Nr 86, z 29  marca 1880

Ponieważ dobrzy ludzie powierzyli mi drobną sumkę pieniędzy dla rozdania wsparć pomiędzy biedaków, więc opatrując ich jałmużną, zaczepiałem tego i owego kilkoma pytaniami o szczegóły nędzy. Odpowiadano, mi rozmaicie.

- Ach, panie drogi - mówiła chora praczka z czterema zastrzałami w palcach - ile człowiek biedy nie nadźwiga. Żeby przynajmniej mój był zdrów, ale to jak krowa, co ją na Saską Kępę odprowadzał, żebro mu podważyła, tak ciągle się pokłada. Pół rubla zarobił, a teraz niezdatny do pracy. Choć bok słabuje, gęba jeść chce. A czy jedna! Starszego syna astma dusi, Karolka młodsza, byle co, zaraz słabość ją rzuca, mnie palce z mięsa obłażą...

Skarżyła się druga, której oczy już do ostatka wypłynęły:

- Dopóki widziałam, mogłam szyć i w nocy dosiedzieć. Teraz tylko na pamięć oczka w pończosze się łapie. Pana dobrodzieja ledwo dojrzę, a co dopiero mówić o igle. I nie opłaci się. Ach, te maszyny, te maszyny, wszystko rękom zabrały.

I tak dalej ciągnęły opowiadania o chorych dzieciach, o wilgotnych suterenach, o drożyźnie chleba. Nareszcie jednego dnia wszedł do mnie wynędzniały, biednie, ale czysto ubrany mężczyzna, prowadząc za rękę dziesięcio- lub dwunastoletnią dziewczynkę. Z powierzchowności jego znać było człowieka strąconego losem do sfery, do której nie nawykł.

- Przyszedłem prosić pana - rzekł z rezygnacją - o wsparcie dla tej malutkiej: kilka złotych na bułeczki, na kawałek mięsa...

- My - odparłem - ledwie na chleb mamy, a zresztą pan...

- Niech pan nie wierzy - zawołał opanowany jakimś bolesnym uczuciem - mnie tylko spotwarzyli, raz jeden się zdarzyło, a niegodziwi ludzie rozgłosili, żem pijak i na litość nie zasługuję!

- Więc jakże to było? - spytałem zaciekawiony tym wybuchem.

- Akurat na Wielkanoc będzie trzy lata. Spadłszy z etatu w magistracie, nie mogłem nigdzie dostać posady. Zacząłem więc przepisywać wyroki, poczciwy p. K. dawał mi ich dużo, więc zarabiałem na siebie i dziecko. Nareszcie jednego dnia budzę się - prawa ręka zdrętwiała; próbuję ruszyć, podnoszę - martwa. Córkę oddałem do siostry, która wtedy jeszcze żyła, a sam poszedłem do szpitala. Leżałem w bólach dwa miesiące, nic nie pomagało, ręka została sparaliżowana. Wróciłem do domu - co robić? Pan K. przysyła wyroki, tknąć ich nie mam siły. Dziecko płacze z głodu, ja rękę sobie z rozpaczy gryzę - daremnie,

Siostra nas poratowała, ale i ona wiele dać nie mogła, bo mąż zabraniał. Zacząłem więc pięknie uczyć pisać Paulinkę. Myślałem sobie: jak się wykształci w kaligrafii, będzie przepisywała wyroki i zastąpi moją prawą rękę. Jakoż po upływie kilku miesięcy Paulinka jednego dnia tak pięknie i szybko napisała cały arkusz, że uścisnąwszy ją, pobiegłem do p. K., ażeby mi znowu dał wyroki. Opowiedziałem mu wszystko. Wysłuchał mnie i odrzekł życzliwie: "Spóźniłeś się, panie Jakubie, bo..." Pojmuje pan dobrodziej, jakie to dla mnie było strapienie. Żyliśmy z tego tylko, co siostra ukradkiem przysłała. Nareszcie, biedaczka, zasłabła - posyłki ustały. Odwiedzałem ją co dzień, ale szwagier strzegł, żebym się u niego wody nie napił. Oboje z dzieckiem przez kilkanaście dni żywiliśmy się tylko gorzką herbatą, którą nam służąca z drugiego piętra dawała. Właśnie dziś trzy lata, w Wielkim Tygodniu przychodzę do siostry, umarła. Mąż jej, widząc mnie strapionego, ulitował się: "Masz - rzekł - trochę wódki, kawałek pieczeni i ciasta na święta." Przez dwa dni zajmowaliśmy się pogrzebem, o głodzie więc zapomniałem. Tylko Paulince ukroiłem kilka kawałków bułki i herbaty. Wreszcie przyszła Wielka Niedziela. Przez czterdzieści lat tego dnia coś lepszego w usta się kładło, więc chciałem zjeść bodaj odrobinę pieczeni, tym bardziej że od kilkunastu dni kiszki sobie wodą płukałem. Najprzód ukroiłem sporą kromkę bułki i mięsa Paulince, połknęła i stojąc przy mnie, patrzy, jak kawałek pieczeni do gęby niosę. Wzruszony odjąłem go od swoich i włożyłem w jej usta. Znowu połknęła, zanim zdołałem inny dla siebie ukroić. Powtarzało się to ciągle. Ile razy zdawało mi się, że już syta, i chciałem zjeść kawałek mięsa lub bułki, ona takim smutnym i łakomym wzrokiem przeprowadzała moją rękę, że nie miałem śmiałości dotknąć wargami ani jednej kruszyny. - Niegłodna już jesteś, Paulinko? - zapytałem wreszcie. "Nie, tatko" - odpowiedziała wesoło. Ale gdy wziąłem ze stołu ostatek mięsa, taki na twarzy jej rozlał się smutek, że odsuwając jedzenie, rzekłem: - Schowaj to sobie na później. "A co tatko będzie jadł?" Spojrzałem po stole, nie było na nim nic prócz flaszeczki z wódką. - Ja się napiję wódki - mówiłem - to dla mnie, dla ciebie wuj dał bułkę i mięso. - Nie lubiłem nigdy trunków, teraz jednak zgłodniały, zrozpaczony, gdy nic innego nie pozostało, schwyciłem flaszeczkę i wysączyłem ją do dna. Głodnego wódka łatwo opanowała. Poczułem kręcenie w głowie, a nie chcąc gorszyć dziecka, wyszedłem na podworze w przekonaniu, że mnie świeże powietrze orzeźwi. Ale zaledwie stąpiłem na bruk, zatoczyłem się kilka razy i bezprzytomny upadłem. Co się ze mną stało, nie pamiętam, wiem tyle tylko, że obudziłem się pod pompą, zmoczony i obłocony. Na schodkach oficyny siedział stróż z żoną i dwiema kumoszkami. "Biednego udaje - mówił - a spija się jak nieboskie stworzenie. Toż i człowiek przecież kieliszkiem, nie pogardzi, ale bydlęciem nie jest. Wczoraj jego mała ledwie nie umarła z głodu, aż dałem jej kilka kartofli. Ojciec za to hula." Zerwałem się i pobiegłem na facjatkę. Paulinka siedziała przy stole z piórem w ręku. "Czy tak się pisze, tatku?..." - zapytała mnie wesoło. - Tak - odpowiedziałem - wstydząc się oczu podnieść. Od tego czasu ściga mnie, panie dobry, hańba pijaka. Ile razy przyjdę do rządcy domu, żeby mi dał świadectwo ubóstwa, zawsze mówi: "Pan jesteś nałogowy." A ja mam ten chyba tylko jeden nałóg, że to dziecko pragnąłbym wyżywić. Przepisuje ona, ale już nie wyroki, ledwie czasem studenci dadzą parę groszy zarobić.

Słowa te wymówił z rzewnym łkaniem. Wysłuchawszy go, powiedz, czytelniku, czybyś temu "panu" dał na bułki i mięso dla Paulinki.

 


LIBERUM VETO