Udręczony tęsknotą poniechał pan Lancelot błędnego rycerstwa; u dróg rozstajnych pożegnał Parsifala nie wyleczonego jeszcze z ran świeżych i wracał do Karduelu.

Z bram miasta, wraz z żebraków natręctwem, wyszło naprzeciw niego jakby własne serce jego, rozżalone tym lat ubytkiem, który łzami witać nam każe ojczyznę niedoli i szczęścia. Odczuł i koń poczciwy błędnego rycerstwa smęt: prężył łeb ciężko zwieszony i w stępie wolnym niuchał wzdętymi chrapami ziemię rodzimą - ziemię zmysłów młodych. Otaczali ich rojem żebraki i trędowaci jak to stado kraczące a niesyte.

Wybiegało rycerza spojrzenie nad miasto, ku murom, wieżom i blankom, póki na rzeki i drogi zakręcie, wśród zamczyska rozłogów, nie wejrzy nań dworu samego jasność.

W trzy łuki okno narożnika było. W środkowym jego rozworze między kolumnami stoi pani: że bez płaszcza, od kolumn bardziej smukła, w złote po bokach warkocze wąsko ujęta i w tych rękawów purpurę, które od łokcia ku jej stopom zwisały. Pod nią murów i skały przepaść ciemna, na orli wzlot, nad nią już tylko nieba błękit przesłoneczny.

Targnęła się dłoń rycerza, kędy rwały się jego oczy: koń posłuszny w rzekę schodzi i w nazbrojnej ciężkiej kapie jak czerwona łódź wnet płynie. Pod lecących mew pokrzykiem przypływ morza w rzekę bije. Wpływa wielki wał zielony, w górę wznosi jeźdźca z koniem, w dół ich miecie i zabiera. Wielki głód jest zapatrzenia, gdy tęsknota go przedłuży.

Zratowano jednak pana.

Już nic dnia tego nie bawiło pani: ciągle widzi tonącego i ratunku w myślach woła. Tak się błąka przez dzień cały, wlokąc po komnatach te podrękawy długie niczym skrzydła spętanego ptaka. Książę dworak pilnie baczy i pod wieczór tak zagada:

"Królowo, rycerz w czarnej zbroi, który rankiem pod twym wejrzeniem tonął, snadź śmierci szuka. Ledwie zwiedział się na mieście o wielkoludach onych, którzy twoje, Pani, pustoszą krainy i porywają twych ludzi, ruszył z miejsca ku ich jaskini. A nie powracał stamtąd żaden śmiały."

Zagadnie go pani przez ramię:

"Czemużeście go puścili?"

Kłania się książę w pas i krzyżuje na piersiach ramiona:

"Śmiertelną żądzę chwały rozpala w sercach włócznia pani Wenus, gdy z wysoka ugodzi."

Wyprostuje pani nagle szyję i krótkim spojrzeniem odrzuci dworaka od się precz. Kłania się książę jeszcze głębiej i cofa tyłem ku drzwiom.

Mieściła się pani komora w zamku wieżycy, którą niegdyś stawiali cyklopi, i wyziera w świat bezpiecznego okna półłukiem ściętym niby głazów szczeliną. Nad murów i skały ciemne po nocy ogromy wysunie się z tej szczeliny pani głowa i szyja biała, wyskrzydlą ramiona jej białe, niczym z urocznego gniazda łabędź zaklęty. W dłonie czoło ująwszy wpatruje się Pani we wszystkich gwiazd niepokój drgający na niskim po nocy granacie nieba. Pod świerszczy muzykę, coraz to głośniejszą zasłuchaniu, srebrzy się coraz to widniej świat ciemności. Z gór dalekich gdzie wielkoludy jaskinię swą mają, wieje śmierci groza po nocy głuchej. Pani płacze. A gdy gwiazda jaka z Bożego płaszcza się oderwie i wróżbą nie odgadniętą między ludzi spada, pani w włos jasny policzki tuli wystawiając w lęk nocy tylko oczu poblask gwiezdny.

Lecz oto, na miasta ocknienie, jutrznię odzwaniać już jęła sygnaturka klasztorna. Skrzypiał ten dzwonny pacierz na poły sennym jeszcze mruczeniem, które się raz po raz jakby ocknie i "Ave!" - ,,Ave!" -"Ave!" na gwałt bije, by cichnąć znowuż w modlitewne podzwony, w litanii przyjęki i stłumić się wreszcie w zachłyśnięcie - w żal!

Tak mniszki, skowronki szare, odzwaniały się Bogu i budziły miasto.

W rosnę, na dachach i wieżach zróżowione już świtanie wyroił się tłum milczeniem nocy jeszcze objęty, jakby snów swych zmory wynoszący na jawę - w tych cichych rozruchach i poszeptach pod murami, w nagłych wybiegach ku bramie miasta i niepokojów gromadnym rozchwianiu. Gdy nagle wpadli w ulicę pastuchy dwa, jak te dwa capy górskie, w czarnych baranicach pękatych i na cienkich, rzekniesz, nóżkach kozłów. I wskazując posochami za miasto, w góry, skąd przybyli, jęli rozpowiadać o czymś gromadom w doskokach i rąk rozmachaniu: jak się to obwołuje ludziom wieści ważne. Starce siwobrode wysunęli się naprzód i uspokoiwszy ciekawości zamęty, jęli zwiastunów onych wypytywać roztropnie. A gdy się wszystkiego, jak trzeba, wywiedzieli, wznieśli ku niebu ramiona dziękczynne.

Zaludniła radość ulice i najlękliwszymi; skakał - kto młody, kto poważny - rozprawiał: święcili zwycięstwo mieszczanie zacni. Nie wytrzymały po domach i panny grodzkie: ledwie w bieli koszul i na bosych stopach wybiegły złocić piaskiem drogę do kościoła, tatarakiem ją maić i rozsiewać spod piersi jak płomienie - róże i maki kraśne.

Już się na stopniach kościoła rozstawiły mnichy bure jak to ptactwo do śpiewu gotowe; już się kolejno wszystkie w grodzie odzywały dzwony.

Tak się ruch w mieście wszczynał i cichy jeszcze tumult świąteczny.

Zawiedli się mieszczanie zacni, bo choć radość została, święto ich minęło: wielkoludów pogromca miast bramą w tryumfie wjechać, polem mury okrążył i wrócił w świat, skąd przybył.

Odgadło w nim miasto Bożej łaski wysłannika ku obronie a krzywd pomszczeniu. Pod sklepienie kościoła wtłoczyła się ciżby chmura; w grzmocie pieśni dziękczynnych zadrżała świątynia. Chmurą i grzmotem jest uczuć ludu wezbrana potęga. Niech żyje król! Odwodu jak gromu potrzebuje ta chmura i grzmot: ulewy wdzięczności - szczęścia gromadzkiego burza. Wypełniwszy tedy modłami niebosiężną nawę kościoła a groszem mnichów torby, wyroił się tłum na miasto, pod zamek. I postanowił zarazem, aby dzień ów radosny upamiętnić ludu pochodem z chorągwiami na przedzie. Coś jak duma słodkiego wezbrało w piersiach ludzkich, każdy wraz myślał o swych szatach odświętnych. Niech żyje naród!

W kościele tymczasem pozostały tylko kobiety, starce i mnichy w chórze; zatrzymała ich wymowa starego przeora, sławiąca błędne rycerstwo. A mówił kaznodzieja tymi słowy:

"Sokoła ziemskiej miłości podrzuciła ku rycerskiemu dziełu dłoń tu jakaś biała - orłem ponad czyn swój się wzbił. Nie powróci. Może spłynął tam w lesie krwią ran swoich, a w tej oto chwili bije już skrzydłem niecierpliwym we wrota miłości niebieskiej.

M a r y j o, otwórz rycerzowi Twemu! stęsknion za Tobą jest bardzo..."

Tak kazał przeor mnichów burych, sam niegdyś rycerz. I choć kobiety kościelnym obyczajem szlochały, starce po ławach spornie kiwali głowami, zasię mnichy czarne po stallach srożyły się ponuro. Czuły mnichy czarne tę hydrę kacerstwa, której głowa, ledwie ścięta, już nowym odrasta kształtem. Ta z piekieł chyba wyrosła nauka - jak to miłość ziemska ku niebieskiej wiedzie - już się po klasztorach niejednych zagnieżdża tajemnie, a całkiem jawnie po zamkach, kędy z rycerstwa dwornym dla niewiast duchem wierzeniami się splata. I wiarę rzymską plugawi.

Tak zszeptywały się ze sobą mnichy czarne po stallach chóru. I nuże raić pod kapturami, by skorzystać z wielkiego dziś uniesienia narodu i wyrwać te chwasty z winnicy Pańskiej: zetrzeć hydrę myśli wzbronionych!

Niech żyje naród!

Oto zbliża się pochód pod kościoła progi: błyszczą stroje odświętne, łopocą sztandary.

Spod trójłuku okna na zamku spoziera na miasto cicha sprawczyni wszystkiego. Coś z burzy tęsknot tej nocy i gwiazd uroku pozostało w zatuleniu postaci jej całej, tak wiotkiej i spłakanej u kolumny z granitu...

"Ku czemu się gra" - przerwał sobie nagle żongler w tym miejscu. I przykładał się wraz do gęśli.

Grał. Łagodność cisz niewieścich grał i krosienkowych rojeń moce, rzuconego w te cisze tonu długie przetrwanie, mleko marzeń, którymi karmią płody mężowe w żywocie swoim, śród łez u kądzieli... Łodzie bezsterne u brzegu grał i to trzepotanie się żaglów w huraganie rojeń, gdy się wszystkie mewy burz dalekich zlatują na żale, na biady, na lamenty...

Gądł tęsknice i tuhy niewieście, grał kobiet żądze strzeżone.

A gdy gęśle opadły, wystawioną przed się dłonią orosił żongler o baczenie na słowo:

"I mówi się dalej:"

W bizanckiej szacie z zielonego achmardu, złotem w ptaki-gryfy szytej, w korduańskich chobotach długodziobiastych a płaszczu białym, krwawnika wielką klamrą na piersi spiętym, w złotej obręczy na doramiennych włosach płowych - tak wstępował pan Lancelot po upływie roku na zamku schody. A w kroków prędkości płaszcz jego tak się baniaste podwiewał, że zdawał się rycerz jak ten pani Ledy pogańskiej łabędź biały.

Sklepień chłód, żubrów łby brodate u murów, śród pawęży i łuków na ścianach, korytarzy echowe pustki i nagła głuchość kobierców pod stopą... W chłodnym bezludziu ław, między granitowymi słupami, królowała stolnic martwica: puste były trony oba.

Powitał go książę-dworak głosem dla dostojności miejsca ściszonym:

"Zostaniesz waść przyjęty in logiam, w rozmównicy, co jest znakiem osobliwej przychylności królowej pani."

"Po roku, z trudem odnalezionego, siłą niemal przywodzisz mnie tu, książę."

"Kazano."

Owóż i niewieście komory złotogłowiem na ścianach i bagdadzkim dywanem w takie zacisze stłumione, że ledwie się w nich słyszeć dały miękkie pobrzęki strun - wraz zamilkło. Oto z ław i skrzyń zrywają się panny i ręce na piersiach krzyżując kłonią swe główki. W ukłonie posuwistym, a ramienia pod płaszczem rozmachu chylą się głęboko rycerz i książę.

Kroczą panowie poszumni, szmera za nimi niewieściego dworu pogwarek.

Lecz oto komnata rycerstwa strażniczego pełna; stoją pod ścianą w surowości wejrzeń okrzepli, o pawęże barwiste wsparci. Za nimi dźwierze o potężnych antabach i zaworach, niczym wieko cedrowej skarbnicy. "Tuć jest.", pomyślał. A gdy wzniósł oczy do góry o ducha skrzepienie, ujrzał nad drzwiami anioła w kamieniu z lilią u piersi. "Bacz waść na wysoki próg, jaki masz przestąpić: w trzy stopnie zdziałać go pani kazała, aby oznaczały wiarę, nadzieję i miłość."

W omroczeniu przestąpił trójpróg tęsknoty, nie widząc nic prócz modrej strugi światła od jednej z szyb okiennych. Przykląkł, jak trzeba, na jedno kolano - i usłyszy nad sobą głos księcia:

"Królowo, oto wielkoludów pogromca sprzed roku, a jeniec mój dzisiaj, którego twojej, Pani, łaskawości oddaję."

W szelestnym zawiewie wonności zwieszające się od łokci pani białosrebrne rękawy objęły przyklękłego, właśnie jak te skrzydła anioła, gdy dłonie jej podawały mu się za oparcie, aby powstał. Ledwie się podjąć zdążył, poczuł na wargach muśnięcie powitalnego całunku. Nie wypuszczając rąk jego z paluszków lekkich, zwracała go pani ku damom świty dla ukłonu i wiodła w nyżę okienną. "Siądź przy mnie, miły panie, radać widzę." Chciał było godnie odpowiedzieć na to łaskawe powitanie obyczaju dwornego, lecz sięgnął młody po słowo zbyt głęboko w pierś: ugrzęzło w grdyce. Sprawnością kobiecą odpowiadała pani za niego sama, szukając zarazem prędkiej okazji śmiechu dla zdziałania w panach większej śmiałości.

Słów jej już nie słyszał, zapatrzony ku górze, gdzie się dlań trzepotało jej śmiechu ptaszę.

A wejrzawszy ku powale widzi: sklepu łamane łuki w błękicie całe, a na nim gwiazdy jak o świcie - srebrne. Wstępuje tymczasem pani w okna wnękę i siada na poduszce w rozwartym koźle stołka, który snadniej niż ława oddaje kształtu giętkość i powłóczystości stroju. Złoty jest włos pani nabłyszczony światłem, opałowe są pereł wploty w kosy jej długie, rzucone spod srebrzystego czółka na fryzyjskiej sukni seledyny blade. A gdy dłoń podjęła, oczom na zasłonę od światła, rozskrzydla się jej rękaw i kładą się na nim szafiry, granaty i rubiny wielkie: od szyb w ołowiu drgające oka. Gdy zaś, cała w tej jasności barw i świateł, uśmiechnęła się ku zapatrzeniu jego - pomyślało mu się w tej chwili tak dziwnie: że z tej tęczy słonecznego rozradowania uśmiecha się doń chyba sama gwiazda poranna w siostrzyc swoich chórze. I podjął znów oczy na błękit gwiaździsty u stropu.

Książę, zabawiający gorliwie damy w drugim końcu izby, nie może się nadziwić z daleka długiej ciszy zniemówienia wśród obojga młodych. A gdy wreszcie spojrzeć się ośmielił, widzi, jak pani, na stołku przechylona, ściska dłońmi te brązowe głowice u poręczy. Badawczym wybłyskiem patrzą jej oczy, a usta, tak miękkie w uśmiechu, okrzepły w tej chwili. Ledwie znacznym a władnych ruchem dłoni rozkaże panu Lancelotowi zwrócić się dwornie ku damom, a w zamian przywoła księcia.

"Nie wiem prawdziwie, co mniemać o tym rycerzu. Niewymowny jest bardzo, bo nie rzekł ani słowa. I nie patrzy, a wziera. Nie dziwię się teraz, że go przed rokiem w zapatrzeniu zatopiła fala."

"Ujrzał rycerstwa swego i śmierci samej przodownicę - a nie słowem zwykł się wypowiadać w życiu. Królowo, wymowni w kochaniu poeci bywają. A niepewność jest w tym wielka, kto z nich jest aptior ad amorem: rycerz czy poeta."

Odmie pani wargi w zamyśleniu jakowymś. "O mężu pomyślała" - domyśla się dworak. I zagaduje czym prędzej o tym, jak to opowiadają wszędzie poeci, jakoby w bramie Karduelu spoczywały w głazów ukryciu reguły miłości, wprost od pani Wenus idące, a przez Sybillę językiem Rzymian na złotych kartach spisane.

"Owóż na pierwszej karcie złoci się to przykazanie: Causa conjugis non est ab amore excusatio - wzgląd na małżonka nie będzie wymówką w kochaniu."

Uśmiechnęła się pani niedbale: któraż bo z kobiet nie zna pani Wenus i poetów przykazań.

"Nie o królu myślałam przed chwilą - rzecze z grymasem. - Ach, ten pan Gawan i jego zazdrość naprzykrzona, tropiąca mnie wszędy!"

Długo zaciera książę dłonie przy ustach, wreszcie chyli się ostrożnie do ucha pani:

"Feminam nihil prohibet a duobus amari - nie wadzi bynajmniej kobiecie i dwoistego zażyć kochania - uczą złote reguły miłości."

Ledwie znacznym ruchem dłoni odrzuci go pani od swego ucha - na korny ukłon z daleka. I zachmurzy się na chwilę usteczkami. Lecz oto nagle przerwie to zachmurzenie śmiechu pustotą - jakby ptak z świegotem furknął nagle ku górze. Rycerz, i przed damami milczący, wejrzał znów na sklepienie i szukał pod gwiazdami tego śmiechu skowronka.

Za chwilę siedział przy pani, gdy pazik na miękkich nóżkach biegł szparko w drugi koniec izby i nurzał się w skrzyni, dobywając szachów, by je między państwem na kobiercu ławy rozłożyć i klęcząc ustawiać kamienie. Tak nakazała królowa, by wobec dam swoich dać milczeniu niemownego rycerza pozór grzeczny. A sama rozpina powoli opaskę czółka na podbródku, jak to czynią niewiasty, gdy chcą dać ustom folgę do całowania. I wyczekawszy chwila gdy jej panie zapatrzyły się gdzie indziej, chwyci rycerza oburącz za głowę, pochyli ją sobie nad szachami i przylgnie mu do ust w długim całowaniu bez oddechu.

"Nieraz, nieraz czyniłamć to już w myślach swych, tak smutnych od roku!... Odtąd twoją jestem duszą i ciałem i napełniam tym radością myśli me wszystkie."

Targnął się ku niej ramion oplotem i rozsypał bierki szachowe. Przybiegły paziki cichutkie i jęły u nóg państwa spłoszonych zbierać kamienie jak te ptaki proso. W drugim kącie komory zachrząkały surowo obie panie świty: dworska dama Ypokryzja i stara panna Immaculata.

Żarliwie zagadywał tych pan cnotę książę wymowny.

I jął przemyśliwać nad tym, jak by (drogami pana Gawana nie idąc) uładzić młodym obyczaju miłosnego dopełnienie. Niech błogosławią kochankowie cyklopowe mury i czujne straże, bowiem tylko w przeszkód goryczy dojrzewa słodycz namiętności naszych. Chrapią wtedy małżonkowie.

Śpi w dosycie rychłym król małżonek. Wysunie pani stopki chłodne spod zasłony z łoża szafy i poskoczy ku oknu komory, niczym na ciele nie osłonięta - jak to z małżeńskiego łoża. Pod zwabionych nietoperzy krążeniem oczekuje, rzekniesz, północnej godziny zaklęcia. Zahuka sowa na poniżu, a za trzecim razem, jakby łasicą spłoszona, zmyli głos w grdanie ostre.

Zna książę nocnych ptaków obyczaj i trwogi.

Osłania pani swe gładkości, przy oknie opierzchłe, w męża sobolowy płaszcz i czapę, pod futrem nóż ukrywa dla bezpieczeństwa osoby - i króla postacią mija straże komorowe.

Opuściła pani pieściwa królewskiego łoża puchy

1 wonności, ociera się bosa o nocnych cieniów pomykania tajemne, a lękiem tylko oddech w sobie skłóca i zagrzewa ciało.

W ostatnie korytarze już bez noża w dłoni wstąpiła pani, sama jak widmo nocy - i tajemnica. (Nie będzie już pan Gawan tropić ją wszędy zazdrością swoją.)

Budzi zamku nocna ponurość sumienia ponure upiory. A gdy one serce kobiety zhukają, całą piekieł gorącość wypija z ust kochanek - szczęśliwy.

Żądzy wszystko płuży.

Oto w odległej gdzieś izbie zamku siedzi na tapczanie, w przebiałości swej wiotkiej, kochaniu cała z futra wychylona. A rozplotem złotych włosów zatula głowę kochanka ni to chustą matczyną. I tym razem nic sobie powiedzieć nie zdążyli. Bo w pierwszym doskoku zwarły się ich usta, wtuliły piersi gdy serca biją do się jak te dzwony - w obietnicy szczęścia wrychle jeszcze większego. Niechby głos jaki ozwał się w pobliżu, padną oboje martwi: tak na pół oderwane od życia są serca człecze, gdy swe szczęście śmierci zaczajonej kradną.

Kradniemy wszyscy swe najlepsze chwile życia - życia smutkowi i śmierci czyhającej. Niech nikt nie mija kochanków bez smutnego uśmiechu dla ich szczęścia motyli. A kto mądrzejszego jest serca, niech przechodzi, jak gdyby nic nie spostrzegając.

Godzi się tedy i nam przejść mimo nich, zostawiając młodych sobie.

Groźna jest nocy zamkowej ponurość, głucho nawołują straże. Śpi w dosycie praw swoich małżonek, król!

I mówi się dalej... Ale teraz już do panów, choćby ich tu, w piekarni, nie było dziś wcale:

Gdy zstępował rycerz z zamkowej góry, nocny granat nieba roztapiały już świty po nieboskłonach. Wysrebrzają się na chwilę złote do niedawna gwiazdy i dogasają wraz powoli. Nad zamkiem świeci jeszcze gwiazda poranna - w przejasnej otoczy bieli, perlistości i opałów. Białosrebrne jej skrzydła z obłoków muskają szafiry, granaty i rubiny zwiewne: zza bławych szyb widnokręgu przebijające się promienie zorzy. Aż tej tęczy słonecznego rozradowania uśmiecha się głosem pierwszego na niebie skowronka - jutrzenka czujnych, pani Wenus gwiaździstego nieba.

I zgasła.

A w rozżagwione jego wspomnienia tej nocy wkradł się z nagła melancholii smęt, że w tej chwili zgasła dlań może na zawsze jakaś dobra gwiazda na niebie - że nie ustokrotnią się już nigdy siły jego nad wielkoludów moce, bowiem zbył z własnego serca tej mocy wszystkokrotnej.

Dla nabycia dwornej szaty swojej wyprzedał się było z miecza i zbroi. Ale rychło nowe na pewno dostanie. Rozkaże królowa niechybnie, aby poniechał błędnego rycerstwa i porzucił służbę w Straży Śmierci, a został u króla setnikiem Straży Ochronnej, która nosi najpiękniejsze stroje i płaszcze najdostojniejsze.

Zasię na rozstaniu przykazywała mu pani prośbą i pocałunkami, aby dziś w tych oto szatach dumnych wystąpił na rynek i dał się poznać wdzięcznemu ludowi. Niech uderzą w dzwony, niech się rozśpiewają mnichy, niech panny grodzkie poczną mu maić drogę i rzucać róże pod stopy. Niechże mają dziś święto i uciechę mieszczanie zacni. Jakże lubo, jakże lubo spozierać będzie na to królowa!

Oto ciągną szeregiem te bure śpiewaki, które wonczas, przed rokiem, ustawiły się było u fary z psalmami na cześć jego; na primę snadź pośpieszają teraz mnichy do kościoła. Przystojniej, zacniej to będzie z zakonnikami mszy naprzód wysłuchać, w kościele na naród poczekać, nim go spiże zdzwonią. I jako lubo, jakże lubo będzie to królowej!

Wyprzedził tedy szeregi mnichów, wstąpił w przedsienie, zagłębił się w nawę pustą. Zdjął go ziąb, objęły mroki, okolicy lśniące kadłuby kolumn. Hen, na wyży, ledwie majaczeją pozłocistości ołtarza, pod nim na słupach otwarta czeluść krypty; górą rozogniły się na szybach płachty purpury, przelewa fiolet głęboki. Oto wszystko: chłód, mrok i pustka w kościele.

Kołaczą za nim mnichy. Zarzucił połę płaszcza na lewe ramię i wystawił się przed zakonnik!.

"Jam jest rycerz Straży Śmierci, Graala poszukiwacz, wielkoludów pogromca, a grodu wybawiciel, Lancelot sam! Zdzwońcie miasto całe."

Ani jedna twarz nie wychyliła się z tych burych kapturów, nie skierowała się ku niemu głowa żadna, nie przerwała pomruku pacierzy. Do krypty czarnej jak cienie w grób zstępować jęły te szeregi.

I znów pustka i mroki w bezludnym kościele. Tylko jakiś cień zakapturzony długą żerdzią rozjarza świece w nadołtarzowych fioletach, śród złocistych mżeń i rozchwiei wybłysków. Na tle tej żarzy kościelnej wychyla się z mroku krucyfiks olbrzymi, zawisły nad chórem.

Przykląkł i, jak trzeba, odmawia ranne pacierze. Póki w rozkolebaniu pobożnym nie zatrzymała mu się głowa: wziął na się wejrzenie krzyża.

"Tyżeś dla kobiety poniechał Parsifala u dróg rozstajnych - na samotność gorzką porzuciłeś druha, nie uleczonego z ran świeżych."

"Porzuciłem!" - Uderzy się kułakiem w pierś.

"Tyżeś dla kobiety zaprzedał i przyjaciela drugiego! przedałeś, rycerzu, konia-druha najwierniejszego, który swe zdrowie i życie z twoim zjednoczył."

"Przedałem!" - jęknie.

"Tyżeś dla kobiety, słowu Mojemu na wspak, miecz zastawił, by płaszcz strojny kupić! Tego nie uczynił i sam Judasz Iskariota, który mnie przedał."

Bił czołem o kamienie kościoła.

Snadź na płytę grobowca głową natrafił, bo zadudniało pod nim echo z trumien piwnicy.

W długie potem zaciągi organowych basów uderzyło nagle gęste dreptanie mniszych chodaków. Wyraja się tych kapturów mnóstwo wielkie z podołtarzowej krypty, zda się, owiane tchnieniem trumien i zagłuszone w sobie szeptaniem pacierzy.

W kołacie i uroczystym rozruchu sadowią się mnichy po stallach.

Jeden z nich tylko zatrzymał się u wielkiej księgi graduału, w żółty blask świecy wychylił spod kaptura głowę jak z wosku, w onym wianku włosów na ciemieniu ni to w koronie cierniowej. Z opadłą powieką a boleściwym rozchyleniem warg czai się śpiewak przodowny na nutę organów, rozstawia dłonie braciom na baczenie, czeka z intonacją:

O fidelis anima! clama de profundis te terrenis fugito rebus et immundis.

I zawiał dłońmi niczym mewa białymi skrzydłami.

A!.-a!-a!-a!... A!-a!-a!... - biadają dusze czyśćcowe w mnichów lamentacji.

Wtórzył im rycerz piersi swych przyjękiem. Póki nie wytrzymał tego dłużej na sobie. Podjął głowę znad grobowej płyty i jął przypominać swe czyny chwalebne. Tym się wszakże i zmarłe obwołują z trumien: w onych tu napisach grobowcowych naokół. Nie z pychy czynią to zmarłe, przypominając się sprawiedliwości Bożej, lecz dla ulgi w męce czyśćcowej.

Przypominał tedy i on swe zasługi; odliczał je Bogu, jakby wypisując je na grobowcu swoim:

"Wielkoludów dwóch srogich zabiłem! krzywdy ludzkie pomściłem! wielem życia człeczego zratował!"

Zmyliła mu wiarę skruchy niedoskonałość. A w złej skrusze oczy jego, jak i dusza rozpierzchliwe, ujrzą nagle z dala pod ścianą kościoła postać niegdyś sercu tak bliską. Patrzą oczy, wypatrują: aż się nagle załzawią w zdumieniu radosnym. "Tużeś?!"

Szeptem zaledwie powiedział do się. A oto ze wszystkich mroków i ciemnic kościoła wpełza echem przerażenia:

"Tużeś jest?!"

Nad trójprogiem mniszego chóru spoczywa oto pod ścianą Parsifal sam. Snadź wielce utrudzony, w kościele wytchnienia szuka, jak to czynią, rycerze wędrowni.

Przyłbicy cień omracza mu czoło i oczy. Niczym dziób ponury sterczy nad twarzą nanośnik hełmu, broda nurza się w łuskowej naszyjnicy, w podłuż spoczywa miecz srogi. Zbodły się nogi, zhaczyły ostrogami stóp długich. Zasępił się, skobuział cały w zamyśleniu. Jakby na bardzo długi czas tu zległ, wielce życiem już uznojony: tak się ulgła kolcza zbroja w gibkość osmętnionego ciała, tak się słania głowa, w szołomie "ciężka, taka w nim całym zaduma kościelna nad człeczą dolą, taka frasobliwość ducha.

W bezmiernym nagle rozżaleniu do się za to poniechanie druha przed rokiem, z klęczek nawet nie powstał Lancelot, a czołga się doń na kolanach.

"Z k a m i e n i a ś?!" - okrzyknie się nagle grozą na kościół cały - aż się rozchwiały po stallach zawodzące mnichy.

"Nie Boży ty już na świecie, a mistrza kamieni żywych stwór w kościele?!"

Organowe basy, w podobieństwo czyśćcowych jęków, na ciężkich skrzydłach kolebać się każą mniszym pieniom.

Na desce pozłocistej w przydymionych od kadzideł barwach widniał Ukrzyżowany, wielką chudzizną udręczonego ciała nie owisły nawet w ramionach, lecz srogo stojący w męczeństwa swego gwoździach; a one ćwieki w dłoniach obu i stopach skutych wystawia przed oczy chrześcijan, chmurnie wyzierając spod cierniów korony.

"Kyrie EIejson!..."

Głuchy to przyjęk organów pociągnął tak zaświstem burzy pod ołtarz sam. I w jeden akord dudni pohukiem u ścian wszystkich - aż się strzęsła nawa troista. Na wyże wzięte, mnożą się tony: jak ten grom, gdy w jeden nieboskłon łomotami gruchoce, a po drugim wraz echem się toczy - i już gra po niebie całym groźną nawałnicą bezmiarów.

I wyrywa mu z piersi jęki skruchy ostatniej:

"Dla kobiety wyrzekłem się w duchu onej czary: poniechałem szukania Graala... Przeze mnie i Parsifal nie znalazł cudotwórczej czary Twej - ostatni może z rycerzy Twoich!... Nie znaleziony będzie Graal Twój! nie zdjęty będziesz z krzyża w sercach ludzi smutnych! nie odnowione będą serca człecze! nie starte będą smutki z oblicza ziemi!..."

Grzmiały mu tak w piersiach i te ostatnie basy, które jakby w gniewu surowości ściszyć się nie mogą u stropu.

Zakonników chór, świątyni dusza i pobożność, rzekniesz, sama - oddaliły się stąd precz. Chłód barw niemych zaległ na ołtarzu u pogaszonych świec. W okrzepłości surowej lśnią kolumn kadłuby. Dym kadzideł sczołgał się ze schodów chóru i snuje się po nawach zwidem pokutujących dusz. Kostnicy sienią pod krzyżem ponurym zdał się i kościół sam - bez swej służby Bożej. Odeszły mnichy.

Jakby z onych trumien w piwnicy owiała pokutnika na płycie grobowej ta dusz czyśćcowych męka i łaska zarazem: nadzieja. Bo to z pierwszym poruszeniem ramion załopotała w nim skrzydłami nadziei ta myśl: "A może? - rok czasu wszak minął! rok długi! - może Parsifal tymczasem..."

Dopadł po raz trzeci żywego kamienia; oburącz ogarnia tę głowę w szołomie ciężką, jak gdyby ją z śmiertelnego posłania podźwignąć nieco chciał. I szepcze mu w usta same - pyta.

A po mrokach i ciemnicach fary ocknęły się jakby w żywych kamieniach dusze wszystkich pogrzebanych tu rycerzy. I trąci echo pustego kościoła organy tu wtóre, uderzy w basy ciszy grobowcowej:

"Znalazłeś?!"

Ledwie spostrzegli słuchacze, że tego pytania szloch i echo grały już tylko gęśle żonglera.

Grał. One w grobach kościołów trumniska grał - ni to dążeń człeczych łodzie rozbite - i mnichów pokutne nad nimi lamenty, za dusz czyśćcowych żale de profundis: życiowych zbłądzeń biady, nie odpartych immundis... Żywe kamienie grał w wiecznych schronach cisz, błędnych rycerzy na grobach frasobliwość wieczną i to mleko sił, ssane z ich piersi kamiennych, za żywą krew dążenia...

Gądł mężów tęsknice i tuhy, grał ducha człeczego wieczne nieukoje.

A gdy gęśle tym razem opadły, daremnie ludzie na słowo baczyli: żongler po czarkę swą sięgał i podstawiał ją pod dzban szczodrej pani. A przypomniawszy sobie słuchaczy, machnie ręką na izbę.

"Wracajcie do domów, romans już skończony."


POPRZEDNI ROZDZIAŁ

SPIS TREŚCI

NASTĘPNY ROZDZIAŁ