Nr 45, z 5 listopada 1892

Korzenie się przed naturą. - Wyłączeni z niej. - Lud jako jej część. - Uwielbianie wszelkich jego tworów. - Dwie zasady. - Urodzeni geniusze. - Historia kultu zakopiańskiego. - Praca drą Matlakowskiego o Budownictwa na Podhalu. - Ojcowie stylu i całkiem przypadkowe jego odkrycie. - Przesada uniesień. - Nieproporcjonalne trudy.

Rozpłakane i cierpiące dziecko tuli się do matki; podobnie zniechęcony zawodami lub zrozpaczony bezsilnością człowiek zwraca się do natury. Wtedy podziwia jej mądrość, uwielbia jej wdzięki, korzy się przed jej potęgą i uważa siebie za marny pyłek na wspaniałej szacie jej majestatu. Chociaż sam stanowi tylko jej cząstkę, najprzedniejszy organ jej wielkiego ciała, przeciwstawia się jej jako coś wyodrębnionego i maluczkiego; chociaż jego dzieła często wielokroć przewyższają to, do czego zdolna jest cała przyroda bez człowieka, on wobec niej wstydzi się swej marności i niedołęstwa. Artysta, który namalował krajobraz piękniejszy od rzeczywistego lub wzniósł budynek przedziwnej architektury, technik, który sporządził maszynę zadziwiającej pomysłowości - wszyscy ci ludzie genialni, prawdziwi stwórcy, w chwilach zwątpienia nazywają się mizernymi partaczami w porównaniu z niedoścignioną mistrzynią - naturą.

Właściwie nie wyłącza się i nie przeciwstawia jej człowiek, ale człowiek ukształcony i utalentowany. Dzikich, barbarzyńców, protestantów zaliczamy do natury. Klękając więc przed nią, musimy z konieczności klękać przed nimi. Chłop - jak rzeka, łąka, niwa, drzewo, koń, ptak - stanowi dla nas jej część składową. Gdyby Chełmoński wymalował powrót z kościoła panów w tu-żurkach i pań w sukniach, uznalibyśmy jego obraz za banalny, ponieważ zaś wymalował powrót z kościoła czerwonych, bosych dziewczyn wiejskich, idących drogą między łanami zboża, uznajemy jego płótno za piękne, bo przedstawia "naturę". Ten dziwny pogląd panuje we wszystkich dziedzinach naszego życia umysłowego. Śród tysiąców wierszy, zamieszczanych w pismach periodycznych, obok robót czysto rzemieślniczych znajdują się nieraz istotne perły artystyczne. Nikt jednak nie zwraca na nie uwagi, nikt ich nie ceni, nie wyróżnia, bo wytworzyły się na muszlach "inteligencji". Tymczasem najgłupsza i najpospolitsza piosenka ludowa, która nawet stosunkowo do stopnia rozwoju i uzdolnienia swych twórców jest płodem niedołężnym, bywa starannie zbierana z ust wieśniaczych, spisywana we wszystkich najbłahszych odmianach i wnoszona jako klejnot do skarbca poezji narodu. Robimy najstaranniejsze poszukiwania, jak w każdej okolicy kraju wieśniaczki zwołują kury, kaczki i świnie, ogłaszamy, że w jednym miejscu służy do tego malu-malu, a w innych - maluśki-maluśki; piszemy osobne artykuły o jednym zmienionym wyrazie bzdurnej przypowieści w pewnej okolicy; cieszymy się, gdy ktoś wykrył, że we wsi Zakrzówku laskę stróża nocnego nazywają wartą, a we wsi Wrzosy-Kurzele - pałką, lub że zagadka gdzieś brzmi: "Fitu, fitu, pełna skrzynia aksamitu", a gdzie indziej: "Situ, situ, pełna skrzynia aksamitu" itd. Słowem, zbieramy nie tylko wartościowe produkty umysłowości ludu, ale jej najmarniejsze okruchy z taką czcią, jaką ledwie okazujemy najwyższym geniuszom; zjadamy ów lud, że tak powiem, całkowicie, jak wieprza, z wszystkimi wnętrznościami i ogonem, nie marnując nawet szczeciny, z której wyrabiamy szczotki. W sferach wyższej twórczości istnieje krytyka, która jej płody gatunkuje, ocenia, stawia w wyższych i niższych rzędach, zalicza do sztuki i literatury lub z nich wyłącza, tu wszystko zarówno dobre, piękne i podziwu godne, tu niczego, bezwzględnie niczego nie lekceważy się, tu wszystko idzie na ołtarz, a nic na śmietnik.

To samo w dziedzinie języka. Lud urabia wyrazy nowe, dobre i malownicze, ale także, zwłaszcza z obcych naleciałości, fabrykuje cudackie, niedorzeczne, prawdziwe grzyby i narośle na pniu mowy. Jedne i drugie wszakże są starannie zbierane, spisywane, włączane do słownika i wypieszczane przez filologów. Jeżeli mieszczanin powie lewerwer, wybuchamy śmiechem; jeżeli ten sam skażony wyraz znajdzie się w ustach chłopskich, filozofujemy nad nim, objaśniamy, jak cudownie w nich r przeszło na l, a o na e. Jeżeli usłyszymy chłopa mówiącego: siarna, fort (dalej), sołdryk (żołnierz), ciecierz (cietrzew) itd., wpadamy w zachwyt, a szczęśliwy znalazca paru takich klejnotów językowych natychmiast przesyła je do Akademii i ma za to wszelką nadzieję zostać jej członkiem. Nasi poeci i prozaicy na-tworzyli wiele wyrazów nowych i pięknych, które długo nie wychodziły poza stronice ich dzieł, z wolna niektóre z nich zyskały prawo obywatelstwa, a innych dotychczas używamy w cudzysłowach, zachowując tym sposobem przy nich znamię indywidualnej własności Słowackiego lub Krasińskiego. Trentowski nastrugał mnóstwo wyrazów oryginalnych, które prawie wcale nie weszły do mowy powszechnej, gdyby jednakże te same dziwolągi narodziły się w jakiejś Wólce, z Wojtków i Maćków, uważalibyśmy je za najświętsze relikwie języka i obnosili po literaturze w uroczystych procesjach filologicznych.

Szczęśliwi Wojtki i Maćki, wszystko, co zrobią, jest znakomite! Ani wiedzą, że gdy który z nich, podchmieliwszy sobie w karczmie, zaimprowizuje jakąś tłustą piosenkę, stworzy rzecz poetyczniejszą niż Konopnicka w całej swej chwale.

Przed laty czterdziestu kilku ślicznej pamięci nieboszczyk Chałubiński, który był na wskroś poetą i kochał góry, wędrując śród Tatr, znalazł w nich piękne ustronie, o którym ledwie wiedzieli galicyjscy poborcy podatkowi, Zakopane. Rozmiłował się w tym zakątku, w jego ludzie z natury inteligentnym i urodziwym, zaczął tam przez długi szereg lat jeździć na odpoczynek letni, chodzić po "wirchach", poprawiać dolę biedaków i sprowadzać im gości. Za tak potężną osobistością musiała podążyć liczna rzesza chorych i turystów. Wkrótce też Zakopane stało się miejscowością uczęszczaną, lubianą, podziwianą, leczącą z chorób piersiowych, a wytwarzającą... umysłowe. Objawiła się bowiem osobnego rodzaju fiksacja zakopiańska. Kto nie umiał lub nie mógł naśladować Chałubińskiego w jego upodobaniach, starał się przynajmniej upodobnić do niego bezmyślnymi zachwytami. Ten unosił się nad mądrością, pięknością lub elegancją Górali, tamten kupował sobie ich "ciupagę", inny przenosił woń zatłuszczonej koszuli "bacy" nad najrozkoszniejsze pachnidła, inny rozpływał się nad "kierpciami" i "czuhą", inny zaręczał, że nie jadł nic smaczniejszego niż podpłomyk owsiany; przebierano się w odzież Górali, zwożono do Warszawy ich grzyby, umieszczano między kosztownymi sprzętami niezdarnie nożykiem wycinane przedmioty, opisywano ich, rzeźbiono, lepiono z gliny, malowano, a już nieśmiertelny Sabała tak zapełnił swoimi portertami wszystkie dziedziny sztuki, że Du Bois-Reymond zawołałby z większą jeszcze rozpaczą niż z powodu Goethego: "Sabała und kein Ende!" Jak zakopianin wygląda, jak mówi, krowy pasie i podróżnych oprowadza, śmieje się, płacze, kicha, co je, pije, baje - wszystko wiemy.

Zdawało się, że już nam nic do zbadania i uwiecznienia nie pozostaje, tymczasem w naszej wiedzy była luka: nie zastanowiliśmy się, jak on mieszka, jak jest znakomitym i oryginalnym budowniczym. Już p. Witkiewicz w długiej i zajadłej polemice z pp. Gersonem i Meyetem (w "Kurierze Warszawskim") podniósł do wielkiego znaczenia motywy sztuki zakopiańskiej i jej odrębny "styl", którego dotychczas nie umiano ani należycie uczcić, ani artystycznie wyzyskać, a który zasługuje na adorację. Te zresztą dość ogólnikowe napomknienia i zachwyty postanowił uzasadnić i szeroko rozwinąć dr Matlakowski i oto mamy świeżo wydane Budownictwo ludowe na Podhalu, książkę objaśniającą nam wdzięki i tajemnice tego "stylu" oraz dwadzieścia kilka tablic z najszczegółowszymi rysunkami chałup, stodół, bali, węgłów, drzwi, okien, progów itd. Wydawnictwo, kosztujące zapewne kilka tysięcy złr., wyszło nakładem krakowskiej Akademii Umiejętności. Chociaż dr Matlakowski narzeka, że praca jego "chroma niezupełnym wykończeniem i niedostatecznym wżyciem w byt Górali", nie sądzę, ażeby dzieła najgenialniejszych .architektów świata przedstawiono tak drobiazgowo w tekście i rysunkach, wątpię, ażeby bazylika Św. Piotra lub katedra kolońska doczekały się podobnego zaszczytu jak chałupy Tatara lub Skobla. Każda niemal wybitniejsza chata, każda przy niej zagródka, każda kreska, ścięcie i nacięcie, każda dziura i rowek .zostały wiernie skopiowane w osobnych wizerunkach. To już nie estetyczne badanie, ale religijny kult. Nie przeczę, że budownictwo ludowe na Podhalu ma pewne swoje właściwe cechy, mniemam jednak, że dla uwydatnienia ich wystarczyłoby kilka ilustracji i artykulików w "Wiśle". Czytelnik niesfanatyzowany nadmiernym zamiłowaniem dla tych pierwocin architektury i tych robót zwykłej chłopskiej ciesielki i przejrzawszy książkę drą Matlakowskiego, jej wspaniale odbite tablice, po prostu uczuwa zdumienie wobec tego przecenionego ubóstwa, nazwanego. wielkim bogactwem. Podobnych "stylów" i arcydzieł można by znaleźć prawie tyle, ile jest okolic, a po rozmaitych kątach kraju dałoby się odszukać wiele chałup, obór i chlewików tejże samej wartości i oryginalności architektonicznej co zakopiańskie. Skąd więc to odznaczenie?

Jeżeli pewien układ zrębu lub dachu, pewne nacięcia nad drzwiami, pewna forma komina, chociażby najprostsze, zasługuje na miano osobnego "stylu", to niewątpliwie Podhalanie posiadają swój styl. Jeżeli zaś on wyprowadzony został na widownię estetyki tak uroczyście i postawiony tak wysoko, to tylko dzięki temu, że grono ludzi ukształconych, z żywym umysłem i gorącą fantazją, skazanych na bezczynność, a nie mogących jej. znieść, przebywa stale dla zdrowia w Zakopanem. Gdyby Matlakowski i Witkiewicz nie byli chorzy i nie musieli tam przemieszkiwać, prawdopodobnie nigdy nie słyszelibyśmy o stylu zakopiańskim, a już niezawodnie nie mielibyśmy wytwornie tłoczonych dzieł i tablic, poświęconych "budownictwu na Podhalu".. Dla obu tych ludzi, dla ich szlachetnych i płomiennych dusz,. żywię szczerą sympatię i szacunek, ale uczucia te nie zasłaniają mi ich fanatyzmu względem Górali, który ciągle robi kroki dzielące szczytność od śmieszności. To, co dr Matlakowski napisał. i wyrysował w swej pracy, lśni się wszystkimi barwami przesady i należy do tych samych uwielbień, które wybuchają przy lada piosence chłopskiej. Trud pozostaje trudem, zapał - zapałem, dobra wola - dobrą wolą, gdziekolwiek i dlaczegokolwiek się objawiają. Dr Matlakowski zużył na swe przedsięwzięcie-i wiele trudów, i wiele zapału, i wiele dobrej woli, które uszanować należy, ale czy je zrównoważył i opłacił skutek? Moim zdaniem, stanowczo nie. Jak owe śpiewki, nowotwory językowe, pisanki, kilimki i inne objawy niemowlęcej produkcji ludowej, tak też budowle Podhalan są bądź skamieniałościami niedorozwoju, bądź zaczątkami kultury, które nie mogą jeszcze rościć pretensji do artyzmu. Nie myślę ich lekceważyć jako ogniw łańcucha rozwojowego i odmawiać im wartości jako materiału dla badań etnologicznych i historycznych, ale zarazem nie mogę w nich dostrzec pomników sztuki, zasługujących na podziw, uwielbienie, obszerne rozprawy i wytworne tablice. I owsianym podpłomykiem zakopiańskim można głód zaspokoić, niemniej wszakże jest on ciastem bardzo pierwotnym i niesmacznym, a w piekarstwie nie przedstawia osobnego i uroczego stylu.

 


LIBERUM VETO