyę i demokracyę emigracyjną, wywołując dyskusyę spowodowywaną inedyatoryzmem Kraszewskiego. Bohdan, powściągliwy zrazu, na dobre się rozgadał, dzięki nastręczonej bodaj czy nie praezemnie materyi, tyczącej się głośnego naonczas listu do Juliusza Strutyńskiego, którego autorem był Michał Grabowski. Z Grabowskim Zaleski i w Humaniu i w Warszawie kolegował, znali się i przyjaźnili; miał o nim sporo do opowiadania: o jego charakterze, gustach, skłonnościach, o pierwotnej gorącości patryotyzmu polskiego, o zdziwieniu, jakie w nim, Zaleskim, wywołała wiadomość o liście owym.

- Nie chciałem temu zrazu wierzyć... - powtórzył razy parę.

Widocznem było, że bolał go postępek kolegi, uważany dziś, w mniemaniu różnych "krajowych", "czasowych" i innych "ejusdem farinae" kierowników opinii publicznej za rzecz dopuszczalną a nawet chwalebną, który jednak w czasach owych zazdradę uchodził. Powiadano niegdyś, że "ginął jak pies, kto zdradą zaczynał".

Do kategoryi mężów psim zagrożonych losem, zaliczano w szóstym XIXgo wieku dziesięcioleciu: autora listu "d'un gentilhomme polonais", autora "Listopada" i innych, dziś rozgrzeszonych. Nie rozgrzeszali ich Zaleski i jego pani, nie rozgrzeszałem ja, nie rozgrzeszał nawet usiłujący demokracyę z arystokracyą do jednego sprowadzić mianownika i wybaczający z łatwością grzechy pomniejsze, Stefan Kraszewski.

Materya ta przyćmiła dobry humor, który się następnie, gdy na stół poezya wytoczoną została, odnalazl - i znów się obniżył. Obniżenie ja - niestety - sprowadziłem, nie domyślając się tego. Na szczęście stało się to w momencie, gdy powracającym z Fontaineblau do Paryża trzeba się było na pociąg już wybierać. W wagonie Kraszewski zapytał mnie o wrażenie, jakie na mnie Bohdan Zaleski sprawił.

- Dobre... - odrzekłem. Bardzo dobre... tylko...

- Zdziwiło cię jego nagłe spochmurnienie...- podchwycił.

- Taak...

- Wiesz, skąd to poszło?...

- Nie wiem...

- Zagadałeś o Słowackim. Gdybym siedział obok ciebie, byłbym cię trącił, ażebyś Słowackiemu dał pokój... Wielcy nasi mocno się na niego krzywią. Mickiewicz za to, że się mu zaćmić nie dał, znieść go nie mógł. Zaleski wybaczyć mu nie może wystosowanej pod adresem Rzymu do Polski apostrofy:

"Krzyż twym papieżem jest, twa zguba w Rzymie".

- Ph!... - pod nosem bąknąłem.

- Cóż chcesz!... - w sensie obroku duchownego odezwał się Kraszewski. Ludzie ludźmi: najwięksi mają słabości swoje... Czy myślisz, że ludzi bez żółci dużo na świecie?...Pierwsza u Bohdana Zaleskiego bytność moja mimo, ze od czasu onego lat czterdzieści pięć upłynęło, w pamięci i w oczach żywo mi stoi. U nas bowiem, na lewobrzeżnej w odniesieniu do Dniepru Rusi, Bohdan w wysokiej był cenie. Jak Litwa się Mickiewiczem, tak Ruś Zaleskim chlubiła. Przyjęcie, jakiegom w domu jego doznał, za wielki miałem sobie zaszczyt - wpatrywałem się w niego, wsłuchiwałem się w mowy jego tony. Było to nie studyowanie, jakiemu oddają się znawcy wobec dzieł znakomitych pędzla lub dłuta, ale wbijanie sobie w pamięć fizyognomii znakomitości, którą szczyci się cała jedna duża ojczyzny naszej dzielnica.

W Paryżu, mnie nie licząc, znajdowało się w czasie owym czterech "gente" Rusinów, piórem władających: Goszczyński, Karol Sienkiewicz, Olizarowski i Bohdan Zaleski. Od Goszczyóskiego zdaleka się z racyi towianizmu trzymałem; z Olizarowskim zeszedłem się był, alem nie znalazł w nim Olizarowskiego takiego, jakim przedstawiałem sobie autora "Zawieruchy", "Tupirgóry", lecz z powoda zapewne trzymania się klamki Hotelu Lambert, obywatela sfilistrzałego. Stefan Kraszewski zaciągnął mnie do Sienkiewicza, u którego przyjęcia doznałem uprzejmego i piłem herbatę, podawaną mi przez panią z takim w oczach i na obliczu wyrazem, który mówił, iżby wolała nigdy fizyognomii mojej nie oglądać. Pozostawał więc jeden, jedyny Zaleski, w którym odczuwałem duszę swojaczą, ożywiającą lepiankę doczesną Ukraińca rzetelnego, Ukraińca, co w młodych latach "nocą na rumaku zbiegał pysznej Kafy gruzy, step tumanny KatajUzy, aż do mętnych pól Budziaku"; na starość zaś, z lirą w ręku chodził od wsi do wsi, siadywał ca przyzbach włościańskich i wystosowawszy do gospodarza chaty apostrofę: "Ne żury sia, mij choziaju, ja zadatkom ne idu, Ot tak sobi zaspiwaju, zaspiwaju, ta pidu" - w otoczeniu parobczaków i dziewcząt wiejskich, w dumkach własną wspominał młodość, "gdy wciełona fantastycznych krain córa, czarodziejka, lekkopióra, sama zbiegła mu w ramiona".

W r. 1858 Zaleski liczył wieku lat pięćdziesiąt sześć - wyglądał już na starca, ale na starca krzepkiego. Tej samej co on porody starców w klasie chłopskiej widywałem mnóstwo, a ponieważ pamięcią sięgałem czasów powstanie listopadowe poprzedzających, w oczach więc mi podobni do niego stawali i dotychczas stają lirnicy. Prześladowanie ich przez Moskwę, usiłującą Polaków i Buś zmoskalić, jak Niemcy usiłują Polaków i Czechów zniemczyć, rozpoczęło się naprawdę dopiero po r. 1831. Przedtem po kraju krążyli swobodnie i w lat dziesięć po opuszczeniu przezemnie ściślejszej ojczyzny mojej, typ ich w Fontainebleau przedstawił się mi pod postacią poety polskiego.

Lirnika ukraińskiego był on obrazem żywym. Wzrostem nie duży, krępy w sobie, barczysty, osobą swoją nie wydawał cechującej i charakteryzującej utwory jego lekkości pyłkowej. Język poetyczny polski zawdzięcza mu giętkość i śpiewność, w czem mu wielcy nasi nie dorównali; poeci zaś doby ostatniej, którzy technikę wierszowniczą do najwyższej doprowadzili doskonałości, nie przewyższają go. Nie wiem, czy on utwory swojo opracowywał, ogładzał. Gładzenia na nich nie znać. Czytelnikowi takie sprawiają one wrażenie, jakby tworzył je na nutę melodyi powietrznej, wygrywanej na instrumencie o strunach z promieni księżycowych.

Dopókim żywemi oczami nie popatrzył na Józefa Bohdana Zaleskiego, na "Bohdanka", na "słowiczka ukraińskiego", wyobrażałem go sobie takim lotnym, lekkim, jak jego utwory, zaopatrzonym nie jak my, śmiertelnicy zwyczajni, w cielesne, ciężkie ruchu organy, ale w "piórka", które, jak sam o nich powiedział, po nim u mogiły jego zostaną, a które czasu jego na ziemi pobytu, "ku niebu go wznosiły"...

Wznosiły w rzeczy samej, nie cielesną jednak,ale duchową istotę jego, tę, co wytwarzała dla niego ideał "wiary, cnoty i miłości i swobody". Cieleśnie nie różnił się on od tysięcy innych Ukraińców, Podolaków, Wołynian, którym matka natura pieśniotwórczego nie udzieliła daru, których jednak obdarzyła zamiłowaniem pieśni.

Dzięki zamiłowaniu temu, niewypowiedzianie wdzięczen byłem Kraszewskiemu za to, że mnie do Zaleskich zaprosił. Po powrocie od nich przemyśliwałem nad powtórzeniem wizyty. Ułatwił mi to Zaleski sam, rewizytując mnie. Począłem więc u pp. Zaleskich bywać, co dało mi możność rozpatrzenia się nieco w trybie ich życia domowego.

Panią zajmowały dzieci, małe natenczas - najstarsze liczyło lat dziewięć najwyżej, a było tego bodaj czy nie czworo: trzech chłopców i dziewczynka. Chłopcy odznaczali się swawolnictwem niezrównanem, wymagającem nieodstępnego nad niemi czuwania. Kaź w obecności mojej jeden, schodząc ze schodów na rękach nogami do góry, upadł i nos sobie rozbił, drugi, wlazłszy do zawieszonego pod strzechą przybudówka w ogrodzie wiaderka, z wiaderkiem się urwał i srodze się potłukł.

Do Fontainebleau przyjeżdżałem pociągiem popołudniu i po dwóch godzinach odjeżdżałem z powrotem. Niekiedy nie zastawałem Bohdana, spędzałem więc czas z panią. Zwykle z gości nie zastawałem nikogo i nie domyślałem się, ażeby okrom dwojga państwa Zaleskich, ich dzieci i służącej, kto więcej w piętrowem z ogródkiem domku zamieszkiwał. Razu pewnego przyjeżdżam, dzwonię i od służącej co drzwi otworzyła dowiaduję się, że ani pana, ani pani; ani dzieci w domu niema.

- "Partis pour Paris..."

Miałem już na lewo w tył zwrot wykonać, celem błądzenia godzin parę po miasteczku i okolicy, gdy służąca dodała:

- "Le vieux monsieur est la..."- "Un polonais - zapytałem?".

- "Mais oui..."

Wszedłem. Dziewczyna mnie na piętro wprowadziła i drzwi pokazała. Zapukałem; na wołanie: "entrez!" - wszedłem i znalazłem się wobec stojącego na środku siwego, słusznego, o minie marsowej jegomościa, który mi dłoń podał. Pozdrowiwszy go dłoni mojej uściskiem, powiedziałem mu nie literackie, ale rodowe nazwisko moje. Jegomość odstąpił kroków parę, zmierzył mnie wejrzeniem od stóp do głowy i zapytał:

- Gzy nie syn Józefa?...

- Józefa... - odrzekłem.

Imienia tego wymienić jeszcze nie zdążyłem, gdy szyję moją ramiona jegomości otoczyły i do piersi swojej mnie przycisnęły. W uścisku tym słyszałem wyrazy: - Kolega!... kolega!... Szesnasty... ułanów... W wyrtzach tych głębokie czuć się dawało wzruszenie, którego powód dokładnie później się mi w rozmowie wyjaśnił. Jegomość był to Józef Zaleski.

Z podań o Bohdanie wiedziałem o dwóch Zaleskich: Józefie Bohdanie i Józefiie, uchodzących z razu za braci, a trzymających się jeden drugiego silniej niż bracia rodzeni, na wzór bowiem zrosłych ze sobą braci Shimskich. Nie rozstawali się, nie ruszali jeden bez drugiego. Głęboko religijni, silnie wierzący. gdy PO upadku powstania listopadowego, do Francyi się wraz z innymi dostali, o losy Polski zrozpaczeni, ratunek dla niej widzieli nie w dyplomatycznolegalnych zabiegach, nie w demokratycznorewolucyjnej działalności, ale jedynie i wyłącznie w modlitwie. W przekonaniu tem, powzięli postanowienie wstąpienia razem do klasztoru, wybierając zakon reguły jednej z najostrzejszych - Trapistów. Na przeszkodzie w wykonaniu postanowienia tego stanęła - któżby inny? - niewiasta, panna Bosengarten z Warszawy, córka wynalazcy sławnych w czasie swoim, "rozengartenowskiemi" zwanych, pierogów. Urokowi jej uległ Bohdan. Starszemu od niego i przed powstaniem jeszcze z Poniatowską (jeżeli się nie mylę, może z Hołowińską) ożenionemu Józefowi, na rozstanie się z nim siły i odwagi zabrakło. Ci się pobrali; on przy nich na zawsze, w charakterze zakonnika świeckiego, w roli brata starszego pozostał. Rola brata następnie, gdy Bohdanostwu dzieci rodzić się poczęty, zmieniła się na rolę dziadunia.

Dziadunio - częściej "petit pere", ..petit papa" (dzieci bowiem Zaleskiego, jak dzieci Mickiewicza i wszystkich prawie z r. 1831 tych wychodźców. którym losy z Polkami pożenić się pozwoliły, albo język polski z francuska kaleczyły, albo po polsku wcale nie mówiły) pędził żywot modlitwie i dobrym oddany uczynkom. Od towarzystwa usunął się zupełnie niemal, zajmując w odniesieniu do swoich stanowisko Miecznika, jakie ten zajął po śmierci córki ("Marja" Malczewskiego): "Mniej z ludźmi, więcej z Bogiem - a zresztą jednaki".

Z ojcem moim kolegował i przyjaźnił się w postawionym kosztem dwóch obywateli z Wołynia - Kzyszczewskiego i Marcina Tarnowskiego - szesnastym pułku ułanów. Razem odbyli kampanie 12 i 13 r. Gdy ojciec mój, zamieszkawszy i gospodarząc na Podolu, do Kijowa na kontrakty jeździł, w podróżach tych zajeżdżał w odwiedziny do mieszkającego w majątku własnym, położonym nieopodal od traktu, kolegi. Ojciec mój z nim kolegował w wojsku, ja z synem jego w szkołach. Ostatnia ta racya stała się "raison de plus" zbliżenia się naszego. Po pierwszem spotkaniu, gdym w zamiarze odejścia na pociąg na zegarek popatrzył:

- O!... - zawołał - nie puszczę dziś ciebie...

Ten dzień - i następny i, po następnym, jeszcze jeden w Fontainebleau mnie zatrzymał. Z nim wyłącznie prawie czas ten spędziłem. Oprowadzałmnie po okolicy. Przesiadywaliśmy w sławionym przez paryżan lesie, na długich o sprawie polskiej, o obowiązkach naszych, o młodzieży, o przyszłem powstaniu, o stosunkach na emigracyi i w kraju i o religii z punktu filozoficznego rozmowach. Poznałem w nim człowieka światłego, oczytanego, przejętego wiarą religijną dzierinną i nad wyraz wszelki skromnego. Bohdanem się zasłonił, a raczej zanim się ukrył - przez niego i dla niego żył. Domyślać się, a może przypuszczać się godzi, że w tem służeniu Bolidanowi tkwiła intencya służenia przez nieo Polsce. Największe, chlebem powszednim nie zasilane, talenty marnieją.

Józef z powstania wyszedł ze stopniem majora. O majorze Zaleskim ludzie słyszeli; mało go kto osobiście znał. Po wybuchu powstania styczniowego żywo się niem zainteresował. Zalescy natenczas przenieśli się byli do Paryża, zamieszkali na Batignolach. Józef na zdrowiu zapadł; odwiedzałem go w r. 1864 i odwiedziłem w dniu, w którym skonał.- W momencie konania, gdy mnie przed sobą ujrzał, ręce wyciągnął i, dłonie modlitewnie składając, wołać począł:

- Nie mordujcie!... na Boga, nie mordujcie!.. Odnosiło się to do szpiegów, których w czasie owym liczba nie mała pod sztyletami żandarmeryi powstańczej padała.

Pożegnał mnie znakiem krzyża. Po śmierci Józefa, czasu bez oglądania Bohdana upłynęło mi sporo - lat z górą dwadzieścia. Odwiedziłem go w Villepreux. Owdowiały po żonie i osierociały po córce, wydanej za drą Okińczyea, mieszkał z wnuczką przy tym ostatnim, powtórnie z panną Krechowiecką, siostrą księdza i redaktora "Gazety Lwowskiej" ożenionym. Był to już, o osłabionym wzroku i przytępionym słuchu, starzec - starzec zgrzybiały. Do połowy pierś obfita zasłaniała mu broda, nadając osobistości jego charakter typowej dziada ukraińskiego postaci. Dziady podobni dawniejz lirami chodzili, albo, gdy im zdrowie służyło, funkcyę pasieczników pełnili. Dziś rządy ojcowskie (?), o szczęście przezywanych Rossyanami Rusinów dbające, lirę im z rąk wydarły. Pasieczników z pasiek wygnały ule Dzierżona, wprowadzając na miejsce ich entomologów.

Entomologowie wielkie zapewne w pszczelnictwie niosą korzyści; czy jednak który z nich potrafiłby, jak pasiecznik z pod Kaniowa, u którego, jak podanie głosi, wychował się Bohdan Zaleski, wyhodować poetę?... Żal zbiera, gdy się pomyśli o pieczołowitości rodzicielskiej Moskwy, która dla dobra (?) Rusi wygubiła w niej lirników, oraz o tej gałęzi naukowej, która z pasiek ukraińskich kazki, bajki i pieśni wypłoszyła.


SYLWETY EMIGRACYJNE