HENRYK DEMBIŃSKI.

I.

Z góry czytelnika łaskawego uprzedzam, że w sylwecie niniejszej przedstawiam postać typową, Polaka, a raczej szlachcica polskiego na wzdłuż i na poprzek, oraz na wylot, ze wszystkimi, w dodatniem i ujemnem znaczeniu uwydatniającymi na tle dziejowem ten wytwór społeczny, przymiotami. Nie znałem go z bliska, nie obcowałem z nim; z opowiadań jednak ustnych i na piśmie i z kilkakrotnego zetknięcia się osobiście, zaczerpnąłem dostateczny do nakreślenia sylwety jego materyał. Wszak sylwety nie są to obrazy wykończone.

Dembiński urodził się w r. 1791, w momencie kiedy wszyscy "prawdziwi" (jak się to dawniej mówiło) Polacy, pewni byli, że Polska na drogę pomyślności weszła nareszcie. Zdaje się, że na świat w ziemi krakowskiej przyszedł. Biografia jego, której się radzę, nic o tem nie mówi; mówi natomiast o testamencie, w którym ojciec jego, wzorem Amilkara, przekazującego synowi (Hannibalowi) walkę z Rzymem, przekazał mu orężną konstytucyi 3 maja obronę. Z dobrego więc wyszedł gniazda. Pokazało się to w siedemnastym życia roku. Matka, wychowująca syna w kierunku testamentowego przekazu ojcowskiego, oddała go do wojskowej szkoły inżynierskiej w Wiedniu. Gdy uczniom tej szkoły ofiarowane zostały IV r. 1809 oficerskie w armii austryackiej, sposobiącej się do wojny przeciwko Francyi i Księstwu Warszawskiemu, stopnie, Henryk stopnia nie przyjął, do szeregów polskich na prostego szeregowca w piechocie wstąpit i następnie, walcząc w czasach napoleońskich zaszczytnie, zdobywał stopnie. Kampanię r. 1812 rozpoczął w randze porucznika i w tymże roku pod Smoleńskiem Napoleon I. mianował go na placu boju kapitanem. Po upadku Napoleona na wsi gospodarzył; do szeregów wojskowych w r. 1830 w stopniu pułkownika powrócił.

Znanym jest udział jego w wojnie r. 1831. Odwrót z Litwy, zaznaczony rozbijaniem wojsk rosyjskich, co mu drogę zabiegały i prowadzony przezeń korpusik pokonać usiłowały, wsławił go. W tej atoli wojnie objawiła się ujemna w temperamencie jego strona, zdradzająca skłonność do kłótni, podszytą kapryśnością. Pokazało się to w miesiącu sierpniu (1831) w Bolimowje, gdzie skutkiem zbiegu okoliczności fatalnych, dostało się mu dowództwo naczelne. Jak skoro to wysokie i odpowiedzialność ogromną za sobą pociągające stanowisko zajął, wnet działalność swoją rozpoczął od tego, że się z członkami rządu i ze sztabem własnym poróżnił. Nie wróżyło to następstw pomyślnych. Wiadomości o niezgodach pomiędzy wodzami, rozchodziły się w obozie polskim, skąd dostawały się do Warszawy i wywoływały śród ludności zaniepokojenie. W obozie szczepiły niesubordynacye, w mieście przysposabiały zaburzenia. Wiedziano o nich i w armii rosyjskiej, stojącej nieopodal, pod Łowiczem, za Bzurą i pocierpającej na myśl, że Polakom ochota zaatakowania jej przyjść może. Po świeżo dokonanej, luboó bez żadnej ze strony przeciwnika przeszkody, przeprawie, znajdowała się ona jeszcze w stanie nieładu, niepozwalającego jej na stoczenie bitwy walnej. Moskale, celem zabezpieczenia się na wszelkiwypadek, sypali szańce polowe; Polacy, tracąc czas na niedoprowadzających do rezultatu układach pomiędzy rządem a wodzami, pozwalali im wzmacniać siły nadciągającemi dzień po dniu dywizyami piechoty i jazdy, parkami z amunicyą, pociągami z żywnością dla ludu i koni, z efektami niezbędnymi dla utrzymania wojska w stanie gotowości do przyjęcia bitwy. Jak historycy wojny r. 1831 twierdzą. sztab rosyjski w razie, gdyby był do boju wyzwany, miał zamiar cofnąć się - cofnąć się z poza osłony Bzury i szańców, aż za osłonę granicy praskiej. Sztab polski nie miał czasu o zaczepianiu nieprzyjaciela pomyśleć, wódz bowiem myślał o czem innem.

Zapewniało to Moskalom spokój, nie dając spokoju Warszawie. Stolica wrzała, - wrzenie w mej co moment w potęgę wzrastało, wzrastało, - w końcu d. 15 sierpnia sprowadziło wybuch, uilustrowany wieszaniem osobników... o szpiegostwo lub zdradę podejrzanych.

Kto temu winien? Pewnem jest, że do wywołania rozruchów sierpniowych przyczyniły się w części znacznej wieści z obozu pod Bolimowem: o bezczynności wojska, o szerzeniu się niesubordynacyi wśród żołnierstwa i oficerów, o powodującej stan ten niezgodzie pomiędzy wodzami, w której rolę główuą Dembiński odegrywał. Dembiński jednak o rzeczy tej sądził inaczej. Zdaniem jego odpowiedzialność całkowicie spada na Lelewela.

W latach 1858-59 krążyłem pomiędzy Paryżem, Brukselą, Londynem. W czasie owym, przy nastroju moralnym, powstanie w perspektywie ukazującym, w kolonii polskiej w Paryżu dużo się o powstaniu listopadowem, o przebiegu walki orężnej i o powodach upadku mówiło.

W rozmowach tych często zapewne powtarzać się musiało nazwisko wodza, co w roku 1831, zaszczytnie dokonał odwrotu z Litwy i niekoniecznie poprawnie odegrał rolę swoją na czele armii w Bolimowie. To ostatnie dotknęło Dembinskiego. W zbiorach dokumentów historycznych przechowuje się zapewne protest jego, w którym, "z wysokości patryotyzmo swego", czyni Lelewela za rozruchy sierpniowe odpowiedzialnym.

W emigracyi, po niegłośnym udziale w wojnie pomiędzy Turcyą a Egiptem, po stronie MehmetAlego, Dembiński zajmował się w sposób doświadczalny studyowaoiem elektryczności, co, ile wiadomo, nie wyszło poza obręb domowy.

Że część - znaczna może nawet - odpowiedzialności za rozruchy sierpniowe w Warszawie r. 1831, na Dembinskiego spada, świadczy o tem wystąpienie jego na teatrze wojny w Węgrzech. - Rząd powitał go, ofiarowaniem mu dowództwa naczelnego. On je przyjął i plan świetny kampanii wiosennej ułożył, plan, przy którego wykonaniu pokłócił się z generałami podkomendnymi. Kłótni te} następstwem było przegranie pod Kapolną bitwy, której samo stoczenie dowiodło trafności pomysłu strategicznego, stało się bowiem, łącznie z odniesionem przez korpus Daniewicza pod Solnokiem zwycięstwem, wstępem do szeregu zwycięstw, które kraj, z wyjątkiem fortec kilku (Arad, Temeswar, Buda), z nieprzyjaciela oczyściły. Przegrana pod Kapolną nasuwa pytanie:

Kto temu winien?

Generałowie węgierscy obwiniają Dembinskiego tak jednak w odniesieniu do rzeczy rzemiosłowej - wojskowej niewyraźnie i nieracyonalnie, że za racyę najważniejszą odmówienia wodzowi naczelnemu posłuszeństwa uznać należy dumę narodową, niedozwalającą Węgrom pod cudzoziemcem służyć. Eacyę tę podawano dla usprawiedliwienia generałów tak wobec opinii publicznej, jakoteż wobec Dembinskiego. Nie zdaje się jednak, żeby to być miała racya istotna. Duma narodowa nie przeszkodziła generałom węgierskim ślepo słuchać rozkazów Bema, nie wyrządzała im przykrości w słuchaniu po każdej prawie bitwie "elien'ów" żołnierstwa węgierskiego, wygłaszanych wobec generałów na cześć majora naprzód, następnie podpułkownika, pułkownika, generała Wysockiego. O! nie - nie to chyba pod Eapolną bunt generalski przeciwko Dembińskiemu spowodowało. Czy nie traktował on tych generałów ludzi młodych, smarkaczów w oczach jego, tak - nie przymierzając - jak ekonomów w majątku swoim?... Biorąc na uwagę w temperamencie jego pochopność do wybuchów kłótliwych w połączenia z fanaberyjnością szlachecką, przypuszczenie to wielce jest prawdopodobnem.

Po awanturze kapolnieńskiej, Dembiński do dymisyi się podał; dał się jednak uprosić i pozostał w Debreczynie, naonczas stolicy węgierskiej, przy ministerstwie wojny doradcą nieurzędowym. Nie wiem jak i ile na kierunek wojny wpływał. Z rad jego jedna tylko, legionu się tycząca, do wiadomości naszej doszła.

Po sformowaniu pierwszego szwadronu ułanów, Wysocki przesłał do ministerstwa wojny żądanie zmienienia dla nich, gwoli skutecznego ich głów okrycia, krakusek na kaski. Ministerstwo o zdanie we względzie tym zapytało Dębińskiego. Dębiński kaski odradził, motywując radę swoją twardością czaszek polskich, mogących się bezpiecznie bez kasków obchodzić. I pokazało się, że racyę miał. W bitwie pod Solnokiem szwadron ów szarżował w krakuskach cztery szwadrony austryackie - dwa dragonów, dwa kirasyerów, które go otoczyły i ułanów po łbach ciężkiemi szabliskami waliły. Po bitwie porąbanych znalazło się trzydziestu dwóch, zarąbanego ani jednego; w szpitalu zaś umarł jeden tylko i to nie zupełnie z ran, ale dla tego, że się upił.

W dalszym wojny ciągu, aż do wkroczenia Moskali, Dembiński udziału osobistego nie brał. Nazwisko jego od czasu do czasu o uszy się nam obijało. Kiedyśmy się w Miszkolcu z ran wylizywali, reorganizowali i kadry nasze uzupełniali, częściej o nimbyła mowa z racyi pogłosek o zawarciu przez Austryę przymierza z Rosyą, o możliwości wkroczenia wojsk rosyjskich i o radach Dembińskiego, tyczących się uprzedzenia pomocy moskiewskiej za pomocą zajęcia Galicyi. To ostatnie ogromnie nam się podobało. Ponętnie się nam perspektywa zmierzenia się orężnie z Moskalami uśmiechała.

Myśląc dziś o tem na zimno, wyznać należy, że był to pomysł rozumny, mogący zmienić postać rzeczy przez naprawienie błędu, jakiego się Węgrzy dopuścili, idąc, po zwycięstwie pod Komornem, nie do Wiednia, dokąd drogę mieli otwartą, lecz zwracając się w tył do Budy, której zdobycie zadowalniało próżność narodową, ale znaczenia militarnego nie miało żadnego. Zajęcie przeto Galicyi tę by przedewszystkiem dało korzyść, iżby Węgrów zasiliło żołnierzem najlepszym śród tych, jakich Austryi znajdujące się pod jej berłem kraje koronne dostarczają, następnie, dzięki ufortyfikowaniu szańcami polowymi punktów ważniejszych na drogach, prowadzących przez Karpaty, dałoby Moskalom twardy do zgryzienia orzech, Węgrom zaś czas i możność utrudnienia im operacyj na południowym stoku Karpat tak, iżby Mikołajowi I odechciało się bawić w Jana Sobieskiego, ratującego monarchię Kakuską. Że jednak gadanie o przymierzu austrorosyjskiem było początkowo domysłem, rząd przeto węgierski, w obawie wywołania wilka z lasu, nie uwzględniał rad gen. Dembińskiego. Ostrożność ta wilka w lesie nie zatrzymała. W Galicyi Moskale nas uprzedzili. Dembiński dostał upoważnienie i nominacyę wodza armii północnej, składającej się z dwóch korpusów, Wysockiego i Kazińczego, liczących razem karabinów tysięcy mniej więcej 15, szabel tysięcy ze trzy, artyleryi nie wiem ile, ogółem tysięcy około 20, z których u podnóża południowego Karpat, na linii bojowej zabrakło połowy, ponieważ Kazińczy z korpusem swoim w porę nie nadciągnął. W warunkach takich Dembiński nominacyi na wodza armii północnej nie przyjął. Dostała się ona Wysockiemu.

Na spotkanie Moskali wszystko, co w Miszkolcu pod bronią było, na linię bojową wyruszyło, za wyjątkiem tego batalionu polskiego, w którym służyć miałem zaszczyt Batalion nie był pełny. Oczekiwaliśmy na mających nadejść ochotników - eksżołnierzy austryackich. Z kadrów, liczących nie więcej, jak po trzydziestu-czterdziestu ludzi w kompanii, wyszykowano kompanię jedną i ta poszła. Z tego, co pozostało (oficerowie i podoficerowie, szeregowców trochę), sformowano oddział, który wyprawiono do Pesztu tak na spotkanie skierowanych do stolicy ochotników, jakoteż dla odkonwojowania magazynów, parków i chorych. Naczelna wyprawa tej komendy dostała się choremu podpułkownikowi Czernikowi, mnie - funkcya kwatermistrza.

W funkcyi tej, przybywszy - zdaje się - do Gyongyosz i rozpisawszy kwatery, zmęczony i zgłodniały zaszedłem dla posilenia się do oberży w rynku. Obszerną - jak zwykle na Węgrzech - izbę gościnną, zastałem bitkiem nabitą przedstawicielstwem płci obojga i wieków wszystkich, od starości zgrzybiałej do młodości w pieluchach. Była tu gromadna przed Moskalami ludności zamożniejszej ucieczka. Uciekinierzy tak stoły obsiedli, że niepodobieństwem wydawało się znalezienie miejsca swobodnego. Wśrubowałem się jakoś jednak i, gdym na zamówione jadło czekał i czekał, w progu ukazał się w atyli węgierskiej i w kepi mężczyzna niemłody, nie wyższym trochę .niż mierny wzrostem, ale rycerską imponujący postawą. Wszedł, zatrzymał się, wzrokiem po stołach powiódł i zoczywszy mnie, jął się w kierunku miejsca, które zajmowałem, przez tłum przeciskać. Na parę stołów odległości w słuch mój następujące, czysto po polsku wygłoszone uderzyło wołanie:

- Kolego!... a nie znajdzie się koło ciebie miejsce dla mnie?...Na wołanie to jeden z poboczników moich, jakby wyrazy zrozumiał, a może wołającego postawą uderzony, usunął się trochę. Po chwili wojskowy ów miejsce obok ronię zajął i usiadłszy, odezwał się:

- Głodnym jak pies... Do jedzenia co tu mają?

Nazwałem zażądaną przezemnie potrawę z tym dodatkiem, że na nią od pół godziny czekam...

Ku niemałemu memu zdziwieniu, wnet nadbiegł kelner i począł jego, a przytem i mnie, z pośpiechem obsługiwać.

Zauważyłem, że się na niego uwaga obecnych nagle zwróciła. Przy stołach szeptano, podnoszono się i spoglądano ku niemu. Domyśliłem się, co to za jeden; niedomyślić się nie mogłem, nie tyle ze zwrócenia na niego uwagi ciżby, co z rozmowy, jaką ze mną zawiązał:

- Kolega z legionu?...

- Tak... - odrzekłem, usprawiedliwiając obecność moją nie na linii bojowej.

- Co o korpusie Wysockiego słychać?

- Cofa się... Nocami maszeruje, dniami spoczywa...

- To trochę ryzykowne... - rzekł. - Noc natura dla ludzi na spoczynek przeznaczyła... Zawsze ci lepiej w nocy, niż we dnie wypoczywać... A przytem Moskale przy niewielkim z ich strony wysiłku, w dzień niespodzianie zaatakować mogą...

- Przypuszczać należy, że się nasi pilnują- odparłem.

- Zapewne... - i dodat: - Wysocki rozważny... wia, co robi.

Nie pamiętam, o czemeśmy więcej mówili, nie pamiętam, cośmy jedli, to jeno przypominam sobie, że domyśliwszy się w sąsiedzie moim Dembińskiego, nie śmiałem go tytułować generałem, w przypuszczeniu, że zachowuje "incognito". Przypuszczenie to stąd pochodziło, że opinia publiczna za złe mu odmowę stanięcia na czele armii północnej brała. Niebawem dowiedziałem się, że ostrożność moja racyi nie miała. Razemeśmy branie posiłku skończyli, razem od stołu wstali i, gdyśmy na szersze nieco wydostali się miejsce, wnet idącego przodem Dembinskiego - i mnie z nim - otoczyły kobiety. Z tłumu wychodziły wołania:

- Generale, Moskale!... generale, nieszczęście!... generale, ratuj!...

Wyrazy ostatnie powtarzały się najczęściej. Na obliczach kobiet w większej części młodych i ładnych, malowało się przerażenie w połączeniu z wyrazem błagalnym.

- Generale, ratuj!...

Dembiński razy parę ręce podnosił, jakby dawał znak, że przemówić chce, rozglądał się, uśmiechał, przemówił wreszcie:

- Uspokójcie się, panie!... W czasach ostatnich ucywilizowali się trochę... kozacy nawet... Paniom oni nic złego nie zrobią... Bądźcie spokojne!...

- Generale, ratuj!...

- Będziem sobie z nimi radzili, jak zdołamy... Ale, panie, nie trwóżcie się!...

Wykonał ruch ku wyjściu, gdy jakaś bardzo ładna kobiecina za ręce go pochwyciła i głosem na pół błagalnym, na pół rozkazującym, zawołała:

- Generale, pobij Moskali!...

- Postaram się... postaram... - odpowiedział. Ja sam bardzo tego pragnę...

Wydobyliśmy się wreszcie z pośród niewiast. Przed oberżą, opodal trochę, stał wózek węgierski, parą koni zaprzężony, a przy nim huzar, młody człowiek, blondyn dorodny.

- O... są i konie, jest i Wierzbicki... Dobry to oficer...

Wyrazy ostatnie wymówił jakby sam do siebie. Głową mi na pożegnanie kiwnął, przy pomocy oficera na wózek wsiadł, oficer się przy nim przysiadł - odjechali.

 

II.

Po przypadkowem z Dembińskim w miasteczku, leżącem na drodze z Miszkolca do Pesztu, zejściu się, straciłem go z oczu i z myśli na tygodni kilka. Było bo wówczas tyte do myślenia, mówienia, a i oglądania! Wojna z Austryą faktycznie była skończoną. Bozpoczynała się znowu z przeciwnikiem z którym nie było żartów. Do tej wojny nowej przysposobić się należało starannie, z calem energii pod materyalnym i moralnym względem wytężeniem. Przysposabiali się Węgrzy; przysposabialiśmy się i my.

W Peszcie zabawiliśmy dni kilka - doczekaliśmy się części jednej ochotników, zabraliśmy ich i po część drugą poszliśmy do Keresztur, gdzie pod dowództwem generała Perczela z rekrutów formowały się wojska, mające wejść w skład armii południowej. Perczel chciał koniecznie batalion nasz, z regularnego i dobrze uzbrojonego złożony żołnierza, do swego wcielić korpusu. Nie daliśmy się. Po uciążliwym przez trzęsawiska marszu, złączyliśmy się w obozie pod Czegledem z korpusem naszym, z którym razem już, mając na karku armię austryacką, pod dowództwem wsławionego później porażką w Londynie, na podwórzu browaru Barcley and Perkins, Haynausa, pomaszerowaliśmy do Szegiedynu. W marszu tym dowiedzieliśmy się, że nominalnie dowodzinami Messarosz, przy którym funkeyę szefa sztabu pełni Dembiński; rzecz jednak miała się odwrotnie:

dowodził Dembiński, szefostwo sztabu znajdowało się przy Messaroszu. Byli to rówieśnicy, koledzy podobno z Teresianum, którzy się mocno ze sobą przyjaźnili. Musi to byó prawda, ci dwaj bowiem do końca się nie poróżnili.

Pod Szegiedynem weszliśmy w szańce przygotowane dla nas, celem stoczenia w nich wiszącej nad nami bitwy walnej. Na radzie wojennej wypadło inaczej. Dlatego zapewne, że szansę wygranej z powodu, że w armii naszej, liczącej w szeregach głów tysięcy sześćdziesiąt, część czwartą, jeżeli nie więcej, stanowili uzbrojeni w dzidy rekruci, słabo się nam uśmiechały, że zatem w razie przegranej, spotkałaby nas ostateczna na brzegu prawym Cisy klęska, zapadło postanowienie przeprawienia się na brzeg lewy. Przeprawa, rozpoczęta na dzień przed nadciągnięciem nieprzyjaciela, ciągnęła się w dniu następnym, w którym nad wieczorem jeden z dwóch na tratwach zbudowanych mostów, został zerwany, na drugim zaś, gdy batalion nasz, będący ostatnim w aryergardzie, przezeń przechodził, pontonierzy deski pomostowe z pod nóg nam zrywali i do wody rzucali. Na brzegu lewym ukazał się nam oddział jeźdźców. Był to sztab, na którego czele, w całym wodza naczelnego majestacie, w oczy rzucił się mi Dembiński. Dowodzący batalionem naszym major Englert, oficer z r. 1831, do niego podjechał, salutował mu, rozkaz od niego otrzymał i, wskutek rozkazu tego mnie z plutonem na brzegu pozostać kazał. Po rozstawieniu, stosownie do wytkniętego mu przeznaczenia, plutonu mego, na miejscu sztabu ujrzałem pustkę - w oczach mi jeno pozostawała postać wodza, świetnie na dzielnym koniu, na czele połyskującego złotem i barwami hufca jazdy, wyglądająca.

Postać ta, w ciągu trzech dni następnych, w odmiennem jednak wyglądaniu, co godzin kilkanaście, przed oczy mi się nasuwała. Oglądalem ją na koper wysokim, wznoszącym się na wale, usypanym w niewielkiem oddaleniu równolegle od brzegów Cisy, celem zabezpieczenia kraju od wiosennych rzeki tej wylewów. Za watem biwakowały w obozach wojska nasze, wysyłając kolejno kompanie wartownicze pod wały, na których ustawione w odstępach odpowiednich baterye węgierskie, odpowiadały bateryom austryackim, zasypującym nas kulami i granatami. Strzelanina ta zawiązała się, jak skoro noc w dniu przeprawy naszej zapadła.

W momencie tym odprowadzałem - stosownie do rozkazu - pluton mój z nad brzegu do obozu. Przechodziliśmy pod ruchomem wiązaniowem sklepieniem gwiżdżących, huczących, warczących i krzyżujących się nad głowami naszemi, pełnych i wydrążonych pocisków, przy iluminacyi, sprawianej przez połyski wystrzałów działowych, odbijających się błyskawicowe w nurtach rzeki i oświetlających fantastycznie krenelowane mury, blanki i baszty, wieże i kopuły kościołów, prywatne i publiczne budowle grodu starożytnego.

Na lądzie i na morzu widywałem rozmaite piękna groźne; żadne z tem, które nam wówczas w marszu towarzyszyło, w porównanie iść nie może. Składały się na nie obrazy cudne i muzyka grzmiąca. Ponieważ nam żadne nie groziło niebezpieczeństwo, szliśmy powoli, zatrzymując się i oglądając.

Strzelanie ustało koło dziesiątej zapewne wieczorem. Wznowiło się nazajutrz. Gdy na nas kolej iść pod wał nadeszła, Dembiński ukazał się nam na kopcu. Stał sam z lunetą w ręku, którą od czasu do czasu do oka podnosił i powodził nią powoli po bliższych i dalszych widokach na brzegu przeciwnym.

Artylerya austryacka szalała - takim nas pocisków gradem zasypywała, chcąc nam zapewne w pobliżu brzegu lewego Cisy, tej najbardziej węgierskiej rzeki, stanowisko obrzydzić. Szczególnie - jak się zdaje - chodziło jej o Dembińskiego, dopatrzonego snadż przez szkła, na niego bowiem specyalnie nastawiono baterye całą, której kule raz po raz wrywały się w kopiec z przodu i ryły go ze strony jednej i drugiej, niżej i wyżej, - niekiedy pomiędzy nas wpadały. Dembińskiego to nie obchodziło ani trochę. Obserwacyi lunetą czynić nie przestawał, nadbiegającym zaś konno adiutantom na kopiec wjeżdżać nie pozwalał; schodził do nich kroków kilka, raportów wysłuchiwał, rozkazy dawał i na stanowisko swoje powracał. Że w tem trochę junakieryi było, jest to rzecz przypuszczalna, należąca do rodzaju dziwactw, co się największych czepiają ludzi.

Na rachunek jednak Dembińskiego przytoczę nie jedno dziwactwo przeżeranie osobiście sprawdzone. Kompania moja na drugą noc wartę z kolei pod wałem trzymała. Warta w ten dokonywała się sposób, że trzech plutonów żołnierze spali z karabinami w rękach, jeden przed frontem stał pod bronią pod dozorem oficera. Około północy na mcie kolej dozorowania wypadła. Chodziłem przed szeregiem, o karabiny opartych drzemiących żołnierzy, przedłużając przechadzkę, coraz to dalej i dalej, w stronę lewą i prawą. Na prawo ciągnął się prostopadle do wału płytki rów, poprzedzający okop, towarzyszący wybrzeżu wpadającej do Cisy naprzeciwko Szegiedynu, Maroczy. Raz doszedłem do rowu, w którym zaintrygował mnie przedmiot, mający pozór okrytych czemś ciemnem ciał, w rowie leżących. Przypatrzyłem się bliżej, rozpoznałem płaszcze żołnierskie i, powziąwszy podejrzenie, że dla uniknienia budzenia miejsce to do przespania się należycie wybrali sobie dwaj z kompanii naszej żołnierze, jąłem się budzić ich najprzód wołaniem, potem trącaniem ręką, w końcu szturchaniem nogą:

- Ktoś ty?... wstawaj!...

Na szturchnięcie mocniejsze z pod płaszcza wysunęły się naraz dwie głowy, obie siwe, i o uszy moje obiło się po polska zapytanie:- Co tam? Poznałem Dębińskiego.

- Przepraszam, generale!... - wykrzyknąłem.

- No... nic... Idź jnż, idź!

Ten, co obok niego spoczywał, był to Mesarosz.

Takie głównej kwatery na przespanie się nocy owej ulokowanie, nie było chyba dziwactwem. Nocy tej nic nadzwyczajnego stać się nie miało. Dalsza wojenna armii pod dowództwem Messarosza działalność, zależała od ruchów armii pod dowództwem Gorgeja, operującej przeciwko Moskalom i ściągającej się z komitatów zachodniopółnocnych na lewy brzeg Cisy. Armię pod Messaroszem od armii pod Gorgejeni oddzielała rzeka Marosz, płynąca wśród rozległych od Aradu do ujścia swego trzęsawisk, wśród których jedyny możliwego przez rzekę przejścia punkt, znajdował się w miasteczku Mąko. Do zajęcia punktu tego militarnie i oszancowania go odpowiednio, ministerstwo, skutkiem rady wojennej w Szegiedynie, wezwało Gorgeja. Na tein opierały się dalsze armii południowej czynności wojennych plany. Dla nich, w obozie naprzeciw Szegiedynu, oczekiwano wiadomości z Mąko.

Czekano i doczekano się zawiadomienia, że Mąko zajęli Moskale. Niespodzianka ta armię postawiła w położeniu bardzo niebezpiecznem, z którego wyjście wymagało cofania się spiesznego.

Dembiński wyprowadził nas z tego położenia i poprowadził armię traktem ku Temeszwarowi, ażeby, nie dochodząc do tej, w rękach austryackich znajdującej się fortecy, zwrócić się ku północy i pójść do Aradu, celem połączenia się z armią pod dowództwem Gorgeja. Połączenie to wytworzyłoby siłę blisko dwakroćstotysięczną wobec Paszkiewicza na północy i Heynaua na południu, słabszych od złączonych wojsk węgierskich każdy z osobna, a rozdzielonych trzęsawiskami Maroszy, W razie takimpobicie jednego a następnie drugiego, nie było rzeczą niemożliwą.

Dla uniemożliwienia tego, zaszczyt autorowi czyniącego pomysłu, pomaszerowaliśmy z pod Szegiedyna do Aradu drogą obchodnią, ażeby się nie natknąć na boczny, przeprawionej w Mąko dywizyi moskiewskiej atak. Wyminęliśmy Moskali, którzy się z armią austryacką złączyli i wspólnie z nią nam po piętach deptali.

W ciągu marszu tego, razy parę widzieć mi się zdarzyło Dembińskiego. Raz kompanię piątą z naszego, w aryergardzie ciągle maszerującego batalionu na drodze zatrzymał, zatrzymał oraz dwa działa, z dwóch stron drogi ustawione, odprzodkować i nabić kazał i sam naprzód w kierunku nadciągającego nieprzyjaciela dosyć daleko wyjechał.

Nie straciliśmy go jednak z oczu. Po niejakimś czasie wrócić, działa zaprzodkować i nam za armią maszerować nakazał. W innem znów miejscu, znów kompanię piątą (strzelecką była - dodać winienem) na drodze, ale bez dział, zatrzymał i obok nas, nic nie mówiąc, na koniu stał. Staliśmy tak z pół godziny. Przed nami widniała droga, na lewo zieleniały ogromne wysokiej kukurudzy, lasu pozór mające łany. Nagle w dali ukazała się w hełmach błyszczących jazda austryacką i słyszeć się dała komenda:

- Na lewo w tył zwrot!... marsz L. Zwróciliśmy się i poszli. Znów komenda:

- Stój!,.. Na lewo w tył, zwrot! Po zwróceniu się, ujrzeliśmy przed sobą idący ku nam kłusem szwadron kirysyerów czy dragonów, nie pamiętam. Czekałem na rozkaz przysposobienia karabinów do strzelania, gdy nagle z kukurudzy wypchnęła się ława dymu i huknęła salwa karabinowa. Szwadrony, po krótkiem zamieszaniu, zostawiając ranne i zabite konie, rannych i zabitych ludzi, poniosły się w tył. Z kukurudzy wysunął się w ogromnych bermycach i w mundurach austryaekichbatalion grenadyerów włoskich, złożony z ludzi przepięknych, pod względem wzrostu i postawy dobranych. Batalion poważnie nas minąwszy, pomaszerował dalej.

Dembiński, po wystrzale Włochów, na widok skutku przez wystrzał ten w hufcu jazdy austryackiej sprawionego, rzekłszy: "Dobrze im tak!... Oberwali... Mają za swoje"... - konia zwrócił.

Nam znów słyszeć się dało:

- Na lewo w tył... zwrot!... - z dodatkiem:

krok podwójny... maaarsz... marsz!...

Nie spotkałem i nie widziałem już więcej na Węgrzech Dembińskiego. W parę dni po urządzeniu przezeń na podjazd austryacki zasadzki, imię jego zagłuszyły okrzyki wydawane przez armię w marszu na cześć Bema. Z hnfca do hufca przenosiły się gromkie "elien'y" węgierskie, "e viva" włoskie, "es łebę" niemieckie, "niech żyje" polskie, budząc uradowanie i zapał.

Gdyśmy dochodzili do Temeswaru, nadjechał Bem z rozkazem rządowym objęcia nad armią południową dowództwa. Po otrzymaniu zawiadomienia tego, armia niezwłocznie do boju się uszykowała - do boju, rozpoczętego z pewnością odniesienia zwycięstwa, zakończonego przegraną zupełną. Zostaliśmy rozbici doszczętnie, nie z winy atoli - dodać pośpieszam - Dębińskiego, który stoczenia nieszczęsnej tej bitwy odradzał, niemożność wyjścia z niej nie to z tryumfem, ale ręką obronną, jak na dłoni wykazywał, wreszcie usunął się od niej, powiedziawszy Bemowi:

- Chcesz zrobić głupstwo, rób je sam! Później Dembiński ukazał mi się dwa razy jeszcze: raz na koniu w postaci modelu dla rzeźbiarza lub malarza na hetmana, gdy nas z Widdynia Turcy pod wartą wojskową za miasto wyprowadzili w zamiarze odeskortowania rozbitków z wojny węgierskiej do Szumli, drugi raz na pokładzie tureckiej fregaty parowej, na której Dembiński i kilku Polakówobywateli francuskich, odjechali z Warny do Konstantynopola i z Konstantynopola do Francyi, my zaś, przez wszystkie lądu stałego państwa za zapo. wietrzonych uważani, na Maltę do Anglii. Gdy ze statku zeszedł do kaiku tureckiego, straciłem go z oczu na zawsze.

Dziś, myśląc o nim, postać jego nietylko fizyczna ale i moralna we wspomnieniach i w myśli mi odżywa. Ten szlachcic popędliwy, kłótnik, ehimeryk, bez wartości nie był. Posiadał rozum i uczucie. Rozum przejawiał się specyalnie w zdolnościach strategicznych, uczucie - w ukochaniu ojczyzny, ale w ukochaniu specyalnem, szlacheckiem. Kochał Polskę nie dla osobistych widoków, czy korzyści, ale w imię obowiązku szlacheckiego, nakazującego Polsce służyć i wszczepiającego to przekonanie, że zbawić ją, uratować, nie kto inny, jeno szlachcie powinien i może. Tem się zarozumiałość jego wyrażała. Wierzył w rodzaj pomazania szlachty na przewodniczenie narodowi i stąd zapewne poszła niechęć jego do Prądzyńskiego, nie szlachcica, przystawionego przy nim przez rząd w Bolimowie, w sierpniu, r. 1831, do wskazywania mu dróg.

- Czy szlachcicowi potrzebne są wskazówki jakie?...

Tkwiła w tem obraza stanu szlacheckiego.

Nie on jeden tego był przekonania. Odnosi się ono do pierwotnego w Polsce ustroju społecznego, ustanawiającego stan rycerski, przeznaczony wyłącznie do obrony kraju. Obrona Polskę stworzyła i stąd stanu tego znaczenie do ogromnych doszło rozmiarów. Znaczenia tego doniosłość pokolenia przekazywały pokoleniom. Stan z upływem czasu, dzięki zmianie stosunków, potrzeb i wyobrażeń, na wartości stracił, ale poczucie nabytych przed wiekami praw pozostawało, wytwarzając Dembińskich, wierzących w specyalne szlachty powołanie.

Tacy Dembińscy, takich Lelewelów znosić nie mogą, nie biorąc na uwagę tego, że co w czasieswoim potrzebnem i pożytecznem było, to po wieków upływie zbędnem a nierzadko szkodliwem się staje. Siła rzeczy wykazuje, w czem szkodliwość owa tkwi i usuwa ją, usuwając faktycznie wyłączność stanową. Dziś Dębińscy są jeszcze możliwymi, ale znaczenie ich upadło - nawet się już na "Hrabiego Henryka" nie zdobędą.


SYLWETY EMIGRACYJNE