Nr 45, z 10 listopada 1906

Po roku

Do książek, które na mój umysł wywarły głęboki wpływ i nadały mu kierunek, należała rozprawa Milla O wolności. Poznałem ją młodym chłopcem po powstaniu 1863 roku, w epoce, kiedy swoboda pozostała u nas tylko jako nieużywany wyraz w słowniku, a czytałem ją tak, jak nędzarz czyta bajki wschodnie o zaklętych skarbach i czarodziejskich pieczarach, wyłożonych najcenniejszymi klejnotami. Nie wierzy im, ale karmi nimi myśl zbiedzoną w rzeczywistości, sprawia sobie tę ulgę, którą życie daje jako ostatni ratunek najnieszczęśliwszym ze swych ofiar - pozwala im marzyć. A zupełna, tylko cudzym dobrem ograniczona wolność była wtedy chyba najfantastyczniejszym marzeniem. To szczególne i straszne uczucie, którego doznają skazańcy "pozbawieni wszystkich praw", rozpościerało swoje śmiertelne dreszcze po całym społeczeństwie. Każdy żył, a właściwie czekał swojej kolei pod rozciągniętą od brzega do brzega kraju szubienicą, w tym przekonaniu, że nie posiada bezwzględnie żadnego prawa, którego by mu nie mógł odjąć pierwszy lepszy policjant, pierwszy lepszy żołnierz, wreszcie jakiś skij lub ow, a jeżeli zachowywał w tym bezprawiu coś, czego mu nie odebrała samowola, to tylko dlatego że zapomniała lub nie dostrzegła. Mieszkańcy Królestwa Polskiego mieli świadomość nie mniejszej bezsilności i utraty praw człowieczych niż katorżnicy Sachalinu i Kary. Na nas powtórzyła się literalnie historia helotów: nie było bowiem tak małego Rosjanina, który by nie mógł bezkarnie sponiewierać największego z Polaków. I tym niewolnikom dostawała się do rąk książka, w której czytali: "Gdyby cała ludzkość mniej jednego człowieka miała jakąś opinię i tylko ten jeden człowiek by jej przeczył, to ludzkość nie miałaby więcej prawa zmuszać go do milczenia, niż on do zamknięcia jej ust, jeśliby miał siłę po temu." Co się musiało dziać w duszach naszych, gdy w ich ciemnię wpadały te błyskawice!

Nie wyobrażała sobie tego najzuchwalsza imaginacja, więc i ja nie przypuszczałem, że za mojego życia będzie wolno w państwie rosyjskim głośno myśleć i chcieć. Sądziłem, że współczesne pokolenia położą się do grobu w kajdanach i że w ich źrenicy pod zamkniętą powieką nie zastygnie najsłabsza iskierka nadziei. I oto nagle przez posępne niebo świata niewoli i niedoli, rozdzierając jego chmury, przeleciał meteor październikowego Manifestu konstytucyjnego. W tej strasznej głuszy, której złowrogą ciszę przerywały tylko brzęki łańcuchów, świsty nahajek, jęki bólów i straszne słowa zakazów, zabrzmiał piorun, który zdruzgotał okowy zimy i otworzył na oścież wrota życiu wiosny. Naród będzie sam swoim ustawodawcą i rządcą, każdy otrzyma pełnię praw obywatelskich - tych słów nie wypowiedział nigdy w dziejach od razu żaden samowładca, a ściany Rosji zadrżały ze zdumienia i trwogi, gdy o nie odbiło się echo wstrząsającej zapowiedzi. Teoretycznie sądząc, należało mniemać, że wielkim i zwartym kołem otoczą tę rosyjską "wielką kartę swobód" wszystkie żywioły radykalne, które obejmą nad nią straż i czuwać będą, ażeby nie zginęła i nie została rozkradziona, lecz zachowana i wykonana, że one utworzą ogromne stronnictwo "październikowców". Stało się całkiem inaczej: rewolucję z góry odparła dalej sięgającym buntem rewolucja z dołu, "pażdziernikowcami" zaś przezwali się dusiciele nowo narodzonej konstytucji z prawego krańca. A my?

Ktoś wyraził się na pewnym zebraniu przed kilkunastu laty, że gdyby nam dano plac Zielony w Warszawie i pozwolono na nim rządzić się z zupełną swobodą, mielibyśmy na tym kawałeczku wolnej ziemi potężną twierdzę narodowości i kultury. Manifest konstytucyjny wylał z dusz naszych tę skromność do ostatniej kropli i napełnił je rozpaloną lawą. Może wraz ze mną przypominacie sobie wiece przedroczne... Byłem tylko na dwóch, które urządziła Demokracja Postępowa, i nie zapomnę ich nigdy. Zdawało mi się, że będą to wspaniałe nabożeństwa wolności, tej wolności, w którą nikt z nas żyjących objawioną na naszej nieszczęśliwej ziemi nie wierzył, a która na nią zstąpiła. Wchodzimy do nabitej tłumem sali Filharmonii z sercami nabrzmiałymi zachwytem i radosną nadzieją, że my, dzieci niewolników, po raz pierwszy od stu lat będziemy mogli odpieczętowanymi ustami przemawiać do tej kipiącej zapałem rzeszy jak wolni do wolnych. Ale nie zdążyliśmy ich jeszcze otworzyć, kiedy powitała nas jakaś piekielna fanfara - dzikie wycie, wrzaski, złorzeczenia... Daremnie jakiś młodzieniec z ochrypłym od przekrzykiwania wiecowych zgiełków głosem próbował uciszyć "towarzyszów i towarzyszki". Nawet burze, w których ryczą nierozumne wichry i uderzają ślepe pioruny, nie wydały mi się nigdy tak bezmyślnymi, jak ta, która rozszalała wokoło nas. Nie pojmowałem bowiem ani jej przyczyny, ani celu. Nareszcie pozwolono nam mówić. Pomimo że nikt z nas nie rzekł jednego słowa, które by nie było czcią dla wolności i serdecznym pozdrowieniem dla ludu, po każdym przemówieniu wybuchały na nowo krzyki i złorzeczenia. W końcu odebrano nam głos zupełnie i na katedrę zaczęli wdzierać się ludzie, którzy wymyślali wszystkiemu i wszystkim oprócz siebie: w nieprzerwanym ciągu rządowi, biurokracji, tyranom, burżujom, liberałom, patriotom, demokratom wszelkich odmian, a zwłaszcza postępowym, którzy byli gospodarzami tego zebrania.

- Co to było? - zapytałem wychodząc kogoś, kto mógł mi dać należytą odpowiedź, gdyż uważał się za szambelana proletariatu.

- Była to - odrzekł - zwyczajna rewolucyjna zabawa ludowa, którą panowie niepotrzebnie mąciliście swoimi akademicko--radykalnymi kazaniami. Co zaś do wrzasków, to Socjalna Demokracja rozsadziła po sali i galeriach swoją brygadę specjalnych krzykaczów, tworzących tzw. głos ludu, ażeby was zagłuszyć kocią muzyką i waszym kosztem wyprawić sobie uciechę. Trudno, panie, teraz nie tworzą się reguły salonu, lecz prawa wolności.

Wolności?

W jakiś czas odbył się drugi wiec Demokracji Postępowej, na którym już nie było "głosów ludu", ale zaproszeni jako goście jego burżujscy dworacy nakłamali i nawymyślali nam, ile wlazło, w imieniu świętego proletariatu, któremu każdy z nas całą duszą był oddany, chociaż go nie kanonizował, na tronie wszechwładz-twa nie osadzał i w jego łaskach kariery nie szukał. Wolność uważałem zawsze za boginię, a tu ona ukazała się jako pijana, ordynarna dziewka, okładająca każdego przechodnia surowcową plet-nią.

- Taką ona być musi - rzekł ktoś do mnie - gdy występuje w roli rewolucji.

"Trzeba jej przebaczyć wszystkie gwałty - pomyślałem - chociażby nawet skoczyła trzydzieści wieków wstecz, aż do barbarzyństwa, po środki walki, bo nimi przetworzy nasze życie według doskonalszego wzoru."

Bez protestu i oporu, bez gniewu i żalu czekaliśmy na to cierpliwie. Proszę nie sądzić, żebym uznawał siłę tylko łagodną i kulturalnie oszlifowaną. Niech będzie okrutną, niech będzie brutalną, aby była zwycięską, twórczą i płodną. Ale okrutna i brutalna półsiła, która nie umie być ani zwycięską, ani twórczą, ani płodną, tylko zdobywa się na psoty, szkody, podrażnienia i rozstroje, gorsza od złej niemocy. Błogosławionym jest ostry nóż we wprawnej ręce, który rozcina chory organizm i wykrawa z niego narośl, ale przeklęty jest tępy nóż w niedołężnej ręce, który nie może dosięgnąć narośli i do choroby dołącza ranę. Rozpoczęła się na ciele naszego społeczeństwa operacja rewolucyjna tępym nożem i nieudolną ręką. Była to rewolucja szalonego ryzyka, dziecinnego optymizmu, malignowych przywidzeń, bezwzględnego lekceważenia woli, dążeń i dóbr narodu, a przy tym rewolucja rozpasanego gwałtu. Postanowiła ona jednocześnie rozbić, zrujnować i zdezorganizować społeczeństwo oraz obalić rząd - przedsięwzięcie trudne do spełnienia dla jakiejś olbrzymiej potęgi, a podjęte przez zmieszaną garść bohaterów, śmiałków, awanturników i dzieci. Zaledwie można wierzyć, że nade wszystko - dzieci. Naród, który przez sto lat był ofiarą bezprawia, samowoli, nietolerancji, rujnującej gospodarki i bezwzględnego panowania siły, który przez całe to stulecie marzył, ażeby mógł bodaj przez chwilę odetchnąć swobodnie, dostał się pod nowe bezprawie, samowolę, nietolerancję, rujnującą gospodarkę i panowanie siły. Ale to nie wyczerpywało jego niedoli. Na wezwanie rewolucji rząd odpowiedział najsurowszym okrucieństwem, którym uderzył nie tylko w sprawców zamętu, ale w całą społeczność. Przez cały rok staliśmy w krzyżowym dwustronnym ogniu walki, terroryzowani, mordowani, więzieni, wyjęci spod prawa, a cały ten ogrom krwi, cierpień i szkód nie jest kosztem jakiegoś szczęścia, jakiegoś lepszego jutra, które za tę cenę kupić mamy. Ta straszna danina jest już obecnie zmarnowana.

Gdyśmy widzieli, jak kilkunastoletnie dzieciaki zatrzymywały bieg fabryk i nakazywały przymusowe bezrobocie tysiącom poważnych, osiwiałych w pracy i boju za nią robotników, nie pytając ich wcale o zgodę, gdy widzieliśmy, jak z życiem i mieniem ludu roboczego igrała sobie garstka podniecających go lekkomyślnie do wybuchu burżuazyjnych sportowców zamętu, gdy widzieliśmy, jak dziesięciu gwałciło wolę tysiąca towarzyszów - zrozumieliśmy wtedy, co to znaczy być społeczeństwem niezorganizowanym i jak wielką krzywdę wyrządził nam rząd, powstrzymując i tępiąc wszelkie organizacje. Utrzymując nas od wieku w stanie rozstroju, luźnego, mechanicznego połączenia, nie tylko utrudnił nam rozwój kulturalny, ale uniemożliwił obronę przeciwko anarchii wewnętrznej. Gdyby w Niemczech, Anglii lub Francji tacy nieletni prowodyrowie chcieli urządzać strajki i zawichrzać świat robotniczy, jacy u nas często rej wodzili, dano by im w pierwszej fabryce o tyle przekonywającą naukę, że drugi raz nie podjęliby tej roli. Tymczasem u nas dziesięciu zbiegłych z trzeciej klasy Lassalle'ów może wzburzyć cały proletariat Królestwa Polskiego.

Ubiegły tedy rok naszego życia nie dał nam żadnej realnej korzyści, żadnego poważnego i trwałego zwycięstwa, dał nam tylko zupełną dezorganizację życia, potarganie stosunków, zaostrzenie przeciwieństw, dotkliwe szkody ekonomiczne i smutne odkrycia. Przekonaliśmy się, że niewola nie nauczyła nas hodować i szanować swobody, a natomiast przyzwyczaiła do gwałtu i tyranii, że tak samo umiemy deptać wolność jak ci, przeciw którym ją bronimy, że nasz lud roboczy nie jest zorganizowaną, świadomą swej siły i celów potęgą, lecz górą lotnego piasku, którą lada wiatr może roznosić i z której dzieci mogą usypywać dowolne kupki. Dzięki temu obfity wytrysk i rozlew idei życiotwórczych u nas widocznie słabnie, społeczeństwo coraz wyraźniej zwraca się przeciwko prądom rozwojowym, grozi nam wewnętrzna reakcja pod sztandarem ,,narodowości" i "demokracji", a w istocie pod przewodnictwem wodzów ruchu odwrotnego z wszelkich posterunków kultury. Kto wie, czy wkrótce nie powtórzymy sobie za Słowackim:

"Wielcyśmy byli i śmieszniśmy byli,
Bośmy się duchem bożym tak popili,

Że nam pogórza, ojczyste grobowce,
Przy dźwięku fletni skakały jak owce.
[..................]
Teraz jesteśmy z ducha wytrzeźwieni,
Bracia rozumni - czciciele pieczeni..."

 


LIBERUM VETO